Tragedia „Posejdona”

Lata 70. to był najlepszy okres dla kina katastroficznego, co było zasługą producenta Irwina Allena. A tak naprawdę od powstałego w roku 1970 „Port lotniczego”, odpalając masę produkcji o ludziach walczących o przetrwanie podczas katastrofy. Nieważne czy to samolot idący ku zderzeniu z ziemią, wieżowiec w ogniu czy trzęsienie ziemi. W przypadku „Tragedii Posejdona” mamy do czynienia z zatopieniem statku wycieczkowego.

To miał być rejs z Nowego Jorku do Aten. Jest Sylwester i wszyscy wydają się szykować do dobrej zabawy. Problem w tym, że wskutek trzęsienia ziemi do statku zbliża się wielka fala. Statek wywraca się do góry nogami, załoga ginie. Pasażerowie najpierw wiszą do góry nogami, część spada, większość jednak wychodzi bez szwanku. Zaledwie garstka ludzi pod wodzą pastora Scotta (Gene Hackman) postanawia nie czekać na ekipę ratunkową i rusza w górę, gdzie znajduje się najcieńszy kadłub. Poza nim w grupce są: siostra z bratem, starsze małżeństwo, policjant ze swoją żoną ex-prostytutką, piosenkarka, sklepikarz i kelner. Zaczyna się wyścig z czasem, a statek zaczyna przybierać wody coraz więcej i więcej.

Reżyser Ronald Neame wykorzystuje elementy, które dzisiaj są standardem w tej konwencji. Zwykli ludzie walczący o swoje życie, których poznajemy w pierwszym akcie; moment katastrofy i poczucie ciągłego zagrożenia; bardzo ciasne przestrzenie, korytarze oraz sporadyczne eksplozje (nie w stylu Michaela Baya). Z dzisiejszej perspektywy nie wygląda to aż tak spektakularnie, to jednak sam widok zdemolowanych pomieszczeń, ciał oraz destrukcji nadal robi piorunujące wrażenie. Poczucie klaustrofobii jest namacalne, napięcie też, a jednocześnie wszystko wydaje się zaskakująco przyziemne. Nawet muzyka Johna Williamsa pojawia się bardzo rzadko. To nie jest ten poziom rozpierduchy jaki serwowali specjaliści tego gatunku w latach 90. jak Roland Emmerich, jednak ten realizm jest dla mnie wartością dodaną.

Twórcy nie przesadzają tutaj z patosem, dialogi są proste i bez nadmiernej ekspozycji. Broni się za to cholernie dobre aktorstwo. Tutaj najbardziej wybija się charyzmatyczny Gene Hackman w roli pastora Scotta, którego determinacja oraz pewność siebie czynią go liderem grupy. Oraz zazwyczaj ma rację, kierując się intuicją. W kontrze do niego stoi Ernest Borgnine (porucznik Mike Rogo), będący najbardziej ekspresyjnym z całej grupy i często konfrontuje się z pastorem. Może czasami sprawiać wrażenie kogoś przesadnie nerwowego oraz nie radzącego sobie z presją, z czasem jednak zaczyna zyskiwać w oczach. Nie ma tutaj nikogo, kto wypadłby źle, nawet najmłodsi jak Eric Shea (zafascynowany okrętami Robin) czy Carol Lynel (piosenkarka Nonnie) nie wywołują irytacji. Jedynym zaskoczeniem jest tutaj Leslie Nielsen wcielający się w kapitana Posejdona, co jednak wynika z późniejszych, bardziej komediowych kreacji.

Zaskoczyło mnie jak „Tragedia Posejdona” po tylu latach dobrze się trzyma. Neame odpowiednio buduje napięcie oraz ciągłe poczucie pędzącego czasu, dodając odrobinę humoru, ale bez wybijania z seansu. Pomaga w tym bardzo rozpoznawalna i utalentowana obsada, świetna scenografia i montaż. Kompletnie nie dziwi, czemu powstał sequel i remake.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Dzika banda

Jest rok 1913, czyli czasy rewolwerowców oraz kowbojów odchodzą do lamusa. Jedną z takich grup jest tytułowa banda pod wodzą Pike’a Bishopa. Ścigani przez kolej, która wynajęła dawnego członka gangu – schwytanego wcześniej Deke’a Thorntona – ekipa wyrusza do Meksyku na ostatni skok. Tym razem na zlecenie generała Mapache’a ma wykraść transport broni przewożony pociągiem przez wojsko.

dzika banda1

„Krwawy Sam” Peckinpah – nazywany jednym z najbardziej bezkompromisowych, brutalnych reżyserów kina amerykańskiego. A jednocześnie uznany za jednego z rewizjonistów kina kontestacji, który w westernach wywracał ówczesne schematy oraz wizję tamtego świata. I najmocniej to widać w „Dzikiej bandzie” z 1969 roku. Sam film opisuje zmierzch Dzikiego Zachodu, gdzie dla wyjętych spod prawa nie ma już miejsca, zaś coraz więcej ma do powiedzenia kolej. To kolej reprezentuje prawo i decyduje o wszystkim, zaś po drugiej stronie jest ogarnięty wojną domową Meksyk. Tam prawo i porządek reprezentują wojskowi, pozwalając sobie na więcej. A pośrodku tego bajzlu jest banda Pike’a – trzyma twardą ręką, lojalna wobec siebie, mimo pewnych spięć oraz konfliktów. Ale trzeba przyznać, że reżyser bardzo romantyzuje swoich bohaterów. Kontrastem dla nich jest ścigająca ich grupa Thorntona – bardzo niedoświadczona, skupiona tylko na zarobku oraz wyglądająca bardzo niechlujnie grupa zbirów i pijusów. A do tego jeszcze okradają nieboszczyków, co może wywoływać tylko pogardę.

dzika banda2

Klimatem najbliżej jest tutaj do włoskich spaghetti westernów, gdzie nie ma jednoznacznie pozytywnych bohaterów. Tutaj liczy się ten, kto szybciej wyciągnie za broń oraz wykorzysta swój spryt oraz inteligencję. Innymi słowy, to miejsce walki o przetrwanie, gdzie przyjaźń i lojalność są jedynymi rzeczami wartymi dla naszych bohaterów. Problem w tym, że te wartości nie pasują do tego „nowego” świata, zdominowanego przez pieniądze oraz bardzo niskie instynkty. Nawet kobiety są tutaj traktowane jak dziwki, którym albo się płaci, albo zabija, co podkreśla mizoginizm reżysera oraz jeszcze większą podłość tego świata. Melancholijna refleksja świata przeplatana jest z brutalnymi scenami akcji, pełnymi krwi oraz slow-motion (początkowy napad oraz finałowa konfrontacja z wojskami generała Mapache – miazga). I dlatego ta „Dzika banda” ma w sobie aż tyle energii, przez co nie starzeje się aż tak bardzo.

dzika banda3

Tak samo jak bardzo mocne aktorstwo z charyzmatycznym Williamem Holdenem oraz Ernestem Borgninem na czele. Szorstcy twardziele, który pod maską cyników skrywają inne oblicza, choć nie powiedzą tego wprost, przed sobą. Warto z tego grona wyróżnić zmęczonego Roberta Ryana w roli Thorntona, który jest w klinczu między dawnymi towarzyszami a wizją odsiadki w więzieniu oraz Edmunda O’Briena w roli starego Sykesa.

Po „Dzikiej bandzie” amerykański western już nigdy nie był taki jak dawniej. Reżyser poszedł w kierunku Sergio Leone i dokonuje brutalnego rozliczenia, bez patyczkowania się, moralizowania czy upiększania. Kapitalnie zmontowany, napisany oraz wyreżyserowany – dla fanów kowbojskich opowieści pozycja obowiązkowa.

8,5/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Hannie Caulder

Bywał taki czas, że na Dzikim Zachodzie także kobiety sięgały po swoje colty oraz inne rewolwery. Kimś takim, niejako wbrew swojej woli, stała się Hannie Caulder. Niby zwykła kura domowa, która mieszka z mężem na ranczu. Ale wszystko zmienia się w momencie, kiedy pojawia się trzech braci Clemens. Ścigani przez prawo panowie najpierw zabijają jej męża, potem ją gwałcą, a następnie puszczają z dymem jej domostwo. Po czymś takim ciężko się pozbierać, zaś żądza zemsty staje się jedynym celem w jej życiu. Na szczęście kobieta spotyka łowcę głów, który staje się jej mentorem.

hannie caulder1

Dla wielu z nas western z kobietą w roli głównej wydaje się czymś, co powstało w latach 90-tych czy obecnie. To jest jednak błąd, bo już w latach 60-tych były próby przełamania tego stereotypowego spojrzenia na świat. Ale reżyser Burt Kennedy mocno tutaj inspiruje się kowbojskimi opowieściami z Włoch, gdzie świat jest brudny, podły oraz nieprzyjazny. Chyba, że umiesz korzystać z broni i jesteś na tyle szybki/szybka, by uniknąć kuli. Jest krwawo i brutalnie, ale jednocześnie mam pewien problem. O ile sama historia płynie sprawnie i jest nieźle opowiedziana, o tyle rozbicie całości na dwa wątki wydaje się chybione. Wątek Hannie oraz jej przemiany z naznaczonej traumą kobiety w twardą mścicielkę (troszkę za szybkiej, ale niech tam), jednak wątek jej antagonistów wydaje się wzięty z innego porządku. Panowie powinni się nazywać Dalton, bo są tak samo pierdołowaci, wrzeszczą na siebie (głównie wyzwiskami) i bardziej pasowaliby do komedii. Nie oznacza to jednak, że można ich zlekceważyć. Tylko ten komediowy ton wokół nich troszkę pasuje tu jak pięść do oka, co wybijało mnie z opowieści.

hannie caulder3

Sytuację ratuje za to realizacja, choć dziś wydaje się bardzo skromnym dziełem. Krajobrazy są odpowiednio ładne, strzelaniny dynamiczne (tutaj wybija się atak Meksykanów na rusznikarza), a w tle jest troszkę podniosła muzyka. Najwięcej frajdy miałem jednak w scenach, gdy Hannie uczyła się strzelać oraz jej konfrontacji z braćmi. Jest to wygrane i może się podobać.

Aktorsko w sumie szału nie ma, ale nie można powiedzieć, że jest ono złe. Raquel Welch początkowo wydaje się osobą, która ma zwracać uwagę swoim wyglądem (jest kusząca, ale bez golizny), ale ta postać ewoluuje. Budzi współczucie, lecz z każdą chwilą staje się coraz silniejsza. Nawet jeśli przemiana wydaje się dość szybka, brzmi wiarygodnie (w czym pomaga montaż), stając się żeńskim odpowiednikiem Clinta Eastwooda – to ponczo nie jest przypadkowe. Zaś trio Ernest Borgnine/Jack Elam/Strother Martin za bardzo pajacuje w rolach antagonistów, przypominając bardziej postacie z kreskówek. Jednak w momentach konfrontacji są groźni oraz niebezpieczni. Ale najmocniejszym punktem jest świetny Robert Culp w roli Thomasa Price’a – doświadczonego łowcy głów, który staje się mentorem dla Hannie. Bardzo charyzmatyczny bohater, pełen profesjonalizmu, a jednocześnie ma w sobie coś więcej niż surowe spojrzenie.

hannie caulder2

Niby nie jest to wielkie dzieło, ale to bardzo sprawnie poprowadzony western, próbujący przeszczepić klimat oraz sposób spaghetti westernów. Miejscami krwawy, miejscami zabawny (choć niepotrzebnie) oraz pełen uroku.

7/10

Radosław Ostrowski