Franz Ferdinand – Always Ascending

Franz_Ferdinand_-_Always_Ascending_album_cover_art

Szkocka formacja Franz Ferdinand znana jest z grania takiego rocka do tańca, w duchu brzmień z lat 70. oraz 80. Ostatnio wydali album z zespołem Sparks, lecz doszli do wniosku, że pora wrócić do własnego szyldu oraz brzmienia. Czy na piątym albumie coś się zmieniło, a może będzie pewna zmiana? Była jedna istotna: gitarzysta Dino Bardot oraz klawiszowiec Julian Corrie dołączyli do grupy, zastępując Nicka McCarthy’ego.

Tutaj grupa idzie bardziej w lata 80., a więcej miejsca otrzymuje elektronika. Nadal jest melodyjnie, wręcz pulsujące (tytułowy utwór, choć dość długo się rozkręca) oraz do potańczenia. Jest tylko jedno poważne ale – sporo jest tutaj utworów spokojniejszych, wręcz bardzo delikatnych. Jeszcze “Lazy Boy” potrafi zabujać swoim basem, chwytliwą gitarą oraz mroczniejszymi klawiszami, podobnie jak “Paper Cages” z chwytliwym refrenem. Ale kiedy wchodzi “Finally”, tempo zostaje gwałtownie spowolnione, mimo wpływów rock’n’rolla lat 60., tak jak w melancholijnym, niemal akustycznym “The Academy Award”. To nie jest FF, jakiego pamiętamy, a powraca to w nudnym “Glimpse of Love”. Nawet syntezatorowy, chropowaty “Lois Lane” nie jest w stanie tego uratować. Nie mogę pozbyć się wrażenia, że brakuje tutaj tej dynamiki i energii, której było więcej choćby w “Right Thoughts, Right Words, Right Action”, gdzie w pamięć zapadły takie “Evil Eye”, “Love Illumination” czy “Fresh Strawberries”. Najbliżej tutaj jest “Feel the Love Go”, gdzie czuć ducha starego Franza, z bogatą aranżacja (klawisze, pianinko, gitara, nawet saksofon się przypałętał), dającą możliwość do podrygów.

Kapranos nadal zapada w pamięć, próbując uwodzić swoim delikatnym wokalem, ale cała reszta jest sporym rozczarowaniem. Nie chodziło o wywrócenie muzyki do góry nogami, lecz tworzenie melodyjnych, tanecznych numerów w duchu starego rock’n’rolla. Rozumiem, że trzeba szukać nowych ścieżek dla siebie, jednak nie mogę pozbyć się wrażenia straty energii oraz tych petard robionych przez zespół. Jest po prostu za spokojnie, za nudno, za wolno.

5/10

Radosław Ostrowski

FFS – FFS

FFS

Z supergrupami jest tak, że głównie wydaja się skokiem na kasę od fanów członków takich grup, posiadających doświadczenie w swoich macierzystych kapelach. Tym razem siły postanowili połączyć Brytyjczycy z Franza Ferdinanda oraz Amerykanie ze Sparks, a za produkcję odpowiada doświadczony John Congleton (współpraca m.in. z St. Vincent, Modest Mouse, Davidem Byrnem oraz obydwoma grupami tworzącymi FFS).

Efektem jest przebojowa, rockowa (powiedzmy) płyta z chwytliwymi melodiami. To słychać już w singlowym „Johnny Delusional”, gdzie gra ładny fortepian zmieszany z elektroniką. Syntezatory stylizowane są i na lata 70. („Call Girl”) oraz 80. (szybkie i taneczne „Police Encounters”). Jest bardzo różnorodnie zarówno pod względem tempa (niepokojący „Dictator’s Son” czy melancholijny, westernowy „Little Guy from the Suburbs” z trąbką), zabawy klawiszami (dyskotekowy „Save Me from Myself” ze smyczkami w tle czy bardziej „azjatycki” klimatem „So Desu Ne”). Mówiąc najprościej – jest lekko, sympatycznie i tanecznie, czyli jak na płytach Franza Ferdinanda. I dobrze się słucha dokonać sześcioosobowej ferajny.

Należy pochwalić też głosy Alexa Kapranosa oraz Russella Maela, które świetnie współgrają ze sobą. Panowie mają dryg do pisania chwytliwych melodii i nie skręcają w stronę plastikowej tandety. I wbrew tytułowi jednej z piosenek – współpraca działa. I liczymy na następne taneczne hity.

7/10

Radosław Ostrowski


 

Franz Ferdinand – Right Thoughts, Right Words, Right Action

Right_Thoughts_Right_Words_Right_Action

Kolejna brytyjska kapela, znana z grania melodyjnego i przyjemnego w odbiorze indie rocka. Do tej pory nagrali trzy płyty i cała Anglia (a przy okazji i świat) oszalał na ich punkcie. Czyli Franza Ferdinanda. Czy oszaleje i tym razem? Zwłaszcza, że trzeba było czekać pięć lat?

Wydaje mi się, że tak. Bo mamy tą mieszankę, z której zespół jest znany: elektroniczne, lekko dyskotekowe melodie, gitary elektryczne dające o sobie znać z pulsującym basem. Muzyka głównie do tańczenia, bardzo rytmiczna i dość szybka („Bullet” czy singlowe „Love Illumination”). Czasami zdarzają się wolniejsze fragmenty (połowa „The Universe Expanded” z delikatną elektroniką) czy różne urozmaicenia („Brief Encounters” z baśniowo brzmiącymi klawiszami, saksofon w „Evil Eye” czy dzwonki w „Goodbye Lovers & Friends”), ale kapeli udało się zachować filozofię grania oraz zaserwować chwytliwe melodie, okraszone jeszcze bardzo chłopięcym głosem Alexa Kapranosa oraz całkiem niezłymi tekstami.

Nie ma sensu tu rozwodzić się nad tym więcej, ale stwierdzam krótko: Franz Ferdinand wraca do dobrej kondycji i nadal brzmi świetnie. Tak powinno się grać na imprezkach, moje drogie panie i panowie. Odpowiednie brzmienie, odpowiednie słowa i działanie – tak zrobili i mam nadzieję, że będą się tego trzymać.

7/10

Radosław Ostrowski