Foo Fighters – Concrete and Gold

Concrete_and_Gold_Foo_Fighters_album

Każdy fan muzyki rockowej zna (lub przynajmniej słyszał) o zespole Foo Fighters. Grupa powstała na zgliszczach Nirvany w 1995 roku, kierowana przez Dave’a Grohla (zamienił perkusję na gitarę oraz wokal) oraz Pata Smeara (grał w Nirvanie jako gitarzysta na koncertach). Do tej pory wydali 8 płyt, które spotkały się z fantastycznym odbiorem. Czy będzie tak samo z nowym dzieckiem, “Concrete and Gold”?

Kiedy pojawiły się wieści, że producentem będzie Greg Kurstin, czyli osoba współpracująca z wykonawcami bardziej popowymi (Lily Allen, Sia, Pink, Adele), miałem pewne wątpliwości, że zamiast czadu i kopyta, dojdzie do złagodzenia brzmienia. Pełniący role intra “T-Shirt” wydaje się takim spokojniejszym wprowadzeniem. Akustyczna gitara I niski wokal Grohla mogą zapowiadać spokój, ale po Całość oparta tylko na akustycznej gitarze oraz niskim głosie Grohla, ale pół minuty później robi się głośniej, dzięki perkusji oraz ostrym riffom, by pod koniec się wyciszyć. Wtedy do akcji wchodzi singlowe “Run”, które po parudziesięciu sekundach serwuje brutalną sieczkę rozpisaną na naparzającą perkusję, wrzaski Grohla w zwrotkach oraz zapętlone, gęste riffy. Dalszy rozpęd gwarantuje niemal punkowe (lecz melodyjne) “Make It Right”, co jest zasługą świetnego wstępu oraz wręcz zapętlonego finału. Spokój przychodzi w wolniejszym, ale pełnym wrzasku “The Sky is a Neighborhood”, do którego dołączają się świetnie zaśpiewany refren oraz gitara, by wejść w “brudny” “La Dee Da”.

Wtedy pojawia się bardzo spokojny, akustyczny “Dirty Water”, wzięty niczym z klasycznego rock’n’rolla, dopiero w połowie zmieniając nastrój. W podobnym tonie grane jest mocniejsze “Arrows” oraz kompletnie wyciszone “Happy Ever After (Zero Hour)”, idące w stronę bardziej folkowo-bluesową. Powrót do mocnych riffów daje “Sunday Rain”, choć też wydaje się łagodniejszy od reszty. Ale prawdziwa moc wraca dopiero w finale, gdzie słyszymy wolno rozkręcający się utwór tytułowy.

Grohl jest w dobrej dyspozycji wokalnej, na przemian niemal szepcząc i zawodząc, by w odpowiedniej chwili krzyczeć, warczeć I atakować. Tylko nie mogłem pozbyć się wrażenia, że siły, mocy, ognia starczyło tylko na początek oraz koniec, a w środku brakuje pomysłów. Innymi słowy, konkretów niby sporo, ale niewiele zmieniło się w złoto. Jest tylko dobrze.

7/10

Radosław Ostrowski

Norah Jones – …Featuring

...Featuring

Kompilacje mają to do siebie, że zazwyczaj są to skoki na kasę. Tylko i wyłącznie. Tutaj zaś mamy do czynienia z duetami Nory Jones z innymi wykonawcami, reprezentującymi różne gatunki muzyki, co samo w sobie jest dość intrygujące. Ale czy na tyle, by przesłuchać 18 utworów? Tak.

Zaczynamy od zespołu The Little Willies, którego Jones jest wokalistką w typowym dla niej „Love Me” (fortepian, klawisze, gitara), ale początki to pójście w stronę country (duety z Foo Fighters, Willie Nelsonem czy żywszy z Sashą Dobson). Ale jest skręt w reggae (Sean Bones), delikatnego rocka (z El Madmo czy Belle & Sebastian), akustycznego brzmienia (tu akurat z duetem OutKast), a nawet rapowania (ziomal Q-Tip i Talib Kweli) czy jazzu (Herbie Hancock). I te kolaboracje brzmią naprawdę przyjemnie, choć może nie są zbyt zaskakujące, a nawet w hip-hopowych kawałkach podkład jest bardziej „żywy”. Dla wielu jednak to będzie trochę za spokojne i zbyt monotonne, co nie przeszkadzało mi w odsłuchu.

7/10

Radosław Ostrowski