Facet na miarę

Wszystko zaczęło się banalnie. Jak każda tego typu historia. A konkretnie od telefonu, który został zgubiony przez kobietę. Na szczęście został znaleziony. Mężczyzna dzwoni przez niego na numer oznaczony w kontaktach jako „Dom” i umawia się na spotkanie. Jakie musi być wielkie zdziwienie, gdy przybyły na spotkanie mężczyzna o imieniu Alexandre jest… strasznie niski. Ale od rozmowy do rozmowy zaczyna się tlić coś poważnego.

facet na miare1

Nie wiem czemu, ale francuskie komedie ostatnimi czasy trzymają naprawdę przyzwoity poziom. Poważne tematy pokazane w lekki sposób, bez nadmiernego zadęcia, lecz także bez przekraczania dobrego smaku to coś, co do mnie trafia. Nie inaczej jest z romantyczną komedią „Facet na miarę” od Laurenta Tirarda. Tutaj mamy bowiem do czynienia z miłością, gdzie dość istotnym problemem może być wzrost. Przynajmniej dla niej – no bo przecież wbijano (gdy byliśmy o wiele, wiele młodsi) do łba, że facet to powinien być rycerz na białym koniu, co będzie w stanie obronić, zawalczyć i być twardym. Problem w tym, że pewne nasze wyobrażenia nie pokrywają się z rzeczywistością, zaś reakcja otoczenia nie jest nieistotna. Tylko, czy o naszym szczęściu mają decydować inni czy my sami? Oto jest najważniejsze pytanie, jakie przy okazji stawia ten film.

facet na miare2

Film bardzo dowcipny, gdzie nie brakuje pewnego błysku w dialogach, trafnych puent oraz slapstickowych gagów. Ile można humoru w oparciu o ten kontrast, potrafi pozytywnie zaskoczyć. Tak samo, jak – mimo pewnej otoczki wyższych sfer – przyziemność całego filmu. Nie ma tutaj jakiś fajerwerków, przejaskrawień czy bajkowości. I dla mnie to jest duży plus. Owszem, całość jest przewidywalna, ale ma ona sporo uroku, nie irytuje, zaś w tle jest odpowiednio dopasowana muzyka.

To wszystko nie zagrałoby, gdyby nie świetnie dopasowany duet. Absolutnie błyszczy tutaj Jean Dujardin w roli tytułowej, nadal czarując swoim uśmiechem oraz urokiem. Nie oznacza to jednak, że jest to jedyna rzecz, jaką ma w swoim arsenale. To jest przykład bardzo silnego charakteru, który twardo stąpa po ziemi, jest pełen wsparcia, ale też i zaradności. Aktor świetnie sprzedaje każdą chwilę, nawet tak błahą jak zderzenie z wielkim psem. Wspierany jest przez śliczną i zjawiskową Virginię Efirę, będącą tą troszkę niepewną, choć bardzo próbującą zerwać z byłym partnerem kobietą. Choć wydaje się być poukładana, inteligentna, to jednocześnie pełna wątpliwości wobec reakcji otoczenia. Chemia między tą dwójką jest prawdziwym paliwem rakietowym, dostarczającym kopa.

facet na miare3

„Facet na miarę” to lekka, sprawna i zabawna komedia znad Sekwany w dobrym wydaniu. Z niegłupim przesłaniem, że nie należy oceniać ludzi po wyglądzie oraz słuchać należy własnego serducha i intuicji. Bo tylko w ten sposób można osiągnąć szczęście.

7/10

Radosław Ostrowski

Sztuka kłamania

Francuska komedia była jednym z popularniejszych gatunków w naszym kraju. Chociaż ostatnie lata serwowały głównie całkiem przyzwoite produkcje, wydaje się jednak, że czas popularności tego nurtu chyba mija. Niemniej ojczyzna Żabojadów nie odpuszcza i pojawia się kolejny film z potencjałem na rozśmieszanie widowni, dodatkowo jest filmem kostiumowym. Czy to mogło nie wypalić?

sztuka_klamania1

Punkt wyjścia jest bardzo prosty: mamy czasy wojen napoleońskich, a dokładniej rok 1809. W Burgundii mieszka dość zamożna familia Beaugrandów. I to o rękę jednej z córek tej rodziny prosi oficer armii, kapitan Neville. Ale potem przychodzą rozkazy, wojna zaś czekać nie lubi i oficer musi wyruszyć, jednak mężczyzna obiecuje korespondować do swojej wybranki. Ale jakoś listy nie trafiają i stan zdrowotny Pauliny coraz bardziej słabnie. Wtedy do gry wchodzi siostra (Elżbieta), decydująca się na wielkie oszustwo: pisanie listów od kapitana, dokonującego wielkich czynów, godnych mitycznych herosów. Decyduje się zakończyć maskaradę i w ostatnim liście sugeruje powoli zbliżającą się śmierć, co pozwala dziewczynie ułożyć życie z kimś innym. Spokój i szczęście wydają się panować w okolicy. Do czasu, bo po trzech latach uznany za zmarłego wraca i to wywołuje ogromną sensacje.

sztuka_klamania2

Nowe dzieło Laurenta Tirada to niemal klasyczna farsa oraz zbiór scenek opartych na nieporozumieniach, kolejnych kłamstwach oraz nitkach, które mogą bardzo łatwo zdemaskować mężczyznę, będącego kompletnym zaprzeczeniem dżentelmeńskich cnót. Tylko dzięki sprytowi oraz determinacji siostry cała ta historia zaczyna żyć swoim życiem, co doprowadza do zaognienia pewnych sytuacji, a także serwowania kolejnych gagów (dobór pistoletu do pojedynku czy tworzenie piramidy finansowej). Ale przy okazji reżyser serwuje pewne poważne kwestie, bo mamy człowieka zmuszonego do odegrania swojego „prawdziwego” wizerunku, silną kobietę chcącą być kimś więcej niż tylko obiektem westchnień czy destrukcyjny wpływ wojny na ludzką psychikę. I te wątki nie gryzą się ze sobą, chociaż wszystko kończy się w dość przewidywalny sposób. Niemniej śmiechu jest tu troszkę, trafnych obserwacji też, więc czas nie jest stracony.

sztuka_klamania3

No i mamy fantastyczny duet wodzirejów, który elektryzuje. Jean Dujardin to klasa sama w sobie, a ten uśmiech cwaniaka powinien zostać opatentowany, a kapitan Neville w jego wykonaniu pozostaje wiarygodny. Lawirujący między oszustwami czuje się jak ryba w wodzie, ale pod tą maską kryje się człowiek, który widział więcej niż był w stanie znieść. A te sprzeczności nie niszczą spójności bohatera. Równie czarująca jest Melanie Laurent, czyli Elżbieta. Jest bardzo charakterna, samodzielna, pełna wyobraźni. Spięcia między tą dwójką są kołem zamachowym tego filmu i bez tej pary straciłby sporo swojego uroku oraz mocy. Drugi plan jest zwyczajnie solidny i bez fajerwerków.

„Sztuka kłamania” to bardzo przyjemna, leciutka rozrywka, potrafiąca rozbawić kilkukrotnie, co jest sporą zasługą świetnego duetu na pierwszym planie. A powiedzenie, że kłamstwo ma krótkie nogi zostaje tutaj poważnie zweryfikowane. Eleganckie, stylowe kino z uniwersalnymi kwestiami na pierwszym miejscu.

6/10

Radosław Ostrowski

Obrońcy skarbów

Adolf Hitler jaki był, każdy słyszał. W trakcie wojny z lat 1939-45 wydał rozkaz kradzieży cennych dzieł sztuki i stworzenia Muzeum Fuhrera, gdzie znajdowały się najcenniejsze dzieła. Na polecenie prezydenta USA Franklina D. Roosevelta w 1944 r. powołano specjalna grupę pod wodzą profesora Franka Stokesa, a jej zadanie było odnalezienie i zwrócenie właścicielom dzieł sztuki. Od lądowania w Normandii członkowie ekipy podjęli się bardzo trudnego zadania i to z niezłym skutkiem.

obroncy1

Bazując na prawdziwej historii tym razem własny film wojenny postanowił nakręcić George Clooney – facet, którego dokonań i dorobku przedstawiać nie trzeba. I jako reżyser jest jedna z ciekawszych osób w Hollywoodzie. Jednak jego film to takie klasyczne wojenne kino w oldskulowym wydaniu. Mamy oddział do wykazania misji niemożliwej, francuski ruch oporu, dzieła sztuki, złych Niemców i jeszcze gorszych Rosjan. Wszystko z łopocącą, amerykańska flagą w tle i patetycznymi dialogami, które miejscami mogą trochę psuć odbiór. Druga sprawa to dość luźna narracja, gdzie przenosimy się do poszczególnej pary bohaterów i ich pola działań. Samo w sobie nie jest to złe, a nawet byłoby to wskazane, jednak są one dość nierówno poprowadzone i przewija się nuda, a humor jest dość toporny. Realizacja jest całkiem niezła, zdjęcia i scenografia trzymają poziom, tak samo podniosła muzyka.

obroncy2

Aktorzy tutaj grają na sprawdzonych kluczach, co nie znaczy, że są nudni i nie dają rady. Clooney i Damon są porządnymi i uczciwymi kumplami, Bill Murray jest cynicznym kawalarzem (razem z Bobem Balabanem tworzą zabawny duet), Goodman to wrażliwy wielkolud, a Jean Dujardin jest czarującym Francuzem (jego śnieżnobiałe zęby powinny być użyte jako broń masowego rażenia). Jedyną osobą wymykającą się szufladce jest Cate Blanchett, czyli zmuszona do współpracy z Niemcami znawczyni sztuki. Na tym polu radzi sobie naprawdę przyzwoicie.

obroncy3

Film miał potencjał na naprawdę dobre kino wojenne: temat, doborowa obsada. Ale nie wszystko tutaj zagrało do końca. Ta lekka ramotka troszeczkę się broni hołdem dla sztuki, choć czuję lekki niedosyt.

6/10

Radosław Ostrowski

Wilk z Wall Street

Każdy wie, co to jest Wall Street – mekka finansjery, gdzie praktycznie wszystko jest dozwolone w imię największego narkotyku na świecie, czyli forsy. I to właśnie do tej mekki przybywa Jordan Bellfort – młody, bez znajomości i układów facet marzący o jednej konkretnej rzeczy – zbijaniu kabzy w największej możliwej ilości. Ale jego początki jako broker w Wall Street było fatalne – „czarny poniedziałek”, czyli początek kryzysu lat 80. doprowadziły jego firmę do bankructwa i braku fuchy. W końcu razem z grupą kompletnych wariatów bez papierów i kwalifikacji założył firmę Stratton Oakmont. I wtedy dopiero zaczynają się szalone rzeczy. Ale jak wiadomo, nic nie trwa wiecznie, zwłaszcza jak wejdzie FBI.

wilk1

Tak samo każdy kinoman zna dona Martina Scorsese – ojca chrzestnego kina amerykańskiego. Wszyscy wiemy, że to świetny reżyser – pod warunkiem, że kręci kino gangsterskie (choć ja mam na ten temat inne zdanie). Można powiedzieć, że „Wilk…” to tacy „Chłopcy z ferajny” tylko w realiach giełdowych. I nie byłoby to słabe porównanie. Jest podobna konstrukcja narracji (początek kariery, wzlot i wielki upadek), narracja z offu głównego bohatera oraz kompletne szaleństwo. Do tego masa kantów oraz bardzo mocna, ostra satyra na finansjerę (kapitalny monolog mentora Bellforta) pokazujący mechanizmy ekonomii. Wystarczy tylko mieć kilka świetnych pomysłów, zaś kasa sama się kręci. No i najważniejsza rzecz – imprezy w firmie, gdzie panowała naprawdę luźna atmosfera (tak luźna, że wprowadzono zakaz uprawiania seksu od 9 do 16), narkotyki (w ilościach hurtowych), leki, dziwki, nagie dziwki z heroiną między nogami – czyli jak to pisał Kazik „wszędzie ruchawka, zniszczenia i pożoga”). Tak pieprznego filmu, to jeszcze nie widziałem od dawna z taką dziką energią. Humor (scena powrotu do domu na haju z Country Clubu – bezcenne!), napięcie, potężna dawka energii oraz fantastyczne dialogi (z największą ilością faków ever), mistrzowsko zmontowane. A jednocześnie bez moralizatorstwa i dość ironicznym finałem całej sprawy.

wilk3

A jeśli chodzi o aktorstwo, to jest ono kapitalne od drobnych ról po pierwszy plan. Nie jestem w stanie opisać tego, co na ekranie wyprawia Leonardo DiCaprio – to jest po prostu przez większość czasu chodzące ADHD. Jest strasznie ambitny, prawie non stop na haju lub między nogami jakiejś laski, a jednocześnie posiada tyle charyzmy, że ludzie byliby w stanie pójść za nim w ogień. Serio, serio. W jednej chwili potrafi przyciągnąć charyzmą, by potem pokazać się ze strony żałosnego nałogowca. Mam nadzieję, ze Leo dostanie statuetkę Oscara, ale konkurencja jest diablo mocna. Poza nim jeszcze jest tak duży wianuszek gwiazd, że nie jest w stanie tego ogarnąć: od Jona Favreau (adwokat Manny Riskin) i Jeana Dujardina (Saurel – szwajcarski bankier) po Jona Bernthala (potrafiący sprzedać wszystko drobny cwaniak Brad), Roba Reinera (ojciec Bellforta „Mad Max”) i Kyle’a Chandlera (zdeterminowany agent FBI Denham) do apetycznej Margot Robbie (Naomi, druga żona Bellforta) oraz świetnego Jonaha Hilla (nieudacznik Donnie Azoff, który wiedział jak się zabawić).

wilk2

Mi jednak najbardziej utkwił epizod Matthew McConaugheya. Mark Hanna, czyli mentor Bellforta z Wall Street przykuwa uwagę pojawiając się raptem kilka minut, potrafiąc być wygadanym „dzikusem”, który wyjaśnia jak należy działać w Wall Street. Mocny fragment, który zostanie w pamięci na długo.

wilk4

Jak to możliwe, że mający ponad 70 lat Martin Scorsese nakręcił taki dziki, ostry i pieprzny film? Widocznie energia i „jaja” nie odchodzą z wiekiem. Jak mówił Leonardo zgarniając Złoty Glob – „Martin Scorsese jest jak punk rock – nigdy się nie starzeje” Czy trzeba mówić coś więcej?

9/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Niewierni

Francuscy filmowcy postanowili opowiedzieć na temat (nie)wierności, jednak nie jest to jedna fabuła, tylko kilka opowieści wrzuconych w jeden film. Łączy je temat oraz obsada, jednak jakość jak to w filmowych składankach bywa różna – i trudno całość nazwać komedią, gdyż jest to poważna próba pokazania problemu zdrady z perspektywy facetów, którzy owszem traktują panie w sposób przedmiotowy, oszukują i zdradzają, ale żaden z nich nie wychodzi na tym dobrze. I nic nie zyskuje, idąc z instynktem wbrew zasadom czy konwenansom.

niewierni_300x300

Najbardziej to widać w historii trzeciej nakręconej przez Michela Hazanaviciusa, w której główny bohater próbuje zdradzić żonę, ale mu to w ogóle nie wychodzi. Nie brakuje tu zarówno romansu z nastolatką (nowela „Lolita”) czy drobnych obyczajowych skeczy („Bernard” w szpitalu, „Thibault” z psem żującym prezerwatywę i „Simon” z kobietą na „huśtawce”, która zeszła) czy najbardziej rozbrajającą nowelkę o anonimowych seksoholikach, gdzie panowie „próbują” walczyć ze swoim nałogiem. Ale to trochę za mało, by film nazwać komedią, to raczej dramat, choć temat nie do końca zostaje wykorzystany.

niewierni2_300x300

Twarzami tego filmu są pojawiający się parokrotnie Jean Dujardin i Gilles Lellouche, którzy serwują wiele wcieleń niewiernego mężczyzny i każdy z nich wypada bardzo przekonująco, zmieniają się tylko towarzyszące im partnerki. Z nich największe wrażenie zrobiła na mnie Sandrine Kimberlain (Marie-Christine, prowadząca terapię), a reszta jest całkiem w porządku.

Ni to komedia, ni to dramat, choć obejrzeć można. Czegoś tu zdecydowanie zabrakło, ale nie bardzo wiem czego. Średnia produkcja. Szkoda.

Radosław Ostrowski