Dave Kerzner – Static

a0129160493_10

O tym charyzmatycznym muzyku opowiadałem już przy recenzji debiutanckiej płyty zespołu Sound of Contact (nie mogę się doczekać drugiego wydawnictwa, chociaż ostatnio są znowu komplikacje). W między czasie gitarzysta oraz kompozytor grupy, wydał solowy album “New World”, który został dobrze przyjęty. Teraz Kerzner poszedł za ciosem, znowu zaprosił masę gości, m.in. Steve’a Hacketta (gitarzysta Genesis), Matta Dorseya (kumpla z macierzystej formacji), czy Colina Ewina (basista Porcupine Tree) i tak powstał “Static”.

Fani progrockowych dźwięków powinni się ucieszyć, prawda? Początek, to bardzo krótkie oraz oszczędne intro w postaci “Prelude”, które płynnie przechodzi do rozbudowanego, gitarowo-perkusyjnego “Hypocrites”, jakby żywcem wziętego z lat 70. Grany jest bardzo lekko, wręcz przebojowo, perkusja może się wykazać, zaś w połowie wchodzą klawisze, dodając odrobinę magii. Bardziej melancholijny utwór tytułowy łapie za gardło, zahaczając troszkę o Pink Floyd z ładnym fortepianem oraz delikatnymi wokalizami Ewy Karoliny Lewowskiej. Znacznie gwałtowniej jest przy akustycznym “Reckless” z psychodeliczną końcówką. Równie spokojniejszy jest “Chain Reaction”, pełen pozytywnej energii oraz ładnej gitary czy dużo lepszy “Trust” z cudnym solo skrzypiec i pięknym fortepianem. Dziwacznie brzmi pełen sklejonych elektronicznych dodatków krótki “Quiet Storm”, ale gdy wchodzi chropowaty “Dirty Soap Box”, to uderzają soczyste solówki Steve’a Hacketta, przesterowany bas oraz popisy perkusyjne Nicka D’Virgilio z Big Big Train. Podniosły “The Truth Behind” mnie znudził i zmęczył swoimi popisami instrumentalnymi (strasznie hałaśliwymi), a lejący w tle deszcz niczego nie naprawił. “Right Back to the Start” to krótki przerywnik dla przedłużenia czasu, podobnie instrumentalny “Statistic”. Sytuację próbuje ratować bardziej soczysty “Millennium Man”, który spokojnie by wszedł na ostatni album Rogera Watersa, gdyby ten postawił na czad, a “State of Innocence” z cudnie śpiewającymi chórkami oraz troszkę ospała gitara, brzmiąca niczym skrzypce.

Na finał Kerzner postawił na bardzo długi, bo 16-minutowy kawałek “The Carnival of Modern Life”. Na początek dostajemy dziwnie zmieszaną wiolonczelę z elektronicznymi dodatkami, by szybko wskoczyć w jazz-rock zmieszany z psychodelią, gdzie gitara z klawiszami zaliczają coraz bardziej pokręcone solówki, tempo się zmienia jak w rollercoasterze, a w głowie nie zostaje niewiele, poza inspiracją Pink Floydami.

Kerzner wokalnie nadal śpiewa delikatnie, coś pomiędzy Davidem Gilmourem a Stevenem Wilsonem. Jednak problem ze “Static” jest taki, że połowa płyty działa mniej emocjonalnie od reszty. Debiut miał większą siłę rażenia, a tutaj jest troszkę przekombinowania, brakuje pazura oraz mocy w tym wszystkim. Liczyłem na coś więcej, choć jest kilka ciekawych numerów.

7/10

Radosław Ostrowski

Dave Kerzner – New World (deluxe edition)

New_World

Dla fanów rocka progresywnego nazwisko Dave Kerzner nierozerwalnie łączy się z debiutancką kapelą Sound of Contact, która trzy lata temu wydała swój pierwszy album, a frontmanem był wokalista i perkusista Simon Collins. Kerzner był tam klawiszowcem oraz autorem utworów. Jednak po wydaniu debiutu doszło do spięć w grupie i Kerzner odszedł (na szczęście wrócił i już pracuje z resztą nad nowym materiałem). Jednak w tym czasie (czyli w 2014) wydał solowy album, a ocenione tutaj wydanie zawiera dwie płyty i trwa ponad dwie godziny.

Zaczynamy od mocnego uderzenia, czyli 4-częściowego „Stranted”. Najpierw słyszymy jakiś szum i sygnał z komputera, potem „Hello” niczym echo – tykanie zegara, kroki, plumkanie w tle, walenie młotem i wtedy wchodzi fortepian do tego futurystycznego tła, wspierana przez gitarę Steve’a Hacketta (dawnego członka Genesis) i czujemy się jakbyśmy słuchali zaginionego prog-rockowego klasyka z lat 70. Perkusja ciosa niczym za Pink Floyd (nawet Kerzner ma głos troszkę podobny do Gilmoura). Jeszcze pojawiają się chórki, mocne, kosmiczne wręcz uderzenia perkusji (wręcz marszowo-militarne), klawisze grają delikatnie, ale pod koniec wchodzi kosmiczna elektronika oraz wyciszający całość fortepian. I przechodzimy do lżejszego „Into the Sun” z prześlicznym żeńskim chórkiem w środku. Bardziej przebojowy jest „The Lie”, który troszkę przypomina… RPWL i jest szybszy na tej części płyty. Wtedy pojawia się podniosły, instrumentalny „The Traveller” ze smyczkami oraz mechaniczno-kosmiczną elektroniką. To tylko dwuminutowa przerwa dla odrobinę onirycznego „Secret”, po krótkim jest krótki przerywnik pianistyczny „Reflection”, zakończonego tykaniem zegara. Ten dźwięk rozpoczyna akustyczne „Under Control”, które w refrenie brzmi po prostu mrocznie i niepokojąco, by pod koniec jeszcze wskoczyć chwytliwym fortepianem.

A po tym kolejny rozbudowany kolos, czyli „Redemption Suite”. Zaczyna się podniośle ze smyczkami, werblami oraz fortepianem, by potem wskoczyła szybsza gra gitary Francisa Dunnery’ego (It Bites) oraz nieprawdopodobna solówka perkusji.Wtedy w połowie następuje wyciszenie, pojawia się „komputerowy” głos żeński, smyczki niemal chóralne, by potem wszedł bas i powrócić do mocnego uderzenia, wyciszonego na sam koniec przez flety oraz fortepian. „In the Garden” zaczyna się magicznie od akustycznej gitary, wolnej perkusji, by wzbogacić całość elektryczną gitarą, zachowując niemal baśniową aurę. Podobnie spokojniejszy jest „No Way Out” z łkającą gitarą w środku, by na finał dostać „Recurring Dream” – też gitara płacze, a nawet wyje.  Ale to dopiero pierwsza płyta.

Na początek drugiej dostajemy recytowane „Biodome” z kosmicznymi wstawkami oraz odgłosami latających pojazdów, dzieci. Wtedy pojawiają się śliczne klawisze w „Crossing of Fates” (gościnnie gra Keith Emerson z Emerson, Lake & Palmer), by zrobić miejsce dla podniosłych smyczków oraz żwawej gitary. Skrętem w stronę bardziej orientalną jest eteryczna „Theta” ze świętnymi bębenkami, kontynuowaną przez „My Old Friend” (tutaj więcej do powiedzenia ma gitara oraz klawisze), a w refrenie jest dynamiczniej. Równie mocny jest „Ocean of Stars” czy szybki, pianistyczny „Sollitude” z poruszającą wokalizą, a nawet przypominający ELO „Nothing” (prawdziwa petarda i jedyny przebojowy numer). Ale najlepsze dostajemy na sam koniec – 20-minutową suitę „Redemption”, która ma taką samą moc jak otwierający „Stranted”.

Sam Kerzner ma głos przypominający późnego Davida Gilmoura, ale to nie jest w żadnym wypadku wada. Samo wydawnictwo, poza masą piosenek oraz rozmachem, imponuje realizacją – produkcja jest pierwszorzędna, z muzyk garściami czerpie z tradycji gatunku prog rocka. I robi to niesamowite wrażenie, a „New World” chce się odpalić jeszcze raz i jeszcze raz. Tak bogato jest tutaj.

9/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Sound of Contact – Dimensionaut

Dimensionaut

Rock progresywny nie jest łatwym gatunkiem muzycznym zwłaszcza dla debiutanta. Jednak taki zespół jak Airbag pokazuje, że da się zrobić coś ciekawego na tym polu. Zespół o którym chcę powiedzieć działa od 3 lat i teraz wydali swój debiutancki album. Grupę tworzą Simon Collins (wokal, perkusja), Dave Kerzner (klawisze), Kelly Nordstrom (gitara, bas – odszedł po nagraniu debiutu) i  Matt Dorsey (gitara i bas). I tej mieszanki powstał „Dimensionaut”.

Album zawiera 12 kompozycji wyprodukowanych przez Simona Collinsa i Dave’a Kerznera. Jest to mieszanka, którą wielu nazywa prog-popem, a jednocześnie jest to concept-album o podróży w czasie, galaktyce i wymiarach. I ta muzyka brzmi lekko kosmicznie, w dodatku bardzo płynnie przechodzi z jednego utworu do drugiego, ale po kolei. Zaczynamy podróż od krótkiej miniaturki. „Sound of Contact” z kosmicznymi dźwiękami elektroniki, wspieranymi przez gitarę, wiolonczelę i fortepian trochę przypomina dokonania Yes, by potem przejść w naprawdę mocne i przestrzenne granie w „Cosmic Distance Ladder” z potężną i dynamiczną perkusją oraz bardzo surową gitarą elektryczną (środek utworu jest kapitalny). I wtedy następuje lekkie wyciszenie (klawisze i bas) brzmienia w piosenkach „Pale Blue Dot”, „I Am Dimensionaut” – okraszone progresywnymi brzmieniami (fortepian w połowie „I Am Dimensionaut” czy gra perkusji), ale jednocześnie bardzo melodyjne i przyjemne w odsłuchu. Tak samo w wybranym na singla „Not Coming Down” z eleganckim smyczkiem w tle czy trochę dynamiczniejszym „Remote View”. Zaś w najpiękniejszym „Beyond Illumination”, gdzie klawisze brzmią jakby żywcem wzięte z Yes, a zwrotka jest łudząco podobna do „Englishman in New York” Stinga wspierany jeszcze przez wokal Hannah Stobart z The Wishing Tree. Bajeczne „Only Breathing Heart” (znów te klawisze i gitara), miniaturka „Realm of In-Organic Beings” z poruszającymi żeńskimi wokalizami (jak u Pink Floyd) i fortepianem, bardzo ciepłe „Closer to You” (klawisze udające cymbałki) i dynamiczne „Omega Point” są wprawką do wielkiego finału, czyli 20-minutowego „Mobius Ship”. Kompozycja ta dzieli się na 4 części, w których nie brakuje niczego: futurystycznych dźwięków, mocnej perkusji, akustycznej gitary, delikatnych klawiszy.

Siłą i napędem tego zespołu jest Simon Collins, który tak jak kiedyś ojciec w Genesis łupie na perkusji aż miło, ale też ma bardzo zbliżoną do niego barwę głosu. Powinno to drażnić, ale tak się nie dzieje i idealnie się to wręcz łączy się z resztą, tak jak dobre teksty.

Jaką drogę wybierze zespół Sound of Contact? Trudno powiedzieć, ale jedno nie ulega wątpliwości. Ich debiutancka płyta jest po prostu kapitalna, pełna bardzo pięknych dźwięków oraz klimatu. Warto wypatrywać ich, a w przerwie posłuchać tego cudeńka.

8,5/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski