

Ta brytyjska wokalistka jest jedną z najbardziej rozpoznawalnych postaci sceny muzycznej, choć wielu powiedziałoby, że jest nijaka. Trzy płyty w ciągu 14 lat to niewiele. Ale teraz ukazuje się płyta nr 4, która może wywołać spore zainteresowanie.
Wokalistka znana jest z budowania chilloutowego i intymnego klimatu, za pomocą bardzo oszczędnego brzmienia oraz delikatnego wykorzystywania elektroniki. W tej kwestii nic się tu nie zmieniło, ale brzmi to bardziej współcześnie. Z instrumentów najbardziej słyszalna jest gitara akustyczna, choć i pojawia się elektryczna („Go Dreaming”), wszelkiego rodzaju perkusyjne instrumenty, fortepian („Let Us Move On”), ale najważniejsza jest tu elektronika – delikatna, bardzo stonowana i w paru utworach jak „End of Night” czy „Go Dreaming” może ona budzić skojarzenia z Jessie Ware. Jednocześnie nie zabrakło tego, co najważniejsze w popie, czyli melodyjności oraz zróżnicowania. Są tu bardziej dynamiczne („Blackbird”) jak i bardziej oszczędne kompozycje („Happy New York”), co jest wielką zaletą.
Drugą mocną zaletą jest sam wokal Dido, który jest zarówno czarujący jak i współtworzy chilloutowy klimat. Jeśli to dodamy z dobrymi tekstami (tematyka przemijania + nieszczęśliwej miłości), wychodzi z tego bardzo piękna i dobra płyta, której trudno znaleźć jakieś potknięcia czy niedoróbki. She’s back on town.
8,5/10 + znak jakości Radzimira
Radosław Ostrowski






