
Ta szkocka blondwłosa piękność namieszała w 2012 swoim debiutanckim albumem „Our Version of Events”, przykuwając uwagę fanów czarnego brzmienia, mieszając soul z r’n’b. Na nowe wydawnictwo trzeba było czekać aż cztery lata i mając do dyspozycji sztab producentów (m.in. Chrisa Loco, Naughty Boya czy Shakevelli) znowu popłynęła po znanych sobie rejonach czarnej muzyki.
Początek mocno przypomina dźwięki Orientu, co pewne jest spowodowane echem wokaliz w tle oraz dziwacznym szumem („Selah”), by płynnie przejść do smyczków i bardziej przebojowego (acz patetycznego) „Breathing Underwater”, gdzie już mamy także typowe dla r’n’b uderzenia perkusji oraz piękny głos. Ale ten chór pod koniec robi niesamowitą robotę. Swoje miejsce ma też bardzo delikatna gitara elektryczna („Happen”, „Right Now”), by dać miejsca przede wszystkim elektronice (klaskane „Hurts” i pulsujące tłustym bitem „Garden”) oraz akustycznej gitary (nastrojowe „Give Me Something” i „Lonely”), a także fortepianowi („Shakes”) czy rozmarzonym klawiszom, tworzącym niemal bajeczny klimat („I’d Rather Not”).
Tutaj wszystko jest bardziej zwarte i zdyscyplinowane, chociaż zdarzają się ciekawe smaczki w postaci (chyba pożyczonej od Eda Sheerana) gitary akustycznej w rozkręcającej się „Tenderly” (ta trąbka ładnie uzupełnia tło), to jednak Emeli konsekwentnie trzyma się nastrojowego, lirycznego oblicza. I ten głos, trzymający za serce oraz gardło, przez co wierzy się jej na słowo, nawet jeśli stosuje łamańce („Babe”).
Nie wiem czy istnieją anioły, ani jak długo żyją, ale sama pani Sande znowu czaruje swoim warsztatem. Płyta bardzo delikatna, miejscami intymna, miejscami bardzo przebojowa, ale bardzo spójna i klarowna.
7,5/10
Radosław Ostrowski



