Krull

Co by było, gdyby udało się połączyć ze sobą fantasy z SF? Tylko, że taka sklejka, gdzie mamy rycerzy z mieczami oraz wojowników z bronią laserową brzmi dość idiotycznie. I zapowiada coś niespójnego,bo jak ci pierwsi mają pokonać tych drugich? W otwartej konfrontacji nie mają żadnych szans, a lepsza technologia daje wielką przewagę. Jednak w 1983 roku pewien szaleniec postanowił połączyć sprzeczne gatunki, ale to nie wystarczyło na zarobienie kasy. Po kolei.

Tytułowy Krull to planeta, gdzie żyją dwa zwaśnione królestwa. Decydują się jednak zjednoczyć, bo nic tak nie łączy, jak wspólny wróg. Jest nim niejaka Bestia (bardzo oryginalna nazwa na antagonistę), będąca… ruchomą planetą w kształcie gory oraz mogąca wyglądać jak jej się żywnie podoba. Wspierają ją paskudnie wyglądający Zabójcy, którzy są jak szturmowcy z “Gwiezdnych wojen”, ale strzelają o wiele lepiej. Przymierze – zgodnie z pradawnymi proroctwami – ma zapewnić ślub dzieci dwóch królestw, lecz ceremonia zaślubin została przerwana przez atak Zabójców. Cała rzeźnię przeżył tylko pan młody Colwyn. Mężczyzna razem z przybyłym mędrcem wyrusza odbić swoją przyszłą żonę, ale droga nie jest łatwa.

krull1

Film nakręcił Peter Yates, który był znany jako twórca sensacyjnego “Bullitta” z pamiętną sceną pościgu samochodowego. Zdecydował się na realizację tego filmu, by wyjść poza ramę specjalisty od pościgów samochodowych i thrillerów. Ale efekt jest tylko połowiczny, bo największą wadą tego filmu jest scenariusz. Historia jest bardzo klasyczna i przypomina quest z gry RPG: odzyskać swoją ukochaną, znajdź magiczny przedmiot, zbierz drużynę, pokonaj wroga. Samo w sobie nie jest złe I jest pare fajnych dialogów, dodających odrobinkę humoru. Ale sama konfrontacja rycerzy z futurystycznymi żołnierzami mającymi lasery nie wywołuje napięcia, a droga do wykonania głównego zadania nie ma niczego ekscytującego. Nie ma tutaj fajnych pomysłów inscenizacyjnych, choć jest kilka ciekawych konceptów tego świata (ogniste konie zasuwające bardzo szybko czy cyklopi, który znają kiedy oraz jak umrą). Sami bohaterowie są jednak jednowymiarowi i schematyczni: młody, odważny wojownik, grupa zbiegów, mag-pierdoła, mędrzec oraz niewinna księżniczka. Ciężko w to wejść, zaś punkt wyjścia potwierdza pewną niedorzeczność. Bo jak tu pokonać przeciwnika lepiej uzbrojonego, ale także mogącego wszędzie się przemieszczać i zmieniając wygląd? No właśnie.

krull2

Muszę przyznać, że realizacyjnie jest o wiele lepiej niż ze scenariuszem. Świat jest bardzo różnorodny i dobrze wygląda, w tle gra absolutnie genialna muzyka Jamesa Hornera, która zapowiada wielką przygodę, a zdjęcia dają ten oddech kina przygodowego. Na osobne wyróżnienie zasługuje scenografia, ze wskazaniem na Czarną Twierdzę. Jej kolejne komnaty oraz pomieszczenia przypominają wręcz surrealistyczne obrazy i wyglądają bardzo oryginalnie. A efekty specjalne są nierówne. Niektóre dobrze się starzeją (pomniejszone modele czy sceny w siedzibie Pajęczej Wdowy), o tyle widać ujęcia z użyciem tzw. blue screena, kłując mocno w oczy.

krull3

Choć nie ma tutaj zbyt wiele do zagrania, aktorzy dają z siebie wszystko. Najlepiej wypada tutaj jedyny Amerykanin w obsadzie – Ken Marshall. Trudno odmówić jego Colvynowi charyzmy, naturalności oraz zwinności w scenach akcji. Świetnie się go ogląda i ma w sobie coś z bohaterów kina przygodowego z lat 30. Na drugim planie mamy kilka znanych twarzy jak Freddie Jones (mędrzec Yhyr), Alun Armstrong (Torquil, szef bandy) czy stawiających pierwsze kroki na ekranie Liam Neeson oraz Robbie Coltrane.

To jest jedno z dziwniejszych doświadczeń ekranowych oraz przykład filmu, który mógłby powstać tylko w latach 80. “Krull” jest hybrydą fantasy z SF, która powinna się potknąć na własnych nogach. Wygląda i brzmi świetnie, ale sama historia jest bardzo nudna, rozczarowująca oraz pozbawiona nawet odrobiny ekscytacji. Jeśli zechcecie obejrzeć ten film, nie oczekujcie zbyt wiele, a chcąc poznać inne oblicze Yatesa, lepiej sięgnijcie po zrealizowanego w tym samym roku “Garderobianego”.

6/10

Radosław Ostrowski

Piramida strachu

Było już wiele inkarnacji Sherlocka Holmesa na ekranie. Mieszkaniec Baker Street 221B miał już twarze Benedicta Cumberbatcha, Roberta Downeya Jra, Christophera Plummera czy Jeremy’ego Bretta. To nie są wszyscy, ale z tego natłoku można parę wariacji tego detektywa przegapić. I chyba takim mniej znanym filmem o Holmesie jest nakręcona w 1985 roku „Piramida strachu”.  To była trzecia kooperacja scenariuszowo-producencka duetu Chris Columbus/Steven Spielberg, zaś za stołkiem reżysera stanął Barry Levinson. I od razu uprzedzę: nie jest to adaptacja jakiegokolwiek utworu Arthura Conan Doyle’a, o czym twórcy informują na początku.

piramida strachu1

Miejsce akcji jest znane: to wiktoriański Londyn, zaś Sherlock jest… uczniem uniwersytetu, który już wtedy zadziwiał wszystkich swoją inteligencją. Wtedy też po raz pierwszy poznaje Johna Watsona, przeniesionego z prowincjonalnej szkoły. Chłopcy zaprzyjaźniają się, ale musieli podjąć się pewnej poważnej sprawy. W mieście dochodzi do dziwnych zgonów, doprowadzając ludzi do samobójstw. Holmes podejrzewa, że to mogą być morderstwa, ale zaczyna brać to osobiście po śmierci swojego mentora i przyjaciela, profesora Waxflattera. Duetowi pomaga siostrzenica zmarłego.

piramida strachu3

Levinsonowi udaje się dokonać niezwykłej rzeczy: osadzić pierwszą przygodę Holmesa w konwencję nurtu Kina Nowej Przygody. W porównaniu do zrealizowanych w tym samym roku „Goonies”, jest to o wiele poważniejsza, a miejscami bardzo mroczna historia. Mamy powoli odkrywaną tajemnicę z przeszłości, grupę kultystów oraz idące ku kino grozy momenty koszmarów (rycerz z witraża czy sekwencja na cmentarzu), które nadal potrafią przestraszyć. Nie brakuje też najbardziej satysfakcjonujących scen pokazujących dedukcję Holmesa. Już od pierwszego wejścia, czyli „rozgryzienia” Watsona oraz szukania zaginionego trofeum czuć, że to jest ten Holmes. Chociaż troszkę inny, mający dość specyficzny urok, ale i wiele empatii.

piramida strachu2

„Piramida” wygląda niesamowicie, co jest zasługą świetnej scenografii oraz kostiumów. Przebywając na uniwersytecie miałem pewne skojarzenia z… Harrym Potterem. Nie chodzi mi o sam wygląd budynku czy fakturę wnętrz, ale raczej pojedyncze sceny. Wspólne spożywanie wieczerzy przez uczniów i nauczycieli, dynamika między Holmesem, Watsonem a Elizabeth czy postać, która mogłaby być inspiracją dla Malfoya oraz Snape’a nie pozwalają inaczej mi spojrzeć na ten tytuł. Z kolei wątek kultystów bardzo przypomina drugą część „Indiany Jonesa”, tylko w bardziej eleganckim wydaniu. I jest to coś na kształt origin story Holmesa, dzięki któremu poznajemy dlaczego stał się taki, jaki jest oraz skąd są te wszystkie atrybuty (fajka, płaszcz oraz czapka). Pojawia się też kilka scen akcji włącznie z finałowym pojedynkiem na szpady, który wykonane są znakomicie. Tym bardziej robi to wrażenie, gdyż reżyser nie miał doświadczenia przy tego typu kinie.

piramida strachu4

Równie imponująca jest obsada, która składa się głównie z mniej znanych aktorów. Debiutujący w roli Holmesa Nicholas Rowe jest absolutnie rewelacyjny, pokazując postać młodego chłopaka z nieprzeciętną inteligencją oraz sporą sprawnością fizyczną. Zaś jego przemiana w naznaczoną mrokiem oraz nieufnego do świata samotnika pokazane jest bardzo delikatnie oraz efektywnie. Równie świetnie partneruje mu Alan Cox w roli Watsona. Troszkę nieśmiały i niezdarny chłopak z nadwagą już pod koniec zmienia się w bardzo odważnego, zdolnego do poświęceń człowieka. Ten duet uzupełnia Sophia Ward, czyli siostrzenica Waxflattera i pierwsza miłość Holmesa. Wszystko to działa niczym bardzo dobrze naoliwiona maszyna, sprawiając masę frajdy podczas seansu. Równie ciekawy jest antagonista, choć przez większość czasu nie wiemy kim on jest.

Powiem krótko: „Piramida strachu” to najciekawsza wariacja na temat Holmesa. Z jednej strony szanuje materiał źródłowy, ale potrafi bardzo sprytnie się nim pobawić. Pozornie połączenie Sherlocka z kinem nowej przygody brzmi dziwacznie, ale Levinson dokonuje niemożliwego i tworzy jeden z bardziej niedocenionych filmów przygodowych lat 80.

8/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski