Van Morrison – Roll with the Punches

Van_Morrison_Roll_with_the_Punches

Pochodzący z Irlandii Północnej soulowy wokalista Van Morrison nagrywa i śpiewa od połowy lat 60. Mimo, że nie był w stanie przebić swojego pierwszego hitu “Brown Eyes Girl”, to jednak sprawia mu to sporo frajdy. W zeszłym roku wydał aż dwie płyty i tą pierwszą postanowiłem wziąć na pierwszy odstrzał, czyli “Roll with The Punches”.

Na płytę pozapraszał kilku dobrych muzyków (m.in. gitarzystę Jeffa Becka, harmonijkarza Paula Jonesa czy klawiszowca George’a Fame’a) I znowu sięga po cudze kompozycje. Na szczęście, jest kilka własnych dzieł jak utwór tytułowy, naznaczony bluesowym sznytem, chwytliwym Hammondem oraz mocną perkusją, by dać moment na wyciszenie w delikatnym “Transformation”, nabierającym pod koniec prawdziwego rozpędu. Po drodze zahaczymy o rytmicznego rock’n’rolla (“I Can Tell” z cudnymi chórkami), klasycznego bluesa (sklejka “Stormy Monday/Lonely Avenue” czy “Fame”), mocno pozwala zaszaleć harmonijce (“Goin’ To Chicago”, “Automobile Blues”) czy przyprawić szczyptą jazzu (dęciaki w “Too Much Trouble” czy brawurowy fortepian w “How far from God”). Czasem pozwala sobie na odrobinę melancholii (“Bring It On Home to Me”), by zaraz po tym przyjemnie pobujać (“Teardrops from My Eyes”) oraz rozkręcić wszystkich (“Benediction” czy gitarowe “Ride On Josephine”).

Morrison nadal jest w dobrej wokalnej dyspozycji, śpiewa z takim luzem, jakby nikomu już niczego nie musi udowadniać. Czuć wielką frajdę, dystans oraz wyczucie, a wszystko zrobione fachowo, różnorodnie oraz na bogato. Aż dziwne, że Van Morrison ciągle jest w wielkiej formie. Pozazdrościć.

8/10

Radosław Ostrowski

Imelda May – Life Love Flesh Blood (deluxe edition)

Imelda_May_-_Life_Love_Flesh_Blood

Ta pochodząca z Irlandii wokalistka kojarzyła się z graniem rockabilly i tym podobnych dźwięków. Ale w ciągu trzech lat od ostatniego wydania w życiu prywatnym doszło do poważnych roszad (rozwód z partnerem – także scenicznym, gitarzystą Darrelem Highamem), co musiało znaleźć swoje odbicie na nowym albumie. Tym razem za całość odpowiadał T-Bone Burnett, a wsparcie jako mentor udzielił sam Bono, co doprowadziło do kompletnej zmiany oblicza.

Owszem, czuć ducha starego rock’n’rolla, ale dominuje tutaj blues jak w delikatnym, wyciszonym openerze „Call Me” z akustycznymi gitarami (nawet elektryczna gra tak jakby była akustyczna). W podobnym tonie gra „Black Tears” (na gitarze bardzo ładnie, „hawajsko” gra Jeff Beck), jakbyśmy cofnęli się do lat 50., co nie jest dla mnie żadną wadą. Ale jak wiadomo, nie można grać na jedno kopyto, więc dochodzi do zmiany tempa w „Should’ve Been You” z dzwonami w tle i ciepłymi klawiszami (a jeszcze te chórki w refrenie) czy „Human” z intensywniejszymi gitarami. Mroczniej się robi w pozornie spokojnym „Sixth Sense”, gdzie pod koniec ociera się to o jazz (kontrabas), dochodzi nawet do odrobiny romantyzmu (początek „How Bad Can A Good Girl Be”), by za chwilę zmienić nastrój i pójść krok dalej (latynowski „Bad Habit” z ognistym finałem w postaci gitar i perkusji), a następnie wrócić do brzmień dawnych (lekko westernowe „Levitate” z ładnymi smyczkami w tle). Nawet bardziej jazzowy „When It’s My Time” (gościnnie na fortepianie Jools Holland) czy pobrudzony „Leave Me Lonely” (przester) nie wywołuje poczucia zgrzytu.

Sama Imelda jest tutaj bardziej wyciszona, mniej ekspresyjna, jakby stonowana i bardzo… rozmarzona. Jest to głos kobiety po przejściach, ale jak trzeba budzi w sobie ten pazur znany z poprzednich wydawnictw (już pod koniec płyty jak w „When It’s My Time” czy  „Leave Me Lonely”). Wynika to z zupełnie innego charakteru całości, co jest tutaj sporym plusem. Także wydanie deluxe zawiera jeszcze dodatkowe cztery kawałki i jeśli myślicie, że są to tylko zapychacze zrobione po to, by fani dopłacili za tą edycję, to jesteście w błędzie. Są na tym samym poziomie, co podstawka (posłuchajcie „Flesh and Blood” czy „Love and Fear”, by się o tym przekonać). Sam jestem bardzo zaskoczony tą płytą i mam nadzieję, że po niej o Imeldzie May będzie słyszał każdy.

8/10

Radosław Ostrowski

Jeff Beck – Loud Hailer

JeffBeckLoudHailer

To jeden z najbardziej popularnych gitarzystów z UK, któremu sławę i nieśmiertelność przyniosło „People Get Ready” nagrane z Rodem Stewartem. Teraz powraca z nowym, jedenastym albumem, skrzykując i tworząc nowy zespół (gitarzystkę Carmen Vanderberg, wokalistkę Rosie Bones – obydwie z zespołu Bones, perkusistę Davide Sollazziego oraz basistę Giovanni Pallotiego), który przy Becku wydaje się grupą młodzieniaszków.

To wszystko pachnie klasycznym rockiem, ale czuć współczesny sznyt. Brudno, ostro i nieprzyjemnie jest w powoli rozkręcającym się bluesie „The Revolution Will Be Televised”, gdzie Beck wsparty przez surową perkusję robi cuda z gitarą. Odrobinę retro czuć w singlowym „Live in the Dark”, pachnącym niczym kawałek z lat 60. w stylu Zeppelinów, by potem dolać ognia do pieca w momentach samego grania. Nawet w kawałkach bardziej pasujących do dyskoteki („Pull It” z riffami brzmiącymi niczym silnik samolotu), troszkę pachnie westernem (mroczny „Thugs Club”) czy podrasowanym folkiem (wyciszony „Scared for the Children”), a energetycznych riffów od naszego gospodarza nie powstydziłby się sam Jack White („Right Now”). I balladkę też potrafi porządnie pierdyknąć (spokojny „Shame”).

Więc Beck robi swoje i czaruje, jednak lekko podniszczony i raczej recytujący wokal Bones przykuwa uwagę. Uzupełnia się z riffami, śpiewa jakby trochę od niechcenia, dodaje energii do tego, co robi zespół (ognista „The Ballad of the Jersey Wives”), nie będąc tylko zbędnym dodatkiem.

Beck tutaj potwierdza jedno – jest nadal interesującym rockmanem, który dobrze odnajduje się we współczesnym świecie. Bawi się muzyką, nadal wie co robić z gitarą, a wsparcie młodszych kolegów zadziałało tylko na korzyść. Gdy trzeba jest głośno i ostro, ale nawet w wyciszonych numerach czuć, że to brzmi świetnie. Takiego rocka zawsze lubiłem i to właśnie dostałem.

8/10

Radosław Ostrowski