Rocznica

Było wielu polskich reżyserów, którzy próbowali zdobyć i podbić Hollywood. Największe sukcesy osiągnął Roman Polański w latach 60. i 70., choć wielu próbowało się wybić na amerykańskiej ziemi jak Agnieszka Holland czy ceniony autor zdjęć Andrzej Bartkowiak, to jednak nikt nie zbliżył się do poziomu reżysera „Chinatown”. Teraz swój pierwszy krok ku amerykańskiemu snu wykonał Jan Komasa, który zrobił dwa anglojęzyczne (brytyjski „Dobry chłopiec” wyjdzie w przyszłym roku) w jednym roku.

„Rocznica” skupia się na inteligenckiej rodzinie z typowych amerykańskich przedmieść, którą poznajemy podczas 25-lecia rocznicy małżeństwa. Ellen (Diane Lane) jest profesorem na uniwersytecie, jej mąż Paul (Kyle Chandler) prowadzi restaurację i mają jeszcze czwórkę dzieci: prawniczkę Cynthię (Zoey Deutch), stand-uperkę Annę (Madeline Brewer), mieszkającą z rodzicami Birdie (Mckenna Grace) oraz aspirującego pisarza Josha (Dylan O’Brien), którego nikt nie chce wydać. I to ten ostatni zaprasza na rodzinną uroczystość swoją dziewczynę – Elisabeth (Phoebe Dynevor). Jak się dowiadujemy, młoda kobieta to była studentka Ellen, której praca zaliczeniowa została odrzucona za zbyt anarchistyczne i anty-demokratyczne treści. Co gorsza, jej tekst został opublikowany przez wpływową korporację i staje się bestsellerem.

Jeśli wielu skojarzyła się ta fabuła z „Hejterem”, to nie jesteście jedyni. Reżyser jednak robi o wiele bardziej kameralny film, który w zasadzie całą akcję osadza w okolicy domu Taylorów, rzadko ją opuszczając. Początek też wydaje się bardziej iść w stronę obyczajowego dramatu, gdzie zaczynają pojawiać się pewne rysy w tym rodzinnym portrecie. Docinki, iskry oraz pewne złośliwości – nie pozbawione odrobiny przebłysku. Ale im się przesuwamy, tym bardziej za oknem zmienia się krajobraz. Kraj staje się coraz bardziej autorytarny, wręcz niebezpiecznie skręcający ku totalitarno-dystopijnym wizjom Orwella czy Huxleya. A to zaczyna się odbijać na samej rodzinie, atmosfera robi się coraz gęstsza, doprowadzając do bardzo dramatycznych sytuacji. Komasa nawet w prostych rozmowach potrafi budować napięcie niczym w rasowym thrillerze. Robi się coraz bardziej politycznie (choć wszystko jest bardzo alegoryczne, nie odnosząc się wprost do obecnej sytuacji), kraj zaczyna się dzielić, zaś członkowie rodziny mierzą się z konsekwencjami tych zmian. I nie brakuje tutaj bardzo mocnych scen – pobicie Anny podczas stand-upu czy bardzo krwawy finał – to jednak film nie jest aż tak ciężki emocjonalnie jak mógłby być. Próba zuniwersalizowania kwestii dziejącej się na przestrzeni 5 lat przemian oraz pewna ogólnikowość tego procesu były dla mnie największą słabością.

Technicznie całość zrobiona jest poprawnie i jest czymś, co nazwałbym przerostem treści nad formą. Zdjęcia, scenografia i kostiumy nie wywołują efektu wow, ale też nie wyglądają jakby robione na odwal. Niemniej brakuje tu jakiegoś pazura czy czegoś wyrazistszego w kwestii stylu. To jednak rekompensuje bardzo soczysta obsada, gdzie każdy ma swoje pięć minut, by móc zabłysnąć. Jednak najważniejsze są tutaj fantastyczne role Diane Lane oraz Phoebe Dynevor. Pierwsza jako matrona z bardzo silnymi przekonaniami liberalnymi, próbując trzymać ład i kontrolę nad wszystkim, druga zaś pozornie łagodna oraz delikatna, lecz jest w niej pewne wyrachowanie oraz manipulacja (przygotowanie przed lustrem nim poznać teściów). Tutaj lecą najmocniejsze iskry, niejako walcząc o „władzę”. Jednak reszta też ma swoje momenty jak zaskakująco poważny Dylan O’Brien, czarujący oraz opanowany Kyle Chandler czy będąca na skraju depresji i obojętności Deutch, przykuwając uwagę.

Więc czy „Rocznica” jest udanym filmem? Teoretycznie odpowiedź brzmi tak, choć miałem pewne poczucie niedosytu. Świetnie zagrane kino obyczajowe, może trochę teatralne w formie i treści oraz udające troszkę głębię, niemniej w trakcie seansu wsysa niczym odkurzacz, trzyma w napięciu do samego końca. Ale kibicuję Komasie oraz mam nadzieję, że następny film będzie lepszy.

7/10

Radosław Ostrowski

Powodzenia, Leo Grande

Zaczyna się od czekania gdzieś w hotelowym pokoju. Tam przebywa Nancy (Emma Thompson), która swoją pierwszą młodość ma już dawno za sobą. I czeka na kogoś, sprawiając wrażenie niepewnej, ciągle się wahającej. Schadzka? Pierwsza randka od dawna? Dzwonek do drzwi i jest on – młody, przystojny, czarnoskóry młodzieniec, tytułowy Leo Grande (Daryl McCormack). Dość szybko się dowiadujemy o co chodzi – to nie randka ani schadzka kochanków. On jest żigolakiem, eeee, facetem do towarzystwa, a ona klientką. Jej cel jest prosty: seks, który od dawna przestał być istotnym elementem życia Nancy.

Seksualność ludzi bardziej dojrzałych wydaje się tematem, stanowiącym tabu. Bo jak to? W tym wieku jeszcze uprawiać seks? I to z dużo młodszym facetem, który mógłby być jej synem? Zamiast prowadzić ustabilizowane, nudne życie i czekać na śmierć? Jak tak można? To bezczelność!!! Film Sophie Hyde nie jest tak naprawdę tylko o tym, a wszyscy oburzeni spodziewający się dzikich ekscesów oraz scen rozbieranych z filmów porno typu „365 dni” nie mają tu czego szukać. Tu więcej miejsca jest na dialog oraz powolne poznawanie nasze parki podczas kolejnych spotkań. Zaczynają się coraz bardziej otwierać i bardziej można odnieść wrażenie, że bardziej jesteśmy u terapeuty. Bo choć Leo ma ciało niczym młody bóg oraz wiedzę o seksie wydaje się mieć w małym paluszku, to tak naprawdę uwaga skupia się na Nancy. Oboje wiedzą po co przyszli (a przynajmniej jedno z nich), bo Nancy jest bardzo, bardzo spięta. On od razu podaje reguły (żadnych prawdziwych nazwisk, chodzi o zapewnienie przyjemności, nic na siłę) i zachowuje się jak na profesjonalistę przystało.

Choć humoru jest tu strasznie dużo (dialogi są pro prostu cudowne!), to temat seksualności w wieku 60+ potraktowany jest z powagą. Bo kto powiedział, że przyjemność cielesna jest zarezerwowana dla osób pięknych i młodych? I czemu korzystanie z usług pracowników seksualnych wywołuje problem? Z każdym spotkanie poznajemy ich oboje, a prosty szablon w jaki wrzuciłem te postacie (pewny siebie przystojniak oraz bardzo zahukana, niepewna kobieta) zaczynał pękać. Poznajemy jego skrywane tajemnice (jego trudne relacje rodzinne), zaś ona też ma parę rzeczy za uszami. Bo tak naprawdę nie chodzi tylko i wyłącznie o fizyczną przyjemność, lecz o… samoakceptację. Także swojego zaoranego przez życie ciała. Wyzwolenie się z osądu, wstydu, strachu, poczucia przymusu (seks nie ma być czym, co MUSISZ zaliczyć niczym egzamin) i otwarcia się na drugą osobę. Tylko, czy jesteśmy w stanie przełamać te narzucone pęta, które siedzą w naszej głowie? Przez otoczenie, rodzinę, wychowanie oraz nasze własne myśli. Warto o tym pomyśleć po seansie.

To wszystko także działa dzięki świetnemu duetowi aktorskiemu. Daryl McCormack jako pewny siebie Leo może początkowo wydawać się jednowymiarowym „świętym od seksu”, a swoją cierpliwością mógłby śmiało rywalizować z tybetańskimi mnichami. Mimo wieku jest doświadczony i wie jak mówić, by odpowiednio rozładować krępującą sytuację. Ale ciekawie robi się w dalszej części, gdy zaczynają emocję brać górę. Ale prawda jest taka, że film to absolutnie fenomenalna Emma Thompson – bardzo rozgadana, przerażona oraz zakompleksiona. Wszystkie swoje emocje pokazuje w oczach, pokazują swoją drogę do polubienia siebie samej jest pokazana wręcz bezbłędnie. Thompson w takiej formie nie widziałem od czasu „Dowcipu” Mike’a Nicholsa – złożona, choć pozornie pozbawiona fajerwerków kreacja warta wszelkich możliwych nagród.

To kolejny przykład małego filmu, który jest inteligentnie napisany, fantastycznie zagrany oraz wykonany (może bez wodotrysków) z wyczuciem oraz elegancją. Co patrząc na tematykę jest ogromnym osiągnięciem.

8/10

Radosław Ostrowski