Europe – Walk the Earth

Europe_Walk_the_Earth_album_cover

Ewolucja jaką wykonał szwedzki zespół Europe jest nieprawdopodobne. Od glam rockowych hiciorów aż do hard rockowych, wręcz metalowych brzmień dokonanej po reaktywacji w 2004 roku. “Walk the Earth” to piąty album po ewolucji grupy, wsparty znowu przez producenta Dave’a Cobba. Czyzby tendencja zwyżkowa grupy miała się utrzymać?

Początek jest dziwnie spokojnym walcem schowanym w utworze tytułowym. Klawisze sprawiają wrażenie wziętych z gramofonu, ale to zasłona dymna przed atakiem godnym Deep Purple, o czym przypominają klawisze oraz bardzo nośny refren. “The Siege” jest szybkie niczym rozpędzone Ferrari, serwując perkusyjne strzały nie cofając się przed niczym, ocierając się o Orient. A im dalej, tym nie brakuje ognia (troszkę podniosły “Kingdom United”), lecz pojawia się jeden moment na złapanie oddechu w całkiem niezłym “Pictures”. Nie brakuje popisów gitarowo-perkusyjnych na złamanie karku (“Election Day” czy “Gto”) czy ciężkich skrętów w strone Black Sabbath (mroczne “Wolves” z fantastycznym solo oraz powoli rozkręcający się “Haze”). Panowie koszą aż miło i cieszy fakt, że nadal mają tego pazura, ale na poprzednich płytach było po prostu więcej ognia. Ten powraca w finałowym “Turn To Dust” z cudownymi organami, przypominającymi troszkę Procol Harum aż do urwanego finału.

Technicznie trudno się przyczepić, ale melodia czasami sie gubi i się nie odnajduje. Wokal Tempesta nadal ma moc, podobnie jak riffy Johna Noruma. Ale “Walk the Earth” to dobry album hard rockowy, tylko dobry. Co prawda i tak jest to poziom dla wielu wykonawców nieosiągalny, jednak apetyt był na coś znacznie większego.

7/10

Radosław Ostrowski

Europe – The Final Countdown (remastered)

Europe-the_final_countdown

Kto nie znał szwedzkiego zespołu Europe? Ostatnie lata kapeli to najlepszy okres, gdzie zmienili styl i zaczęli grać hard rocka z bluesem. To oblicze bardzo mi się podobało, ale tym razem wracam do początków grupy. Czyli jest rok 1986 i grupa pod wodzą Joeya Tempesta nagrała swoje najbardziej komercyjne i najpopularniejsze dzieło – „The Final Countdown”

Za produkcję odpowiadał Kevin Elser, który współpracował m.in. z Journey, Mr. Big czy Lynyrd Skynyrd. Zaczyna się wszystko od tytułowej kompozycji, którą radiowe stacje katowały w nieskończoność – podniosłe klawisze, niezapomniany riff pod koniec i ogólny czad. W podobnym kierunku, choć bardziej ostro, jest w „Rock the Night” zaczynający się mocną perkusją, organowymi klawiszami oraz nośnym refrenem. Wtedy następuje wyciszenie w postaci nastrojowej (i troszkę kiczowatej) „Carrie”, ale daje wracamy do glam rocka. „Danger on the Track” wypada całkiem nieźle, dzięki fajnym riffom w środku, podobnie „Ninja”, chociaż klawisze strasznie się zestarzały. Z „Cherokee” najbardziej pamięta się perkusyjny wstęp, a balladowe „Time Has Come” zwyczajnie przynudza swoim patosem.

Innymi słowy, to był (jak na swoje lata) świetny album, wobec którego czas obszedł się bezlitośnie. Melodyka jeszcze się broni, także riffy Johna Noruma. W zremasterowanej edycji są jeszcze umieszczone trzy utwory koncertowe, które pokazują energię oraz sceniczną siłę. Poza tym można sięgnąć, chyba że jest się fanem zespołu.

6,5/10

Radosław Ostrowski

Europe – War of Kings

War_of_Kings

Kiedy w 2004 roku, szwedzki zespół Europe reaktywował się, fani mogli przeżyć szok. Zamiast przebojowych utworów w rodzaju „The Final Countdown”, coraz bardziej brzmienie przypominało hard rocka oraz bluesa z lat 70., czego kwintesencją był ich ostatni album „Bag of Bones”. Czy będzie tak samo w kwestii „War of Kings”?

Za produkcję odpowiada pochodzący z Nashville Dave Cobb, jednak już otwierający całość utwor tytułowy wskazuje jedno – zmian nie będzie. Nadal dominują ciężkie gitarowe granie pachnące klasyką spod znaku Deep Purple czy Black Sabbath. Podniosły wstęp, spokojne dość tempo oraz mocne uderzenia perkusji zmieszane z chwytliwym riffem tworzą bardzo mocny kawałek, chociaż przewija się też elektroniczny pomruk. Kompletnie inny jest dynamiczny „Hole in My Pocket” z niskimi dźwiękami gitar. I ta przeplatanka dwóch stylów będzie się mieszać i towarzyszyć nam do końca. Nie zabranie też wejścia w bluesa („Praise You” ze świetnymi klawiszami oraz basem), ostrych wejść Hammondów („California 405” czy brawurowe „Days of Rock’n’Roll”) oraz świetnych riffów Johna Noruma (najlepsze w „Children of the Mind”).

Do tego trzeba pochwalić znakomity głos Joeya Tempesta, który idealnie pasuje do tego całego entourage’u i nie ma w tym krztyny fałszu. Coraz bardziej przekonuję się do nowego Europe i z płyty na płytę się rozkręcają Szwedzi.

9/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski