Tomasz Beksiński In Memorian

Tomasz_Beksinski__In_Memoriam_2015

Dla słuchaczy radiowej Trójki Tomasz Beksiński był jedną z wyrazistszych osobowości dziennikarskiej. Ja go znałem tylko jako tłumacza list dialogowych do zagranicznych filmów (Monty Python, seria o Bondzie) i byłem za młody, by słuchać „Trójki pod księżycem”. 24 grudnia 1999 roku Beksiński popełnia samobójstwo. By przypomnieć tą postać, Polskie Radio wydało kompilację zawierającą ulubiona muzykę redaktora, a wyboru dokonali dziennikarze Trójki oraz fani dziennikarza.

Jest to kompilacja zawierająca zarówno brzmienia new romantic jak i rocka progresywnego. Na początek dostajemy fragment „Neon Mariners” zespołu The Legendary Pink Dots, który zaczynał audycje Beksińskiego. A im dalej, tym ciekawiej. Można uznać to za zestaw mroku, tajemnicy i piękna w odpowiednich proporcjach. Smyczkowo-perkusyjna Lacrimosa („Halt Mich”), pianistyczne Deine Lenken (niepokojące „The Game”), rockowy Galahad, poruszający Collage (nieśmiertelny „Living in the Moonlight”), mieszający elektronikę z etniką Fish („Virgil”) czy cięższy Closterkeller z niemal operowym głosem Anji Orthodox („Violette”). I kiedy wydaje się, że bardziej nie można zaskoczyć, to dostajemy 12-minutowe „Pokuszenie” Abraxasa – pełnym zaskoczeń, zastojów, mroku oraz głosu Adama Łassy, a pewną nadzieję daje melancholijny „Sugar Mice” Marillionu. Troszkę może nie pasować Jethro Tull ze swoimi fletami w „Living In The Past”, ale i tak brzmi bardzo dobrze. Także mieszający muzykę klasyczną z elektronika Cockney Rebel tworzy dziwny klimat, a na koniec dostajemy progrockowy Alan Parson Project i ostatni kawałek zagrany w ostatniej audycji Beksińskiego – instrumentalny „Stationary Traveler” Camel, który chwyta nadal.

Album w zasadzie będący hołdem oraz próbą stworzenia portretu Beksińskiego za pomocą ukochanej przez niego muzyki jest zaskakująco udany. Muzyka pełna pięknych momentów, mroku i czegoś nieodgadniętego, co tylko dźwiękiem da się opisać. Przesłuchajcie to sami, oceny wyjątkowo nie będzie.

Radosław Ostrowski

Fish – A Feast of Consequences

A_Feast_Of_Consequences

Kojarzycie taki zespół Marillion? Powinniście, bo ta kapela odświeżyła formułę rocka progresywnego, m.in. dzięki charyzmatycznemu Fishowi. Jednak wokalista w 1988 roku opuścił zespół i od tej pory działa na własny rachunek. I teraz ukazuje się jego 11 solowa płyta.

To kolejny progresywny album w dorobku tego artysty. Za produkcję odpowiada doświadczony Cullum Malcolm. I jak zwykle jest to mieszanka różnych dźwięków, więc o nudzie nie ma tu mowy. Słychać to już w otwierającym całość „Perfume River”. Na początku słyszymy dudy zmieszane z elektroniką i będący gdzieś w echu wokal, potem dołącza do tego gitara akustyczna, wyraźniejsza sekcja rytmiczna, tempo staje się żywsze i wtedy pojawia się gitara elektryczna oraz bicie serca, by pod koniec ożywić się, a następnie wyciszyć. Nie brakuje też rock’n’rolla („All Loved Up”), akustycznych ballad („Blind to be Beautiful” z fortepianem oraz smyczkami dogrywającymi oraz wokalem Elizabeth Troy Antwi czy początek utwóru tytułowego), jednak wszystko to jest bardzo poruszające i mocne.

Zwłaszcza, kiedy dotrzemy do „High Wood”, które zaczyna opowieść o bitwie pod Sommą. Delikatny fortepian, skrzypce, marszowa perkusja, gitara elektryczna i chórek – to wszystko tworzy mieszankę wybuchową, a to dopiero początek. Czuć może w tym echa wczesnego Marillionu (chyba najbardziej w „The Gathering” zaczynającym się melodią grana przez trąbki i bęben), ale mnie to nie przeszkadza. Fish w dodatku ma nadal mocny i przyciągający uwagę głos. Dodajmy do tego jeszcze naprawdę niegłupie teksty m.in. o wojnie, to będzie mieli podwaliny pod bardzo dobry album.

Jeśli ktoś zapomniał o Fishu, albo uważa za najważniejsze dokonania artysty tylko cztery płyty z Marillionem, to mocno możecie się zaskoczyć. Bardzo dobry album pełen energii i klimatu.

8/10

Radosław Ostrowski

Marillion – Clutching at Straws

Clutching_At_Straws

Po wielkim sukcesie jakim było „Misplaced Childhood” Fish i spółka zrobili sobie dwa lata przerwy. Ale w tym samym składzie i z tym samym producentem zrobili czwarty już album „Clutching at Straws” (Chwytając się brzytwy).

Jeśli ktoś jednak spodziewał się kontynuacji przebojowego poprzednika, musi się rozczarować, gdyż jest to album mroczniejszy. Ale tak jak poprzednik jest to concept-album – historia pisarza Toucha i jego drogi z alkoholem. Owszem, jest tu smutno i prościej niż na poprzednich płytach, ale mimo tego całość brzmi pięknie i poruszająco, a chyba o to tu chodziło. Gitara Rothery’ego jest bardziej stonowana, robi wręcz za tło (choć zdarzają się mocne wejścia jak w tytułowym utworze czy w „White Russian”), klawisze brzmią bardzo mroczne („Going Under” z echem w połowie), a nawet jeśli zdarzają się łagodniejsze dźwięki, brzmią bardzo krótko (cymbałki w „Hotel Hobbies”). Nawet jeśli pojawiają się tu żywsze melodie („Just For The Records” z szybkimi klawiszami pod koniec), to one są zaledwie krótkimi przystankami w drodze Toucha do dalszego upadku, skontrastowane tekstami („Incommunicato” czy kończący całość album tytułowy z ukrytym utworem „Happy Ending” (a tam „No” i demoniczny śmiech) kończącym album.

Siła napędową tego albumu jest silny i ekspresyjny wokal Fisha, dzięki czemu mroczna opowieść o Touchujest tak emocjonalna. Jego wcześniejsze dokonania przeplatają się ze zwidami („White Russian” z „uzbrojonymi w uzi ludźmi na ulicach”), rozstaniem z kobietą, rozczarowaniem rzeczywistością i świadomością, że z tej drogi nie ma odwrotu:

Jest już zbyt późno, to zaszło zbyt daleko
Mam już dwie świadomości, lecz obie są poza tym wszystkim kiedy stoję przy barze
Kiedy mówię, że mam problem, to jest pewnik
Lecz ja zrzucam to wszystko na karb swego ekscentryzmu
(„Just for the Records”) czy w „Torch Song”:

Odnalazłem dziwną fascynację w mieszaniu płynów, alkohol daje mi dreszczyk
Już zbyt późno w tej grze by pokazać dumę czy wstyd

Marillion tym albumem potwierdził, że nawet z teoretycznie prostych melodii są w stanie stworzyć poruszającą opowieść, pełną smutku i bólu. To dojrzała historia upadku człowieka, bez szans na happy end. Mocna rzecz jak Biały Rusek.

8,5/10

Radosław Ostrowski


Marillion – Misplaced Childhood

Misplaced_Childhood

Minął kolejny rok. Zespół Marillion już cieszył się estymą i sporym gronem wielbicieli, jednak nie należał do zbyt popularnych zespołów w Brytanii. Ta płyta stała się punktem zwrotnym w dorobku tej kapeli.

Tym razem obyło się bez zmian personalnych, zaś produkcją tym razem zajął się Chris Kimsey, znany ze współpracy m.in. z Emerson, Lake & Palmer, The Cult czy Peterem Framptonem. Jest to też pierwszy concept-album w dorobku Fisha i spółki, co można zauważyć nie tylko w płynnym przechodzeniu z utworu na utwór, ale też treści mówiącej o dzieciństwie i konfrontacji z dorosłym życiem. „Misplaced Childhood” bardziej idzie tu w stronę prostego rocka z popowym sznytem, przebojowości i melodyjności nad finezją. I będzie miał rację, ale siła tej prostoty jest wręcz porażająca. Poza tym, o czym często się zapomina progresywny oznacza postępujący, zmienny i dążący do ewolucji.  Album ten można podzielić na dwie części: pierwsza bardziej melancholijna, druga bardziej rockowa i buntownicza.

W pierwszej klawisze są bardzo delikatne, wręcz smutne, zaś początek jest to nierozerwalna całość tworzona przez krótki „Pseudo Silk Kimono” oraz dwa wielkie hity: „Kayleigh” z pamiętnym riffem Rothery’ego i „Lavender” z pięknym fortepianowym wstępem. Jedna ta atmosfera staje się mroczniejsza dzięki „Bitter Suite” – prawie 8-minutowym kolosie, który jest już stricte progresywnym utworem -zmiana tempa, atmosfery, siły instrumentów, długi riff gitary, mocniejsza perkusja i spokojny, recytujący głos na początku, zaś na koniec tej części dostajemy chwytliwy „Heart of Lothian” z bardzo stonowanym zakończeniem.

Druga część albumu to na początku „Waterhol (Expresso Bongo)” z mroczną gitarą, orientalnymi klawiszami i szybką perkusją. Równie szybkie jest „Lords of the Backstage” z cymbałkami i spokojniejszą gitarą skontrastowaną z ekspresyjnym wokalem Fisha. A po tym drugi kolos „Blind Curve”, który jest najmroczniejszym utworem z tej płyty – wybaczcie, ale nie jest w stanie opowiedzieć tego, co się dzieje na tym albumie. Ale po tym pojawia się pewna nadzieja – obydwa melodyjne i dynamiczne „Childhood’s End?” oraz „While Feather” są dużo jaśniejszymi utworami, pełnymi silnej energii ukrytej w prostym graniu.

https://www.youtube.com/watch?v=OQ4oaLUilBc&w=300&h=247

Tekstowo Fish opowiada o utraconym dzieciństwie, niespełnionej miłości, rozczarowaniu światem pełnym przemocy i okrucieństwa co najdobitniej pokazuje „Blind Curve”, gdzie pada taka fraza:

Widzę czarne flagi na fabrykach
Kobiety pięknie mieszające zupę na ustach biedy
Widzę dzieci gapiące się z wyłupionymi oczami
Przeznaczone do gwałtu w wąskich uliczkach
Czy kogokolwiek obchodzi, że nie zniosę tego więcej!

Jednak mimo tego wszystkiemu, bohaterowi udaje się zachować pewną niewinność i pozostać w zgodzie z samym sobą, co słychać w finałowym „White Feather”.

Nic dziwnego, że to ta płyta była przełomem w dorobku Marilliona, który zaczął trafiać na listy przebojów. Jednak mimo pozornej lekkości dźwięków, nadal teksty dotykają poważnych spraw i pozostaje poruszającym albumem. Takie właśnie płyty stają się Wiecznie Żywymi Klasykami.

10/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

 

Marillion – Fugazi

Fugazi

Minął rok od debiutu Marilliona, dzięki któremu usłyszano o nich w świecie brzmień progresywnych. Brytyjczycy postanowili kuć żelazo póki gorące i wydali swój drugi album po zaledwie rocznej przerwie o prostym tytule „Fugazi”.

Za produkcję znów odpowiadał Nick Tauber, ale zespół opuścił perkusista Mick Pointer, którego zastąpił Ian Mosley. Na szczęście nie odbiło się to na jakości muzyki, która nadal czerpie garściami z wielkich, a jednocześnie potrafi zaskakiwać. Nadal mamy niewiele utworów (7) i nadal są to długie kompozycje, choć lekko okraszone azjatyckimi brzmieniami, co słychać już na początku „Assassing” – perkusja uderza dość powoli, klawisze tworzą dość ponure dźwięki, słychać jakieś jęki, wrzaski, dołącza bas, nawet gitara elektryczna dość szybko przygrywa, klawisze łagodnieją w dzwonkowe imitacje.

Najszybszy i najkrótszy (trzy i pół minuty) ma „Punch & Judy” z dość prostą melodią, dynamiznie graną przez Kelly’ego oraz ponurymi, krótkimi wejściami Rothery’ego. Przechodzimy wtedy do „Jigsaw” z baśniowymi, magicznymi klawiszami w zwortkach, by w refrenach „eksplodowała” sekcja rytmiczna razem z wrzaskami Fisha. „Emerald Lies” zaczyna się mocnymi uderzeniami perkusji i ostrymi riffami konstrastowanymi z delikatnymi klawiszami i basem, by nastąpiło wyciszenie (delikatna gitara akustyczna) i tak to się przeplata, dochodzi szybki bas, wrzaski i wokale w tle. Kolejny ciekawym dźwiękowym pomysłem są organy w „She Chameleon” – kojarzące się ze ślubem, zagłuszanymi przez sekcję rytmiczną oraz wrzaskami Fisha. Najdłuższy „Incubus” to mieszanka dźwięków, tempa i nastrojów, gdzie każdy z muzyków ma szansę „wyszaleć” się, podobnie kończący całość utwór tytułowy z bardzo smutną gitarą oraz gorzką frazą „Gdzie się podziali prorocy, wizjonerzy, poeci/By zakłócić świt sentymentalnych chciwców”. Tym razem wszyscy muzycy dają z siebie wszystko i tworzą bardzo pamiętne mozaiki dźwiękowe.

Fish zaś nadal śpiewa w bardzo charakterystyczny sposób (wrzeszcząc, jęcząc, co może zniechęcić), jednak nie powinno w żaden sposób to przeszkadzać. Zaś w tekstach opowiada on o upadku wartości („Fugazi”), rutynie małżeńskiej („Punch & Judy”), emocjonalnym chłodzie („Assasing”, „She Chamelon”) i robi to w dość intrygujący i pasjonujący sposób.

Marillion konsekwentnie idzie szlakiem wyznaczonym przez debiut. I nadal to robi powalające wrażenie.

8,5/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski


Marillion – Script for a Jester’s Tear

Script_For_A_Jesters_Tear

Początek lat 80-tych dla twórców rocka progresywnego były naprawdę ciężkie. Gatunek ten powoli zaczął kostnieć, widownia czuła się znużona, zaś najwięksi mistrzowie jak Genesis, Jethro Tull, King Crimson czy Yes gubili swoją formę. Wtedy pojawiła się luka w gatunku, którą próbowały wypełnić młode zespoły, próbując odświeżyć konwencję. Jedną z pierwszych takich kapel tworzących neoprogresywnego rocka był pochodzący z Aylesbury brytyjski Marillion. A wszystko zaczęło się w 1983 roku, kiedy po 4 latach działalności, zespół wydał swój debiutancki album – „Script for a Jester’s Tear”.

Produkcją zajął się Nick Tauber znany ze współpracy z Thin Lizzy, a Marillion tworzyli wtedy: Fish (wokal), Steve Rothery (gitara elektryczna), Mark Kelly (klawisze), Pete Trewavas (gitara basowa) i Mick Pointer (perkusja). No i muszę przyznać, że zaczęli z wysokiego C. Pozornie niby mamy to, co w progresywnej muzyce – długie kompozycje (najkrótszy utwór trwa niecałe pięć i pół minuty), zmiany tempa i nastroju oraz głębokie, pełne metafor teksty. Ale jak to wszystko brzmi! Choć czuć inspirację wielkimi jak Yes, Genesis czy Pink Floyd. Wystarczy posłuchać tytułowego utworu – fortepian towarzyszy Fishowi, dochodzą delikatne klawisze, melodia nagle staje się pogodniejsza, melancholijna, delikatny bas, zapętlają się klawisze (brzmi jak melodia z wesołego miasteczka), uderza perkusja. Wtedy dochodzi gitara elektryczna (najpierw spokojna, potem serwująca tnące riffy), a Fish zaczyna się drzeć. W połowie następuje wyciszenie (gitara akustyczna, bas, klawisze łagodnieją), by znów odezwał się Rothery i Pointer, wprowadzając mroczniejszy klimat.

Taka zmienność nastrojów, będzie nam towarzyszyć do samego końca – klawisze mieszają melancholijną delikatność z mrokiem (najbardziej piosenkowe „He Knows, You Know” kończące się krótką rozmową telefoniczną czy „Garden Party”), perkusja „strzela” swoimi uderzeniami („The Web”), ale i to wszystko nie miałoby takiej siły, gdyby nie gitara Steve’a Rothery’ego, która barwnie maluje całą atmosferę, co najbardziej to słychać w finałowych „Chealsea Monday” i „Forgotten Sons”, gdzie nie zabrakło wypowiedzi z radia (czytane przez Petera Cockburna) oraz chórku Marquee Club’s Parents Association Children’s Choir. Całość mimo upływu lat brzmi po prostu rewelacyjnie.

Jednak to wszystko nie miałoby aż takiej siły rażenia, gdyby nie charyzmatyczny wokal Fisha. Może się on wydawać zbyt teatralny, ekspresyjny, zaś podobieństwo do Petera Gabriela jest wręcz łatwe do wychwycenia. Ale ta ekspresja jest jego największą siłą i mocą. Tak samo jak jego teksty, które nie należą do łatwych w odbiorze:

A więc jestem znów
Na placu zabaw złamanych serc
Jeszcze jedno doświadczenie, jeszcze jedna notatka
We własnoręcznie napisanym pamiętniku
I zarazem jeszcze jedno emocjonalne samobójstwo
Przedawkowanie uczucia i dumy.

Ale jednocześnie dają one do myślenia i dotykają takich spraw jak niespełniona miłość (utwór tytułowy), hipokryzja („Garden Party”), wojna („Forgotten Sons” z frazą „Stać! Kto idzie?! /Śmierć… /Podejdź przyjacielu”).

Mógłbym tak opowiadać o tej płycie, ale już chyba niczego więcej nie da się już opowiedzieć. To po prostu trzeba mieć w swojej półce. I tak zaczęła się największa przygoda tego zespołu.

10/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski