Edyta Bartosiewicz – Renovatio

Renovatio

Powiem wam szczerze, nie wierzyłem, że ta płyta kiedykolwiek ujrzy światło dzienne. Czekałem 11 lat (wtedy pojawiła się „Niewinność” w radiach), ale trochę się bałem. Rozczarowania, nudy, porażki – niepotrzebne skreślić. Nawet kiedy już potwierdzono, że jednak będzie ten album, miałem wątpliwości. Dwa następne single trochę mnie uspokoiły, ale wątpliwości. W końcu i ja przesłuchałem nową płytę Edyty Bartosiewicz. Czyżby „Renovatio” miało być naszym odpowiednikiem „Chinese Democracy” Guns’n’Roses (długi czas oczekiwania i potem wielka porażka)?

Po 4 przesłuchaniach stwierdzam krótko: nie. Album zawiera 13 piosenek, utrzymanych w czymś, co dawno zostało nazwanym pop-rockiem, czyli delikatnie brzmienie podrasowane gitarą elektryczną (w refrenach). Innymi słowy – wszystko po staremu i bez jakiś zaskakujących zmian. Może poza tym, że jest bardziej spokojnie, mniej takich petard jak „Szał” (czymś takim może być najstarsza „Niewinność”, ale to już trochę na siłę). Gitary grają ładnie, elektroniczne smyczki, skręty w bluesa („Madame Bijou”), ale jest parę zaskoczeń (pulsujący bit oraz dęciaki w „Italiano”, „Cień” z rytmicznym basem oraz chórkami soulowymi czy reggae’owa „Orkiestra tamtych dni” z akordeonem dodatkowo).

Już po pierwszym utworze słychać kto to śpiewa – lekko zachrypnięty, nosowy głos, może trochę bardziej recytujący niż śpiewający, ale to nadal ona. I słuchało mi się jej naprawdę przyjemnie. Tak samo z tekstami – proste, ale nie prostackie, pozbawione naiwności czy banału, co wcale nie jest takie proste, a potrafią to tylko nieliczni.

Czy można „Renovatio” nazwać wielkim powrotem? Ja bym się wstrzymał z tym stwierdzeniem. Na pewno nie jest to wielka porażka czy blamaż. To zbyt dobry album, by nazwać go słabym. Na pewno będzie umilać najbliższe jesienne wieczory. Może i jest trochę zbyt spokojnie, ale to trochę tak jakby powiedzieć, że Leonard Cohen powinien grać rock’n’rolla zamiast smęcić. Bardzo sympatyczny album, do którego na pewno jeszcze wrócę.

7,5/10 (skręcające w stronę pełnej „ósemki”)

Radosław Ostrowski

Edyta Bartosiewicz – Wodospady

Wodospady

Na następną studyjną płytę Edyty Bartosiewicz trzeba było poczekać zaledwie rok. Czyli tempo wręcz zabójcze.

Jaki jest tego efekt? Gatunkowo (formalnie) nic się tu nie zmieniło – lekki rock z domieszką bluesa. Czasem gitara zagra trochę mocniej („Między nami deszcz”, „One Day You Will Find Me”), czasami się zapętla („Siedem mórz, siedem lądów”), elektronika buduje klimat, który jest bardziej ponury niż poprzednio („Ciekawe… (kto mi zabroni)” z nieprzyjemnym fortepianem), nie brakuje też szybszych i dynamiczniejszych utworów („Miłość jak ogień”), nie zabrakło też smyczków („Siedem mórz, siedem lądów”, „Mandarynka”) czy fortepianu („Buntowniczka”). Czyli wszystko po staremu, a nie czuć w żadnym wypadku znużenia.

Coraz bardziej bardziej zaczynam się przekonywać, że coraz trudniej jest napisać o czymś, co jest oczywiste. Bo cała reszta tej płyty też jest oczywistą oczywistością. Głos ten sam, niezmieniony, rozpoznawalny przez wielu, teksty pozbawione banalności, może trochę proste, ale na pewno poruszające i dające do myślenia. I słucha się tego naprawdę dobrze, mimo upływu lat.

Cóż mogę poradzić, że bardzo mi się podoba muzyka Edyty Bartosiewicz. Jest prosta, ale nie prostacka, piękna, ale to nie wydmuszka. Mógłbym pisać o niej długo, ale mi się nie chce. Wystarczy tylko posłuchać.

8/10

Radosław Ostrowski


Edyta Bartosiewicz – Dziecko

Dziecko

Po szoku wywołanym przebojowym i dynamicznym „Szok’n’Show”, trzeba było poczekać dwa lata. Wydawałoby się, że „Dziecko” będzie kontynuowała drogę wyznaczoną przez poprzedni album, jednak stało się inaczej.

Wyprodukowane przez samą Edytę album z 12 piosenkami , spowodował pewną konsternację, choć otwierająca album „Jenny” (szybki kawałek z szybkim pianinem), ale „Skłamałam” pokazuje z czym mamy do czynienia. Jest to płyta mniej przebojowa, bardziej intymna, ale nadal pełna emocji i klimatu, a gitara elektryczna zostaje lekko schowana. Nie brakuje tutaj mocnych kawałków („Słyszę jak mnie wzywasz” czy „Boogie, czyli słodka zemsta”), ale nie ma ich tutaj zbyt wiele. Tutaj jest bardziej stonowane brzmienie (bluesowe „Dobrze nam” z ładną instrumentalną partią w środku), z klawiszami („Nie znamy się”, „Moja ulubiona pora roku”). Trudno w zasadzie wyróżnić jakikolwiek utwór, bo całość jest spójna i słucha się tego nadal przyjemnie.

Reszta, czyli wokal i teksty nadal na poziomie, do którego przyzwyczaiła nas Edyta. Czyli o ludziach, rozstaniach, miłości i całej tej reszcie. Słuchałem tego z wielką frajdą i sentymentem, więc wracam ja przesłuchać.

8,5/10


Edyta Bartosiewicz – Szok’n’Show

SzoknShow

I minął kolejny rok, 1995. Po sukcesie poprzedniej płyty, Edyta Bartosiewicz nie zwolniła tempa i zaserwowała kolejny album, który tym razem sama wyprodukowała. I rzeczywiście można było doznać szoku.

Bo zaczynamy naprawdę z grubej rury od garażowej „Suszy” z ponurymi klawiszami na początku, szybkimi riffami i wrzeszczącym wokalem. Ale w nawet tych spokojniejszych utworach, przewija się mocniejsze brzmienie („Możesz” czy „Zegar” z elektronicznymi bajerami). Nie zawsze jednak gitara elektryczna jest wiodąca i gra „pierwsze skrzypce” jak w „Spóźnionym” z pulsującym basem czy „Możesz” z basem i perkusją. Dominuje jednak tutaj ogień, brud i garażowość („Szał”, „The Eye”, „Susza”), zaś sekcja rytmiczna jest bardziej wyczuwalna, narzucając tempo (od tego przecież jest). Ale też nie brakuje znacznie spokojniejszych utworów, gdzie gitara elektryczna albo robi za tło („Ostatni” czy „Podwodne miasta” z fajnymi klawiszami, budującymi dość ciekawy klimat) albo nie ma jej w ogóle („Czas przypływu”). Brzmi to po prostu pięknie i trudno znaleźć jakiś słabszy czy mniej udany utwór.

O tekstach i wokalu nie będę się specjalnie rozwodził, bo trzyma on poziom reszty albumu, dopełniając tego albumu, który nadal trzyma się świetnie.

9/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Edyta Bartosiewicz – Sen

Sen

Dwa lata po swoim debiucie minęły, więc była pora na zrobienie drugiego albumu. Tym razem za produkcję odpowiada sama Edyta i Katarzyna Kanclerz (szefowa Izabelin Studio), zaś efekt jest jeszcze lepszy.

Przede wszystkim jest to album bardziej przebojowy, bardziej dynamiczny i z większą ilością piosenek (aż 12) i gitara jest bardziej słyszalna. Oczywiście, jest to nadal lżejsza odmiana rocka, ale nie brakuje też mocniejszych brzmień (solówki w „Tatuażu” czy „Walczyku”). Więc dzieje się tu sporo, tempo jest zróżnicowane, nie brakuje spokojniejszych ballad (akustyczne „Zanim coś”), zabawy („Żart w zoo” z klawiszami i basem na pierwszym planie) i pierwszych hitów („Tatuaż”, „Sen”, „Urodziny”). Są też trzy piosenki w języku angielskim („Angel”, mocniejszy „Move Over” i spokojniejszy „Before You Came”), które nie gryzą się z resztą płyty. I w zasadzie mógłbym na tym skończyć historię tej płyty, bo reszta trzyma równie wysoki poziom (teksty bardzo interesujące, wokal świetny), a całość o dziwo się nie zestarzała. I tyle, dalej nie będę się rozwodził, mieć koniecznie.

9/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

https://www.youtube.com/watch?v=hoa5gXn0sdM&w=300&h=247

Edyta Bartosiewicz – Love

Love

Ta kobieta to fenomen i jedna z najbardziej wyrazistych wokalistek lat 90. w Polsce. Choć na jej płytę fani czekali 11 lat (w końcu się doczekają jesienią – to nie są plotki), nie została zapomniana. Chyba wiadomo o kim mówię. Ponieważ zbliża się premiera płyty Edyty Bartosiewicz, postanowiłem tak jak w przypadku Dido i Enyi zrobić sobie nostalgiczny powrót do przeszłości. Czy ta muzyka się zestarzała? Zobaczymy.

Na początek jej pierwsza solowa płyta „Love” z 1992 roku wyprodukowany przez Rafała Paczkowskiego dla Izabelin Studio, zaś przy nagraniu uczestniczyli m.in. basiści Tomasz Gąssowski i Krzysztof Ścierański, gitarzyści Paweł Derentowicz i Jan Borysewicz, a także sam Paczkowski grając na klawiszach. Sama muzyka to lżejszy odcień rocka. Ale nie oznacza, że jest to bardzo spokojne granie (akustyczne „Will You Get Back Home Again?”), przynajmniej nie do końca, bo gitara czasem potrafi zaszaleć („Goodbye to the Roman Candles” czy „Clouds… They Block My Way”), sekcja rytmiczna robi swoje dając szybkie tempo, a to delikatnie klawisze budują trochę senny klimat („If”, „Emmilou”). I mimo upływu lat, brzmi to nadal bardzo dobrze, elegancko i przyjemnie.

Sam wokal Edyty też jest przyjemny. Mimo że śpiewa po angielsku, brzmi świetnie i nie uwierzyłbym, że to śpiewa Polka. Także teksty trzymają wysoki poziom i są szczere.

Innymi słowy o takim udanym debiucie wielu początkujących marzy. Tu nie mamy tylko marzenia, ale bardzo fachową realizację, świetne brzmienie i czarujący wokal. Ale najlepsze miało być dopiero przed nią?

8/10

Radosław Ostrowski