
Kolejny artysta z Wysp Brytyjskich, tym razem specjalizujący się w szeroko pojętej elektronice, ale w bardziej popowym wydaniu. James Blake tym razem na trzecim albumie jeszcze zapuszcza się w rytmy „czarnej” muzyki, naznaczając ją swoim własnym piętnem, wspierany przez legendarnego producenta Ricka Rubina.
Zaintrygowała mnie sama okładka i podkreśla ona nastrój tej płyty – melancholijny, pełen smutku, a jednocześnie pełen eksperymentów. Zapętlony fortepian, wsparty przez falującą i „mechaniczną” perkusję w orientalnym „Radio Silence” daje przedsmak tego, co otrzymujemy na „The Colour of Anything”. Na tym intymnym albumie Blake parę razy zaskakuje – wielogłos („Points”), kobieca wokaliza („Love Me in Whatever Way”), minimalistyczna perkusja (płynące „Timeless”), sample, ejtisowska elektronika („I Hope My Life (1-800 Mix)”) oraz ten bardzo delikatny wokal Blake’a przypominający dokonania zespołu Bon Iver.
Pozornie wydaje się, że jest to muzyka tak monotonna w swej melancholii, że groziłoby po wysłuchaniu znudzenie. Zwłaszcza, ze album trwa godzinę. Ale o dziwo ta melancholia działa, wymaga to sporo cierpliwości. Dla mnie najciekawsze były piosenki z połowy płyty jak dynamiczny „i Hope My Life”, „Choosen Me” z niemal chóralnym wstępem, duet z Bon Iver („I Need a Forrest Fire”) ze ślicznym wstępem organowym czy pulsujący „Two Men Down” ze świetnym gitarowo-smyczkowym wstępem.
„The Colour of Anything” to dość barwny materiał, chociaż nie zapowiadał się na taki. Jeden odsłuch to za mało, by w pełni docenić ten album, ale fani spokojniejszego grania znajdą coś dla siebie.
7/10
Radosław Ostrowski
