Emeli Sande – Long Live the Angels

Emeli_Sand%C3%A9_-_Long_Live_the_Angels_Deluxe

Ta szkocka blondwłosa piękność namieszała w 2012 swoim debiutanckim albumem „Our Version of Events”, przykuwając uwagę fanów czarnego brzmienia, mieszając soul z r’n’b. Na nowe wydawnictwo trzeba było czekać aż cztery lata i mając do dyspozycji sztab producentów (m.in. Chrisa Loco, Naughty Boya czy Shakevelli) znowu popłynęła po znanych sobie rejonach czarnej muzyki.

Początek mocno przypomina dźwięki Orientu, co pewne jest spowodowane echem wokaliz w tle oraz dziwacznym szumem („Selah”), by płynnie przejść do smyczków i bardziej przebojowego (acz patetycznego) „Breathing Underwater”, gdzie już mamy także typowe dla r’n’b uderzenia perkusji oraz piękny głos. Ale ten chór pod koniec robi niesamowitą robotę. Swoje miejsce ma też bardzo delikatna gitara elektryczna („Happen”, „Right Now”), by dać miejsca przede wszystkim elektronice (klaskane „Hurts” i pulsujące tłustym bitem „Garden”) oraz akustycznej gitary (nastrojowe „Give Me Something” i „Lonely”), a także fortepianowi („Shakes”) czy rozmarzonym klawiszom, tworzącym niemal bajeczny klimat („I’d Rather Not”).

Tutaj wszystko jest bardziej zwarte i zdyscyplinowane, chociaż zdarzają się ciekawe smaczki w postaci (chyba pożyczonej od Eda Sheerana) gitary akustycznej w rozkręcającej się „Tenderly” (ta trąbka ładnie uzupełnia tło), to jednak Emeli konsekwentnie trzyma się nastrojowego, lirycznego oblicza. I ten głos, trzymający za serce oraz gardło, przez co wierzy się jej na słowo, nawet jeśli stosuje łamańce („Babe”).

Nie wiem czy istnieją anioły, ani jak długo żyją, ale sama pani Sande znowu czaruje swoim warsztatem. Płyta bardzo delikatna, miejscami intymna, miejscami bardzo przebojowa, ale bardzo spójna i klarowna.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Emeli Sande – Live at the Royal Albert Hall

Live_At_The_Royal_Albert_Hall

W zeszłym roku objawiła się blondwłosa dziewczyna, z dość wyrazistą fryzurą. Adele Emeli Sande wydała wtedy swój debiutancki album „Our Version of Events”, który spotkał się z bardzo dobrym przyjęciem zarówno krytyki jak i publiczności. W tym samym roku (a dokładnie 8 listopada) zagrała koncert w Royal Albert Hall, co dla każdego wykonawcy z Wysp Brytyjskich jest wyróżnieniem. I ten koncert teraz został wydany na płytę.

Wokalistka na koncert wybrała 17 piosenek wyprodukowanych przez Naughty Boy’a, zaś aranżacje robią naprawdę dobre wrażenie. Dźwiękowo koncert jest dopięty, instrumenty są wyraźnie słyszalne, zaś publiczność reaguje żywiołowo, dzięki czemu mamy wrażenie bycia tam na miejscu, choć słuchamy tego w domu. Przejścia między utworami są bardzo płynne, wręcz niezauważalne. Jeśli zaś chodzi o instrumentarium, na pierwszym planie wybija się zdecydowanie fortepian, który pojawia się praktycznie w każdym utworze, ale poza nim zwraca uwagę perkusja („My Kins of Love”), chórki („Daddy”) oraz smyczki, które też często się przewijają. Brzmi to bardzo elegancko, ale nie ma tu mowy o nudzie czy monotonii, choć w połowie pojawiają się utwory tylko na fortepian („Clown”, „River”) albo gdzie fortepian dominuje („I Wish I Knew How It Would Feel To Be Free” – cover Niny Simone, w którym w połowie dołączają klawisze i chórek).

Sande ma bardzo ciekawy i interesujący głos, dzięki któremu przyciąga uwagę. Brzmi fantastycznie, potrafi przykuć uwagę i ma dobry kontakt z publicznością. W dodatku jeszcze gościnnie wspierają Labrinth („Beneath Your Beautiful”) oraz Profesor Green („Read All About It Pt. III”), którzy są dobrym wsparciem. I to kolejna płyta koncertowa, która wypada naprawdę dobrze. Nawet jeśli się nie jest fanem tego typu muzyki, wypada zapoznać się.

8/10

Radosław Ostrowski

PS. W dobrych sklepach muzycznych od 18 lutego.

Professor Green – At Your Incovenience

5099967933525_pro_bl_CD_BL_160.qxt

Ten brytyjski raper w roku 2010 popłynął i zaszalał jak nikt przed nim. Rok później ukazała się druga płyta. Czy tym razem profesor pokazał na co go stać i podkreślił swój wysoki poziom?

Moim zdaniem nie. „At Your Inconvenience” zawiera 15 utworów, w których rap miesza się z popem, elektro czy dubstepem. Czyli niby tak jak poprzednio, ale jest bardziej spokojnie i z mniejszym biglem. Czy to znaczy, że jest nudno? Nie, podkłady są ciekawe, wpadają w ucho, jednak brakuje tu pewnej iskry i tego szaleństwa oraz nieprzewidywalności debiutu. Z czasem staje się on monotonny i od środka robi się zaledwie dobry, idący w stronę popu („Spinning Out” bazujący na gitarze akustycznej) i skrojony idealnie pod radio. Trochę szkoda. Niemniej zdarzają się jasne światełka jak dyskotekowe „Remedy”, otwierający album tytułowy kawałek (zadziorna gitara elektryczna i masa elektronicznych cudów) czy kończący „Into the Ground” (hip-hop z trąbkami, gdzie w połowie, a kawałek trwa 8 minut pojawia się drugi kawałek, w którym za podkład wykorzystano… „Taniec węgierski nr 5” Brahmsa. Ale to niewiele.

Nie zmieniła się za to nawijka Greena, która trzyma wysoki pułap. Facet robi to w sposób naprawdę przykuwający uwagę, zaś tematyka stara jak świat: kobiety, próby odniesienia sukcesu, życie w sławie, ale i braggi („Potrafię wymienić dłuższe słowo niż w słowniku”). I tu jest najciekawiej.

Tak samo jak przy debiucie, profesor zaprosił paru gości, a niektórzy z nich (Emeli Sande, Fink z Gym Glass Heroes i Ed Drewett) już byli przy debiucie. Ale jest parę nowych twarzy, z których najlepiej poradził sobie Royce da  5′ 9″. Reszta wypadła całkiem w porządku.

Szczerze, po tej płycie liczyłem na coś szalonego i nieobliczalnego jak debiut. Niemniej jest zaledwie dobrze. Ale pojawiły się wieści, że profesor nagrywa nowy materiał. Co z tego będzie, czas pokaże.

7/10

Radosław Ostrowski