Coś ostatnio trafiają mi się tajemnicze, bardzo enigmatyczne filmy, które za nic mają klasyczny sposób narracji. Po biograficznym „Franzu Kafce” padło tym razem na film Wojciecha Jerzego Hasa. Po realizacji „Lalki” reżyser przymierzał się do przeniesienia na ekran prozy Bruno Schulza. Niestety, ale władze komunistyczne rozwiązały wszystkie zespoły filmowe, w tym odpowiedzialną za produkcję dzieł twórcy „Pętli” ZF Kamera. Struktury te zostały przywrócone dopiero w 1972 roku i to dało możliwość realizacji „Sanatorium…”. Tym razem produkcją zajął się Zespół Filmowy Silesia kierowany przez Kazimierza Kutza.

Sama opowieść zaczyna się pozornie łatwo i banalnie. Do tytułowego sanatorium przybywa Józef (Jan Nowicki), by odwiedzić swojego umierającego ojca Jakuba (Tadeusz Kondrat), z którym nie miał zbyt łatwego kontaktu. Ale samo miejsce wygląda dość osobliwie: popękane ściany, obrośnięte roślinnością albo – jak w przypadku sali restauracyjnej – kurzem i pajęczynami. Zupełnie jakby tutaj nikogo nie było od kilkunastu (lub więcej) lat. A potem pojawia się pielęgniarka oraz doktor Godard (Gustaw Holoubek) przekazujący mężczyźnie, że „śmierć ojca nie doszła jeszcze do skutku, ta śmierć, która go w pańskiej ojczyźnie dosięgła”. Jakby w tym miejscu czas poruszał się dużo wolniej. Józef po chwili spogląda na rozbite okno, gdzie widzi… siebie, wchodzącego do sanatorium. Ale towarzyszy mu chłopiec w szkolnym mundurku (przyszły reżyser Filip Zylber) i po otwarciu drzwi widać… drzewa.

To, co się dzieje potem prowadzi do bardzo dziwnego oraz jednego z bardziej zapętlonych labiryntów w dorobku Hasa. Mężczyzna niejako wraca do czasów swojego dzieciństwa, gdzie zarówno matka (Irena Orska) oraz ojciec traktują go jakby był kilkuletnim dzieckiem. Drzwi w pokoju potrafią zaprowadzić zarówno do rynku, zaś pod łóżkiem może być przejście do małego miasteczka, pałacu czy opuszczonego statku pasażerskiego. Oniryczny, surrealistyczny klimat budził we mnie skojarzenia zarówno z Davidem Lynchem, jak i (bliżej naszego podwórka) Andrzejem Żuławskim. Czas i przestrzeń zaczyna się zacierać, mieszają się epoki oraz realia (obok siebie czarnoskórzy żołnierze w mundurach napoleońskich oraz z przełomu XIX i XX wieku, postacie raz są manekinami, raz są przebrani za ptaki), wywołując kompletną konsternację, osłupienie, zdziwienie.

Trudno oderwać się od tego filmu na poziomie audio-wizualnym. Has pierwszy raz świadomie stosuje kolor, który wręcz nasyca wiele przestrzeni: od lekko gnijącej zieleni przez błękity, fiolety oraz szarzyzny. Do tego Witold Sobociński używa wiele długich ujęć oraz kadrów z niskiej perspektywy, co daje spore pole przestrzeni. Imponująca scenografia oraz kostiumy imponują masą detali, przez co sprawia wrażenie ożywionego miejsca. Od pojawiającego się na początku pociągu przez małe miasteczko i róg ulicy, gdzie znajduje się sklep (i coś jakby synagoga) aż po statek. Niby ożywione oraz pełne ludzi, a jednocześnie coraz bardziej rozpadające się, odchodzące w niepamięć.

Zadziwiający strzał w dorobku Hasa, tworząc prawdziwie epicki w skali, ale też wymagający skupiania i uwagi. Dla mnie to historia o nieuniknionej śmierci oraz ostatecznym końcu dawnego świata. Świata dzieciństwa, młodości, naszych przodków, którego nie da się odtworzyć i ożywić. Nawet jeśli nie wszystko jest dla mnie zrozumiałe, nie pozwala wyjść z głowy. Wliczając w to operującego na granicy obłędu i ekscytacji Jana Nowickiego. Kapitalne kino dla koneserów.
8,5/10 + znak jakości
Radosław Ostrowski
