Fachowiec

Idąc na film z Jasonem Stathamem raczej nie należy się spodziewać kina moralnego niepokoju czy filozoficznych rozkmin na temat ludzkiej kondycji. Ten facet w filmie robił masę profesji: był drobnym cwaniaczkiem („Porachunki”), Transporterem, najemnikiem, konwojentem, ochroniarzem, a ostatnio pszczelarzem. Bo Statham to facet pracujący i żadnej pracy się nie boi. Dlatego w nowym filmie Statham jest… Fachowcem.

Na czym polega jego fach? Tym razem nazywa się Levon Cade (w sumie nie ma to żadnego znaczenia, bo jest Jasonem Stathamem) i pracuje jako kierownik budowy. Przedtem służył w brytyjskim wojsku UK przez ponad 20 lat, córkę wychowuje teść (żona odebrała sobie życie), a sam mieszka w samochodzie. Coś za słaby żołd dają w brytyjskiej armii. Ale nieważne, bo Levon/Jason daje sobie radę. Sytuacja jednak się komplikuje, kiedy nastoletnia córka jego szefa znika. Nasz twardziel musi wrócić do zabijania oraz dotrzeć do sprawcy, czyli… rosyjskich gangsterów. Handel ludźmi dla najbogatszych, dilerka, duże pieniądze – dla Levona to jest kolejny poniedziałek.

„Fachowiec” to druga współpraca Jasona Stathama z reżyserem Davidem Ayerem. Do tego jeszcze współscenarzystą jest sam Sylvester Stallone, opierając się na powieści Chucka Dixona. W zasadzie wiadomo czego się spodziewać. Prostego kina akcji, z satysfakcjonującą dawką mordobicia, strzelania, potencjalnych eksplozji. Niby tak jest tutaj, jednak – w przeciwieństwie do „Pszczelarza” – jest o wiele gorzej wykonane. Sceny akcji są szybko (zbyt szybko) zmontowane, pozbawione kopa adrenaliny, a nasz Statham w zasadzie pozostaje nie do pokonania. Nikt tutaj nie stanowi dla niego wyzwania, tylko są drobnymi przeszkodami, zaś antagoniści to albo przerysowani idioci (bracia Kharczenko wyglądający niczym chłopaki z boysbandu początku lat 2000 – jednego z nich gra… Piotr Witkowski), albo tępi sadyści (dwójka porywaczy), albo kompletnie nieodpowiedzialny ćpuń (Maximilian Osinski). Do tego jest masa pobocznych wątków, co pojawiają się znikąd i… znikają jeszcze szybciej jak gangusy zaczepiające jednego z pracowników na budowie (na szczęście zostają wypędzeni strzelbą – bo każdy kierownik budowy ma gdzieś schowane takie kopyto) czy negatywnie nastawiony teściu, obwiniający o śmierć swojej córki/żony Levona naszego protagonistę. Przez to tempo cierpi okropnie, zaś poczucie stawki w zasadzie nie istnieje.

Jason Statham jak gra, każdy widzi. Jeśli wam to odpowiada, będziecie zadowoleni, jeśli nie, to wasz problem. Nie mogę jednak pozbyć się wrażenia, że aktor gra na autopilocie i czuć lekkie znudzenie. Poza nim najbardziej wybija się na drugim David Harbour jako niewidomy (dlatego nosi okulary oraz długą brodę – nie dlatego, żeby nikt go nie rozpoznał) kumpel Levona z woja. Tylko jest go zwyczajnie za mało, bo raptem trzy sceny i chciałoby się więcej momentów z tym duetem. Może jeszcze wspomnieć Jasona Flemynga, który wciela się w rosyjskiego gangstera, Wolo. Jednak jego rola jest krótka i dość szybko znika z ekranu, by zrobić wrażenie.

Jakim cudem z połączenia sił Stathama, Ayera i Stallone’a powstał film, który nie miałby szans nawet na bycie hitem wypożyczalni video? Akcyjniak nie wywołujący żadnej ekscytacji, z bardzo średnimi dialogami, takim sobie aktorstwem, masą absurdu i brakiem adrenaliny. Temu fachowcowi podziękujemy.

4/10

Radosław Ostrowski

Pszczelarz

Idąc na film z Jasonem Stathamem nie należy się spodziewać dramatu psychologiczno-społecznego o kondycji człowieka w dzisiejszym świecie. Tutaj chodzi o czystą akcję, gdzie bohater Stathama (imię i nazwisko w zasadzie nieistotne) staje się Niepowstrzymaną Maszyną do Zabijania, aby na świecie panowało prawo i sprawiedliwość (nie, nie chodzi o partię polityczną). Nie inaczej jest w przypadku „Pszczelarza”, który jest dostarczającym frajdę bzdurą. Wszystko po kolei.

Tytułowym Pszczelarzem jest Adam Clay (tak naprawdę Jason Statham) – niepozorny facet, który jest… pszczelarzem. Prowadzi ul pszczół, zbiera miód, walczy z szerszeniami itp. Wynajmuje stodołę u niejakiej Eloise Parker od paru lat i wszystko jest cacy. Ale wszystko się zmienia, gdy kobieta pada ofiarą skamu i wszystkie jej konta bankowe (w tym fundacji charytatywnej zawierające dwa miliony dolców) zostają wyczyszczone. Jest tak źle, że Eloise strzela sobie w łeb. Dla naszego Pszczelarza to jest za dużo i wtedy poznajemy kim on jest naprawdę. Czyli byłym agentem super, super, super tajnej organizacji, która ma pilnować sprawności systemu. No i puszczają mu hamulce, co oznacza jedno – masę trupów, poważny spisek oraz… dużo tekstów z pszczołami.

Za cały ten obłęd odpowiada reżyser David Ayer („Furia”) i scenarzysta Kurt Wimmer („Królowie ulicy”, „Prawo zemsty”). Dlaczego obłęd? Bo „Pszczelarz” bardzo mocno przypomina akcyjniaki wyciągnięte z lat 90. Jest jednoosobowa armia w postaci emerytowanego „ducha”, który jest NIE DO POWSTRZYMANIA, spuszczonym ze smyczy wariatem. Gdy prawo i system daje ciała, wtedy wkracza on. Antagonistami są komputerowi oszuści, co wyłudzają kasę od samotnych, starszych ludzi. To wystarczający powód, żeby życzyć im śmierci – krwawej, brutalnej i bezkompromisowej. Oraz by się zaangażować w tą opowieść. Prostą, czasem mocno absurdalną i wręcz idiotyczną, ale dającą masę frajdy.

Kiedy po 15 minutach wydaje się, że jest po wszystkim (znalezienie call center, które odpowiadało za skam i wysadzenie go w pizdu) sprawa okazuje się o wiele poważniejsza. W sprawę są zamieszani politycy i biznesmeni Białego Domu, dlatego nasz Pszczelarz znajduje się na celowniku wszystkich: FBI, CIA, SWAT, komandosów, Secret Service, najemników, a nawet PZPN-u. To może wydawać się bardziej pasować do jakiegoś „Raportu Pelikana” czy innego „Stanu gry”, ale Ayer czyni z tego dość sympatyczny dodatek. Chociaż kilka postaci (dyrektor CIA, wicedyrektor FBI) wydają się zmarnowane i niewykorzystane. Tak samo zbędna wydawała mi się agentka FBI (córka Eliose) i jej partner, gdzie dynamika próbuje być jak w kinie kumpelskim, tylko ten humor za działa.

Ale jeśli chodzi o akcję, jest więcej niż kompetentnie. Krew się leje, kości są łamane, palce obcinane, budynki oraz ludzie podpalani, kule świszczą – znacie te zasady. Nawet jak nasz Pszczelarz jest otoczony przez kilkunastu UZBROJONYCH po zęby gości, unieruchamia ich gołymi pięściami (w większości), choć po spluwę też sięgnie i postrzela. Choć sceny akcji są dość szybko cięte, nie zmieniają się w nieczytelny chaos, podbite jeszcze dobrym udźwiękowieniem. A już w finale (satysfakcjonującym jak cholera), jest totalna młócka na eksplozje, karabiny, kopniaki z buta, noże i kastety.

Aktorsko jest o wiele lepiej niż ma prawo być. Jason Statham niby robi to zawsze, tylko jest bardziej bezczelny i bezwzględny, walczy jak wariat. Ale ma też parę poważniejszych momentów, które ogrywa naprawdę nieźle. Za to sporym zaskoczeniem byli Josh Hutcherson oraz Jeremy Irons. Pierwszy jako szef tego skamowego przekrętu wypada najlepiej z całej obsady. Bywa on irytującym dzieckiem Gen Z, co ma zajoba na wege żarcie czy medytacje i masaże, a z drugiej to wyszczekany gówniarz przekonany o nietykalności. Irons jako były dyrektor CIA, obecnie „fixer” firmy wnosi odrobinę ironii oraz przypomina zmęczonego cynika, zbyt inteligentnego wobec swojego otoczenia.

To nie jest film zmieniający oblicze ziemi, tej ziemi. Ayer zrobił bardzo kompetentny akcyjniak w starym stylu, zachowując względny realizm (gdzieś do połowy). Potem hamulce puszczają, schematy wchodzą, a i tak zabawa jest przednia. Warte obejrzenia, szczególnie z kumplami lub kumpelami przy piwku.

6,5/10

Radosław Ostrowski

The Tax Collector

David Ayer to filmowiec, który ostatnio ma mocno pod górkę. Tak mniej więcej od czasu „Legionu samobójców” każdy jego tytuł kończył się rozczarowaniem. Wydawałoby się, że powrót na ulice pełne gangsterów w Los Angeles przywróci reżyserowi moc oraz siłę. Brudny, nieprzyjazny klimat, gdzie kula może pojawić się z każdej strony, a walka o przetrwanie trwa cały czas.

Bohaterami jest dwóch przyjaciół – David i Creeper. Zajmują się pobieraniem procentów z każdego interesu, działając dla przebywającego w więzieniu szefa zwanego Czarodziejem. Creeper bardziej robi tu za twardziela, co wiele przeszedł, wiele widział i wiele zabijał. Współpraca idzie dobrze, nawet bardzo, zaś każdy gang oddaje procent bez problemów. Ale sprawa zaczyna się komplikować z powodu nowego zawodnika, niejakiego Conejo. Mafiozo współpracował z kartelem, a Czarodziej próbował go wcześniej skasować. Teraz on wraca i chce wywrócić cały porządek do góry nogami.

Sam początek jest naprawdę obiecujący. Powoli poznajemy układy panujące na ulicy, szybko pracujących gangsterów oraz silną więź między naszymi bohaterami. Mimo bandyckiej profesji, rodzinne wartości są dla nich silne, co może wywołać pewną konsternację. Problem w tym, że sama historia swoim spokojnym tempem oraz większym skupieniem na wątek obyczajowy traci swój impet. I tej sytuacji nie jest w stanie zmienić ani przemoc (zbyt rzadka i mało szokująca), ani rzucane bluzgi (zbyt częste). Są tylko dwie strzelaniny i są za krótkie, a cała ta walka o przetrwanie oraz władzę okazuje się pusta, efekciarska, nieangażująca. Więcej niby dowiadujemy się w dialogach, jednak nie zawsze się to pokrywa z wydarzeniami na ekranie. Zaś finał nie daje żadnej satysfakcji i przebiega zbyt łatwo. Ayer potrafi zbudować klimat, jednak za bardzo gubi swoich bohaterów.

I bardzo szkoda tutaj aktorów, a szczególnie zaskakującego Shia LaBeoufa jako mocno narwanego, elegancko ubranego Creepera. Facet kradnie każdą sceną samą swoją obecnością, pokazując zupełnie inne oblicze. Ale nawet on nie jest w stanie wznieść całości powyżej przeciętnej. Ayer tutaj tylko udaje twardziela, a podczas konfrontacji ucieka jak tchórz. Takich ludzi nie chcecie znać, ani spłacać jakichkolwiek długów.

5/10

Radosław Ostrowski

Legion samobójców

Tytułowy oddział samobójców to zbieranina wyjętych spod prawa, paru psychopatów kierowanych i sterowanych przez Amandę Waller oraz wojskowego podwładnego, Ricka Flaga. Dlaczego zostali stworzeni? Śmierć Supermana zmusza do zastanowienia się jak powstrzymać Zło nie z tego świata. Czemu ci najgorsi? Bo w razie wpadki można zrzucić na nich winę. Deadshot, Harley Quinn, El Diablo i spółka wyruszają zrobić porządek w mieście, gdyż coś się dzieje i trzeba wyruszyć.

legion_samobojcow1

David Ayer, czyli specjalista od kina policyjnego, dostał szansę od Warnera, by zrealizować film superbohaterski. Ale później studio się wpieprzyło w pracę, przemontowano całość i zrobiła się totalna zadyma. I to niestety widać. Sam początek, czyli ekspozycja postaci parta na szybkim montażu, wpadających w ucho (chociaż ogranych do bólu) kawałkach – od Black Sabbath przez Queen, Dusty Springfield aż do Ricka Rossa – jest w tym, czasami dochodzi do ironicznych złośliwości oraz tarć między postaciami. I to jest fajne, zabawne, lekkie i wnosi troszkę świeżości do schematów kina o super czy antybohaterach. Ale w momencie, gdy trzeba uruchomić całą intrygę, wszystko sypie się niczym domek z kart. Potem wchodzą czary mary, paskudnie wyglądający sługusy do likwidacji, czarna charaktery bez jaj i z żądzą rozwalenia wszystkiego w pizdu, że brak kreatywności aż boli. Mimo mordowni oraz ilości trupów, film jest pozbawiony mroku, krwi, przemoc jest umowna i pozbawiona ciężaru. Wszystko staje się takie ograne i schematyczne, a do tego jeszcze efekty specjalne wyglądają tak tragiczne (na co poszedł ten cały hajs?), że powinno być to zabronione.

legion_samobojcow3

Jest jeszcze jedna scena w barze, gdzie bohaterowie zaczynają troszkę bardziej zbliżać (a nawet poznajemy przeszłość jednego z nich – El Diablo). I tutaj bije serducho tego filmu – szkoda, że tych scen jest tak mało. Także fakt, że niektórych postaci jak Killer Croc czy Katana nie poznajemy zbyt dokładnie (brakuje historii) też boli. Nawet ta więź tworząca się między zbirami tworzącymi wielką rodzinę, jest przedstawiona troszkę za szybko i po łebkach. Co za bajzel!

legion_samobojcow2

Aktorsko jest całkiem nieźle, ale – jak wspomniałem – nie wszystko otrzymali po równo czasu, by zbudować swoja postać i lepiej ją poznać. Nie zawodzi Will Smith jako zabijaka Deadshot, utrzymując typowy dla siebie poziom. Pozytywnie też zaskakuje Joel Kinnemann (służbista Rick Flag) oraz Jai Courtney (zdrowo pizgnięty Kapitan Boomerang), ale i tak szoł wszystkim kradnie Margot Robbie, czyli Harley Quinn. Ta wariatka nie tylko rzuca sucharami, lecz jest świadoma swojego porąbanego charakteru, co jest intrygujące. I jeszcze zakochana w tym porąbanym Jokerze (zaskakujący Jared Leto), którego jest zdecydowanie za mało – raptem kilka minut to za mało, by zbudować postać (reszta w montażu została wyrzucona). Z kolei nasi przeciwnicy, czyli Enchantress (Cara Delavigne) oraz jej brat to jakaś katastrofa – bez polotu, pomysłu i nijacy. Sytuację próbuje ratować Viola Davis, czyli zimna, bezwzględna Amanda Waller, będąca mózgiem całego projektu zebrania łotrów. Ale nie ona jest bad guyem w tym cyrku.

legion_samobojcow4

„Legion samobójców” to film mający tak ogromny potencjał, ze aż żal. Gdyby twórcy bardziej podkręcili klimat i postawili na większą interakcję plus ostrą przemoc, to pozamiatałby tak samo jak „Deadpool”. Ale producenci wcisnęli hamulec i postanowili pożenić to wszystko w stylu Marvela, ale na poziomie wizualnym. Wersji reżyserskiej raczej nie będzie, ale chciałbym bardziej wejść w ten świat. Może w części drugiej będzie lepiej.

6/10

Radosław Ostrowski

Bright

Pomysł na ten film był po prostu kozacki, bo połączyć film sensacyjno-policyjny z elementami fantasy, dziejący się współcześnie. Coś takiego postanowił skleić Netflix, a dokładniej David Ayer, opromieniony „sukcesem” głośnego „Legionu samobójców”.

Bohaterami tej wariackiej historii jest para policjantów. Daryl Ward jest już niemłodym, czarnoskórym facetem z żoną, córką oraz długami. Nick Jacoby jest orkiem nie czystej krwi, który zawsze chciał być gliniarzem. Panowie delikatnie mówiąc, nie przepadając za sobą, ale są skazani na siebie, zwłaszcza że z Wardem nikt nie chce pracować, odkąd został postrzelony. Ale obaj panowie pakują się w kompletną kabałę z powodu pewnego cacka – Magicznej Różdżki oraz pilnującej jej elfki. Każdy, kto ją zdobędzie, będzie mógł spełnić swoje życzenia. Tylko jest jeden mały szkopuł: dotknąć jej mogą tylko nieliczni zwani Świetlistymi, bo inaczej może się to skończyć śmiercią. Cacuszka chcą wszyscy, dosłownie wszyscy – gliniarze, gangsterzy, orkowie oraz elficka wersja Iluminatich, która chce sprowadzić Władcę Ciemności i doprowadzić do potężnej rozpierduchy.

bright1

Sam początek jest typowy dla policyjnych filmów Ayera, czyli mamy widok na ulice, graffiti, orkowe gangusy w dresach z łańcuchami oraz bandanami. Są jeszcze elfy – piękne, inteligentne, bogate oraz rządzące światem. No i w tym wszystkim jeszcze ludzie ze swoimi rasistowskimi problemami. I ten tygiel żyje, dodając sporo kolorytu oraz świeżości w tym dziwacznym miksie. Nawet te graffiti oraz wyciągane z dialogów dawne wydarzenia pomagają zbudować tło. Aż chciałoby się głębiej wejść w ten świat. Po drodze strzelaniny, ucieczki, knajpa ze striptizem, gangsterów, orków – dzieje się, oj dzieje. Choć wszystko kręcone jest w dość statyczny sposób, to kilka scen jest pomysłowo wykonanych jak strzelanina w slow-motion czy podczas każdego wejścia antagonistów, którzy akrobatykę oraz kung-fu mają w małym paluszku.

bright2

Problemem dla mnie jest w wielu miejscach obecny patos, szczególnie w scenach, gdy nasi protagoniści zaczynają mówić o sobie, swoich problemach oraz trudnej przeszłości. Wtedy robi się lekko nudnawo, zaś przewidywalne zakończenie (mimo spektakularnych popisów gości od efektów specjalnych) troszkę osłabia siłę. Za to należy pochwalić zarówno charakteryzację orków, dobrą muzykę oraz trzymającą fason pracę kamery. Czuć rozmach, ale czułem ogromny niedosyt – chciałoby się lepiej poznać tą wizję świata, który jest ledwo liźnięty (może to poprawi część druga, zamówiona przez Netflixa).

bright3

Aktorsko jest dość nierówno, chociaż jest kilka mocnych punktów. Takim atutem jest zdecydowanie Will Smith, wnoszący sporo luzu, dystansu i humoru, co zawsze jest największą frajdę. Ale to wszystko nie było tak mocno zgrane, gdyby nie partner. Tutaj jest Joel Edgerton w roli orka Jakoby’ego, który jest świetny – bardzo stanowczy, uparty, konsekwentnie dążący do celu gliniarz. Powoli zaczyna się tworzyć chemia między tym duetem oraz respekt między sobą nawzajem. Dla mnie słabym punktem jest Noomi Rapace w roli antagonistki, której rola jest ograniczona do groźnych min, mówienia nieprzyjemnych słów oraz siania spustoszenia. Brakuje charakteru oraz charyzmy, a to jest błąd niewybaczalny, co boli.

bright4

„Bright” ma ogromny potencjał na bardzo bogate uniwersum oraz ogromny potencjał, który by się sprawdził w formie serialu. Bo dwie godziny to troszkę mało, by wejść głębiej w ten pokręcony świat, gdzie ludzie, orkowie i elfy żyją ze sobą obok siebie. To brzmiało superfajnie, ale nie wszystko tutaj zagrało.

6,5/10

Radosław Ostrowski

Furia

Kwiecień 1945, wojna powoli zmierza ku końcowi. Do załogi czołgu Sherman zwanego “Furią” po śmierci strzelca dołącza nowy członek Norman. Załoga kierowana przez sierżanta Colliera zwanego War Daddy, dostaje zadanie przejęcia miasta oraz ochrony drogi zaopatrzenia. Ale łatwo w żaden sposób nie będzie.

furia1

David Ayer to reżyser kojarzony przede wszystkim z kinem policyjnym. Tym razem postanowił pójść na wojnę. Jak zobaczyłem zwiastun, złośliwie określiłem „Furię” jako „Czterech pancernych i Brada Pitta”. Ale jeśli myślicie, z zobaczycie heroiczne kino, gdzie dzielni amerykańscy chłopcy spuszczają wpierdol Niemcom, to będziecie rozczarowani. Sherman nie był zbyt dobrym czołgiem (jak w tym dowcipie: „Co się stanie jak Tygrys spotka pięć Shermanów? Tygrys będzie miał przewagę liczebną.”), ale był taki i w dość dużej ilości, czego o Tygrysie powiedzieć się nie da. Sam film jest mroczny, ciężki i brudny, niepozbawiony brutalnej jatki oraz dużej ilości strzałów. Owszem, nie ma tutaj niczego zaskakującego czy oryginalnego w tej całej konwencji, ale jak się to ogląda. Nie brakuje też spektakularnych scen akcji (trzy Shermany vs Tygrys czy finałowe starcie jednego czołgu przeciwko trzystu SS-manom), ciężkiego klimatu potęgowanego mrocznymi, surowymi zdjęciami oraz elektroniczno-chóralną muzyką. Czasami drażni symbolika (krzyże, cytaty z Biblii, biały koń jako symbol niewinności), a główni bohaterowie niezbyt są wyraziści, ale mniejsza z tym. Cała reszta jest po prostu świetna.

furia2

Od strony aktorskiej najlepiej prezentuje się dwóch facetów. Pierwszy to Brad Pitt jako War Daddy. sierżant jest twardy, brutalny, surowy. Jak ojciec, który wprowadza młodego Normana w brutalny świat, gdzie panuje bezwzględna, ale prosta zasada: albo my ich albo oni nas (scena „zabicia” jeńca), ale to facet, za którym poszedłbym w ogień. Drugim jest Norman (nie przepadam za Loganem Lermanem, ale tu radzi sobie przyzwoicie), który dopiero wchodzi w ten wojenny tryb i wiele się w nim zmieni, zwłaszcza jego moralny kręgosłup. Poza nimi są jeszcze Michael Pena (kierowca Latynos Gordo), zaskakująco dobry Shia LaBeouf (głęboko wierzący Bible, który obsługuje działo) oraz Jon Bernthal (mechanik Grady) – widać, że to zgrana paczka. I tyle.

furia3

Ayer zmienił klimat, ale pozostał surowym facetem, mówiącym bez ogródek. Twarde, mocne kino wojenne jakiego nie było od dawna. Amerykanin odrobił pilnie swoją lekcję.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Sabotage

John Wharton jest dowódca specjalnego oddziału DEA, który zajmuje się infiltracją karteli narkotykowych. Podczas ostatniej akcji przejęli dziesięć milionów dolarów, jednak kasa wyparowała. Prowadzone dochodzenie nic nie dało, więc oddział powraca do gry. Jednak kiedy dwóch członków grupy zostaje zamordowanych, Wharton próbuje dorwać sprawców i pomaga mu w tym policjantka Caroline Brentwood.

sabotage1

David Ayer jak wszyscy wiemy to spec od kina akcji z policjantami w rolach głównych, bardzo wnikliwie i uważnie portretując to środowisko („Bogowie ulicy”). „Sabotage” jest utrzymany w tej stylistyce, bez słodzenia, lukrowania oraz oczywistych podziałów na dobrych i złych. Surowy realizm, z masą strzelanin i krwawej jatki robi naprawdę mocne wrażenie, a powolna eliminacja członków grupy budzi niepokój. Intryga, choć toczącą się dość spokojnym tempem (jak na tego typu produkcje), jest bardzo skomplikowana i wciągająca. I do samego końca tak naprawdę nie wiemy jaki będzie finał. Akcja jest mocna, strzelaniny krwawe i bardzo brutalne (to nie jest zdecydowanie film dla dzieci ani młodzieży), że wystarczy wspomnieć pościg na ulicy czy atak na siedzibę kartelu. Na Ayera nadal nie ma mocnych, a pytania o lojalność i uczciwość pozostają aktualne.

sabotage2

Dlaczego jeszcze warto zobaczyć „Sabotage”? Jedno nazwisko powinno wystarczyć – Arnold Schwarzenegger ps. Austriacki Dąb. Może i widać, że jest już starym dziadkiem, ale potwierdza tutaj swoją dobrą dyspozycję. I robi to, za co go pokochała dawno temu widownia – bluzga, zabija i mówi ze swoim akcentem. Nadal jest w tym dobry, choć jest już zmęczonym i wypalonym gliniarzem. Poza nim jedynymi osobami wartymi wspomnienia są zaskakująco dobry Sam Wortington („Potwór”) oraz obsadzona wbrew sobie Olivia Williams (Caroline Brentwood), która udźwignęła postać twardej policjantki (tylko pozornie twardej).

sabotage3

Wreszcie mamy dobry film z Arnoldem w roli głównej. Trafił w końcu na odpowiedniego reżysera i dobrą historię, pokazując, że solo jest wcale nie gorszy od reszty „Niezniszczalnych”.

7/10

Radosław Ostrowski

Bogowie ulicy

Na pierwszy rzut oka to jeden z wielu filmów sensacyjno-policyjnych, jakich pełno. Bo mamy dwóch gliniarzy – Briana Tylora i Mike’a Zavalę, którzy pracują w drogówce LA. A wiadomo, co robią gliniarze z drogówki – ścigają kierowców, czasem strzelają albo uratują dzieci z pożaru. Bywa, ale jedno proste zgłoszenie (sprawdzenie czy w domu jest staruszka) powoduje, że partnerzy nadepnęli na odcisk kartelowi narkotykowemu.

David Ayer to scenarzysta, który jak nikt zna żywot gliniarza od podszewki (scenariusz „Dnia próby”). I niby na pierwszy rzut oka wydaje się, że jest to jeden z wielu filmów z dwoma partnerami jak w „Zabójczej broni”, gdzie jadąc z jednego miejsca na drugie, gawędzą i dowcipkują. Cale clue jest w formie realizacji, bo nasi gliniarze mają w mundurach taki mikrokamery HD, a Brian też ma przy sobie taką normalna kamerę, pościgi też są pokazane z perspektywy kamery na desce rozdzielczej radiowozu – ogląda się to jak rasowy dokument i to buduje też poczucie autentyzmu, za co należą się brawa. Pokazany jest dzień powszedni gliniarza, gdzie nie jest to takie łatwe, bo można też zarobić kulkę, a nawet zginąć, a bluzgi lecą bardzo często. Mimo tego Ayer pokazuje gliniarzy jako silną, głęboką wieź na śmierć i życie, po prostu jako ludzi, którzy czują, cierpią i giną.

bogowie1

Drugą siła napędową tego filmu jest duet Jake Gyllenhaal/Michael Pena jako partnerzy, którzy wierzą i kochają to, co robią. To są ludzie ufający sobie nawzajem, choć charakterem różnią się totalnie. Zavala jest ustabilizowanym mężem i bardziej spokojnym facetem (chyba że obrazisz jego pochodzenie, to ci skuje mordę), zaś Tylor jest dowcipny i twardy. Razem naprawdę rządzą. Reszta obsady m.in. Anna Kendrick jako dziewczyna Tylora czy Frank Grillo w roli sierżanta też jest bardzo przekonująca i wiarygodna.

bogowie2

To mocne, świeże i ciekawe kino, którego trochę brakuje. Od strony technicznej podobnie prezentuje się „Drogówka” Smarzowskiego, co nie jest żadną ujmą. Prawdziwe kino prosto z USA.

7,5/10

Radosław Ostrowski