
Wydawałoby się, że z wiekiem muzycy, zwłaszcza grający rocka troszkę dziadzieją i tracą swoją moc. Ale działający już 50 lat na scenie Deep Purple nie wie, co to znaczy grać powoli, nudno oraz nieciekawie. Skąd to wiem? A z nowego (i jak krążą wieści) ostatniego wydawnictwa, czyli „inFinite”.
Grupę znowu wsparł swoim producenckim doświadczeniem Bob Ezrin, a otwierający całość „Time to Bedlam” daje przedsmak tego, co otrzymamy. Chociaż początek myli: jakieś dzwonki i komputerowo wzmocniony, recytujący głos Iana Gilliana. Pół minuty później zaczyna walić perkusja, zapieprzają klawisze i zaczyna szaleć Roger Glover na gitarze. Już wiem, że jesteśmy w domu i dostajemy jeszcze w środek solówkę gitarowo-klawiszową, by na koniec wrócić do początkowego głosu Iana. Tym większym zaskoczeniem było bluesowe „Hip Boots” z bujającym feelingiem i skocznymi klawiszami. Także jazzowy „All I Got Is You” wprawia w przyjemny nastrój, by od zwrotki uderzyć tempem, mocarną sekcją rytmiczną i gitarowymi riffami, by znów wszystko uprościć w zdominowanym przez fortepian „One Night in Vegas”. I wtedy pojawia się pierwsza rysa, czyli przemielona cyfrowo perkusja w epickim „Get Me Outta Here”, gdzie brzmi ona po prostu dziwnie, ale wszystko wynagradza brudny riff. Mroczniej (niczym w rasowym horrorze) dzieje się w „The Surprising”, gdzie na dzień dobry dostajemy theremin i smyczki jakby ze starej płyty grane, do której dołącza „westernowa” gitara oraz niesamowite klawisze, pachnące Orientem. Ale w połowie klawisze zmieniają klimat w bardziej anielski (te piękne klawisze), przez co można się poczuć zdezorientowany, a następnie wraca do klimatów z Dzikiego Zachodu.
Dalej cudnie (chórki i fortepian) dzieje się w bardziej hard rockowym „Johnny’s Band”, brzmiącym niczym zaginiony kawałek Led Zeppelin. Ciężej i bardziej garażowo świat się tworzy w „On Top of the World” (znowu Airey zapieprza niczym królik z reklamy Duracella, a Gillian ma przerobiony głos), by na sam finał zaserwować potężne „Birds of Prey”, gdzie sekcja rytmiczna z organami brzmią kapitalnie. W zasadzie mogłoby się na tym skończyć, ale panowie dodali cover The Dorrs „Roadhouse Blues”, tylko że nie dodali panowie nic nowego do tej wersji. Takie klasyczne i oldskulowe bluesisko, ale jakieś nijakie.
Ian Gillian dalej potrafi oczarować i zaskakuje świetną dyspozycją wokalną, pozostali muzycy też potwierdzają klasę, nie schodząc poniżej wysokiego pułapu. Jeśli ma to być pożegnanie grupy z fanami, to udało się osiągnąć w stu procentach. Po przesłuchaniu włączycie ją od nowa.
8/10
Radosław Ostrowski


