Sukces „Rambo: Pierwszej krwi” przerósł oczekiwania wszystkich. Przy 15 milionach dolarów zarobił ponad 125 milionów, więc kontynuacja wydawała się kwestią czasu. Ale był jeden poważny problem: w powieści Davida Morrella Rambo zginął, więc nie było żadnego materiału źródłowego. Jednak po czterech latach pojawił się drugi „Rambo”.
Fabuła (za którą odpowiadają Sylvester Stallone i… James Cameron) jest prosta niczym konstrukcja cepa: John Rambo (Sylwek Stalowy) odsiaduje wyrok więzienia za swoje szaleństwa z poprzedniej części. Teraz pojawia się jego dawny dowódca, pułkownik Trautman (Richard Crenna) i ma dla niego propozycję. Siły specjalnie chcą przywrócić naszego bohatera do służby w celu potwierdzenia obecności jeńców wojennych z Wietnamu. W zamian nasz bohater może dostać prezydenckie ułaskawienie. Jest tylko jeden haczyk: Rambo ma… zrobić zdjęcia, co jest raczej ponad jego kwalifikacje. Niemniej dowodzącemu akcją, majorowi Murdockowi (Charles Napier) to kompletnie nie przeszkadza. Ale znając Rambo, na fotografiach akcja się nie skończy.

Tym razem za kamerą stanął George P. Cosmatos, który później zrobi ze Stallone’m kultową „Cobrę”, a następnie niedoceniony horror SF „Lewiatan” czy równie kultowy western „Tombstone” (kiedyś muszę do niego wrócić). Drugi „Rambo” jest o wiele prostszy, jego fabuła jest cieniutka niczym barszczyk i jest pretekstem do jednego: siania rozpierduchy. A ta jest wręcz o skali epickiej, bo Rambo zabija – za pomocą noża, łuku oraz… helikoptera (bo czemu nie) – setki ludzi. Głównie Wietnamców, ale też napatoczyli się Ruscy pod wodzą podpułkownika Pudowskiego (Steven Berkoff). Tutaj Rambo jest kreowany jako niezniszczalna maszyna do zabijania, co umie wszystko, a ból nie stanowi dla niego żadnego wyzwania. Niespodzianek tu nie ma, niemniej potrafi dostarczyć sporej rozrywki.

Sama akcja jest tutaj sfilmowana bardzo energicznie, co jest zasługą II reżysera Petera Macdonalda. Sceny z użycia helikoptera mają mocarnego kopa, muzyka Jerry’ego Goldsmitha brzmi epicko, eksplozje są ogromne, zaś akcja (pozbawiona jakiegokolwiek suspensu) dostarcza. Szczególnie ataki z łuku, gdzie dźwiękowcy dorzucają do wybuchów odgłosy zwierząt. Niemniej dzieje się jedna rzecz, która mi psuła frajdę z oglądania akcji: miejscami bardzo płaskie dźwięki wybuchów oraz strzałów (choćby zabicie piratów i eksplozja wskutek zderzenia statków). Także fakt, że postacie są o wiele bardziej uproszczone (szczególnie Rambo oraz Trautman), pełniące proste role: wspierający mentor, zdrajca, stereotypowy tępy złol.

Jakbym miał podsumować „Rambo II”, jest to destylat lat 80. – pełen patriotyzmu, z superherosem w głównej roli, przerysowaną akcją oraz odrobiną dawki kiczu. O wiele bardziej uproszczony portret człowieka, który z udręczonego PTSD żołnierzem staje się jednoosobową armią, co fanów oryginału mocno wkurzy.
7/10
Radosław Ostrowski



