Gorillaz – The Now Now

Gorillaz_-_The_Now_Now

Damon Albarn i jego rysowani kumple z Gorillaz wracają po zaledwie roku. Ale poprzednik był przeładowany gośćmi, za mało było Albarna, a i muzyka przypominała groch z kapustą. I teraz Gorillaz postanowiło zmodyfikować swoją filozofię, ograniczając gości do minimum. Co z tego wyszło?

Otwierające całość “Humility” zapowiada bardzo przyjemny, letni klimat. Dużo bujajacej elektroniki, funkowej gitary (gra na niej George Benson) oraz lekko odbijającego się niczym echo Albarna. Bardziej elektronicznie, ale i dyskotekowo robi się w “Tranz”, ocierajacym się o lata 80. Wreszcie pojawia się okraszony tłustym bitem “Hollywood”, gdzie Albarnowi wsparcia udzielił Snoop Dogg z Jamie Principlem, który kradnie ten kawałek. Nadal nie brakuje zabarwień funkowych (bujające “Kansas”, dynamiczniejsze “Sorcererz” z wyrazistym basem oraz wyciszonym środkiem), to pojawia się tutaj parę zaskoczeń. “Idaho” brzmi niczym zakoszone jakiejś folkowej indie grupie, gra gitara akustyczna (!!!), zaś elektronika zostaje zepchnięta na drugi plan. “Lake Zurich” jest niemal instrumentalny groove sprzed 30 lat, podrasowany współczesnym sznytem. Równie nieoczywiste jest “One Percent”, bardziej pasujące do blur, gdzie całość oparta jest na przestrzennej elektronice oraz gitarze. Tak samo jak finałowe “Souk Eye”, które zaczyna się niczym ballada z perkusją nie pasujacą za bardzo do reszty. Z czasem coraz bardziej wybijają się smyczki, a w tle wchodzimy w stronę techno.

“The Now Now” to dość dziwna hybryda, ale bardziej przystępna niż poprzednik. Bardziej przebojowa, chwytliwa, mniej chaotyczna, ale to nadal Gorillaz. Stare, dobre Gorillaz okraszone mieszanką gatunkową, polaną elektronicznym sosem, nadal dające sporo frajdy.

7/10

Radosław Ostrowski

Gorillaz – Humanz (deluxe edition)

gorillaz-humanz

Animowana grupa wokalna kierowana przez Damona Albarna (blur) powraca po siedmiu latach przerwy. Gorillaz tak jak poprzednio, pozapraszało armię gości, których nie da się policzyć na palcach obydwu rąk (wspomnę później o tym), ale czy nadal mamy do czynienia z przebojową mieszanką elektroniki z czarnymi brzmieniami (soul, rap, funk)? I czy tak długa przerwa nie spowodowała braku świeżości?

Całość przerywana jest krótkimi wstawkami, gdzie słyszymy aktora Bena Mendelsohna, wypowiadającego kwestie, będące spoiwem dla całej opowieści, wplatając dziwaczne dźwięki w tle. I od razu dostajemy strzał w postaci wyjącej syreny na początku „Ascension”, by przejść w płynny, dyskotekowy numer (skoczne bity, wplecione chórki), który kończy się za szybko. W podobnym rytmie wybija się strzelający „Strobelite”, gdzie wybija się perkusja oraz mocno pachnąca latami 80. elektronika. Nie brakuje odrobiny mroku (dziwaczne, popowo-hinduskie „Saturnz Barz”, gdzie szaleje Popcaan czy pełen wysamplowanych gitar „Charger” z niesamowitą Grace Jones – tutaj Albarn ma więcej przestrzeni), ciepłego synth popu (świdrujące „Submission” z łagodnym wokalem Keleli i ostro rapującego Danny’ego Browna czy wyciszonego „Busted and Blue”) czy niebezpiecznego skrętu w kicz („Momentz”, gdzie muzykę zrobił… Jean-Michele Jarre, a nawija kapitalnie De La Soul czy plastikowa „Andromeda”). Dzieje się tu wiele, ale ten chaos pozbawiony jest jakiegokolwiek spoiwa. A im dalej w las, tym coraz bardziej staje się powtarzalnie i nudno (niby pulsujący „Carnival”, ale już to uderzenie perkusji z elektroniką było).

Albarn ściągnął, jak wspomniałem wielu gości (poza w/w m.in. Benjamina Clementine’a, Anthony’ego Hamiltona, Rag’nBone Mana, Pusha T czy Kali Uchis), jednak tylko nieliczni wybijają się z tego zestawu. Panowie i panie są tutaj tylko dodatkiem dla muzycznych popisów Albarna, który odzywa się bardzo rzadko i co pozwala zastanawiać się, czy to aby na pewno Gorillaz. Brzmieniowo jednak to nadal oni, ale to wszystko sprawia wrażenie dźwiękowego pustostanu. Całość sprawia wrażenie patchworka, gdzie nawalono masę pomysłów, jednak nie skleja się to w żadną całość, a same kompozycje powoli zaczyna się wtapiać w jedną papkę, z której trudno coś wyłuskać.

Nawet jeśli pojawiają się bardziej wybijające od reszty numery, to są one mocno gaszone czy przed natłok dźwięków („We Got The Power”), nadmiar gości („The Apprentice”) czy zbyt krótki czas trwania („Let Me Out”). Przez co „Humanz” nie sprawdza się ani jako album imprezowy, ani komentarz (bo taki był plan) do działań obecnego prezydenta USA. Ogromna szkoda.

5/10

Radosław Ostrowski