Ed Sheeran – Divide

Divide_cover

Trudno nie polubić tego sympatycznego rudzielca z Brytanii, który wydał dwie całkiem niezłe płyty, ale zawsze miałem problem z poczuciem nie tyle przesytu, ile chaotyczności poszczególnych dzieł. I kolejny sztab producentów (m.in. Benny Bianco, KillBeatz i Labrinth) odpowiada za trzeci materiał. Tytuł konsekwentnie jest znakiem matematycznym (+ i X), dając tym razem znak dzielenia.

I tak jak poprzednio mamy mieszankę akustycznej gitary ze wszelkim popowym entouragem. Przedsmak dostajemy w otwierającym całość „Eraser”, gdzie mamy gitarę i wyciszoną perkusję w tle, a sam Ed nawija jakby był raperem. Jednak nie trwa to długo, gdyż dochodzi do głosu gitara elektryczna oraz elektronika imitująca smyczki, a sam frontman zaczyna śpiewać. Bardziej przystępnie robi się w nostalgicznym „Castle In the Hill” ze skoczną gitarą i delikatną elektroniką oraz delikatnej, gitarowej balladzie „Dive”. Za to nie do końca mnie przekonuje „Shape of You” z całkiem niezłymi perkusjonaliami oraz troszkę zbyt patetyczna (mimo minimalistycznej aranżacji) „Perfect”.

Nie brakuje kilku ciekawych sztuczek jak zmieszanie celtyckich dźwięków ludowych z elektroniką w skocznym „Galway Girl”, imitacja fletów w „Barcelonie” czy nakładany na siebie zaśpiew w lekko rapowym „New Man”, ale w sporej części to pisane troszkę na jedno kopyto popowe piosenki, jakich w rozgłośniach radiowych są tysiące. I nawet głos Sheerana nie pomaga ich odróżnić od reszty, co już sytuuje go na straconej pozycji.

Nadal lubię Sheerana, bo potrafi zrobić lekkie i zwiewne piosenki jak pianistyczny „Supermarket Flowers” czy ciepłe „Bibia Be Ye Ye”, ale tak naprawdę ciągle robi furorę pojedynczymi utworami niż całymi płytami, gdyż ciągle panuje stylistyczny chaos. Nadal jest tylko nieźle.

6/10

Radosław Ostrowski

Ed Sheeran – X

X_Sheeran

Młody i (podobno) utalentowany rudzielec z Wysp Brytyjskich przykuł uwagę debiutanckim albumem “+”, który dla mnie był średni, mimo kilku naprawdę fajnych piosenek jak „The A Team” czy „Lego House”. Teraz Ed Sheeran wraca opromieniony hiciorem z drugiego „Hobbita” oraz nowym albumem pod tajemniczym tytułem „X”. Co z tego wyszło?

Jest paru producentów, a to nie zawsze wróży zbyt wiele. Warto wspomnieć trzech: Jake’a Goslinga, który współpracował przy debiucie Sheerana, legendarny Rick Rubin i Pharell Williams. Chłopak z gitarą oraz swoim głosem czasami wspierany przez inne instrumenty, jak w ładnie otwierającym całość „One”. Podobnie w szybkim „I’m a Mess”, gdzie towarzyszy potem perkusja oraz klaskanie. Ale im dalej, tym nie jest już takie fajne. Singlowy „Sing” może imponować grą gitarową, ale już perkusja oraz Ed naśladujący wokalnie Justina Timberlake’a (pewnych osób nie da się podrobić) – to nie może być dobre. Pharellu, błądzisz i jeszcze niewinnego chłopaka wkręcasz. Troszkę lepiej jest w „Don’t”, gdzie podkład jest troszkę lepszy (elektronika i fortepian są spoko), „Nina” skręca w r’n’b, dzięki fortepianowi i bitowi. I jest to całkiem niezłe. A dalej jest pomieszanie z poplątaniem: nastrojowe balladki („Photograph” czy „Tenerife Sea”) przeplatają się ze skrętami z elektroniką („Bloodstream”) oraz r’n’b i rapem („Runaway” z niezłym bitem oraz oszczędny „The Man” z niezłą gitarą elektryczną). W zasadzie mamy podobny rozrzut jak w debiucie, czuć jednak niewielki progres (ja wyróżniłbym też trochę bluesowy „Thinking Out Loud”).

Ed ma pewien pomysł na siebie i gdy gra z gitarką swoje piosenki, to wtedy wypada najlepiej. Nieźle rapuje, ale kiedy próbują producenci poeksperymentować, coś się zaczyna psuć, wyczuwa się fałsz i próbę włożenia cudzych butów, bo inaczej płyta się nie sprzeda (albo będzie zbyt monotonna). A że ładnie śpiewa i teksty mają ręce z nogami, trzeba mu kibicować. Żeby znalazł producenta, który go wesprze i pomoże. Bo inaczej możemy o nim bardzo szybko zapomnieć. A tego (zwłaszcza fanki) mogą nie darować.

6/10

Radosław Ostrowski