Jeffa Lynne’a znałem jako solistę oraz producenta muzycznego. Sławę przyniósł mu też działający przez niego w latach 70. i 80. zespół Electric Light Orchestra. Ale w 1986 roku doszło do rozłamu i Jeff Lynne zaczął działać solo. A w tym roku postanowił reaktywować swoją formację (poza nim gra tylko gitarzysta Steve Jay) i nagrać pierwszy od 14 lat album pod szyldem ELO. A żeby nie było wątpliwości, że to jego grupa dodał do nazwy swoje nazwisko.
Przyznam się bez bicia, że znam dorobku ELO i na pewno będzie to miało wpływ na ocenę. Zaczyna się od nostalgicznego i ładnego singla „When I Was a Boy”, przypominającego troszkę przeboje Bitelsów. Dalej jest bluesowy „Love & Rain” z ładnymi gitarami. Same kompozycje są po prostu ładnie zagrane i pełne ciepła jak w „Dirty To The Bone”, perkusja brzmi tak jak we wszystkim, w czym palce macza Lynne, czasem przewiną się w tle smyczki (szkoda, że elektroniczne). Nie brakuje zarówno bardziej rozmarzonych utworów („The Sun Will Shine on You”), jak i tych bardziej dynamicznych (rock’n’rollowy „Ain’t a Drug”). Dla mnie chyba problemem jest to, że już to wszystko gdzieś słyszałem. Wybijają się najbardziej dwa pierwsze utwory oraz przepełniony kosmiczną elektroniką „Alone in the Universe”. Nawet dwa dodatkowe utwory (same w sobie niezłe) nie powalają.
Wokal Lynne’a jest niezły, a i samej płyty słucha się z dużą przyjemnością. Nie jest to jakiś wielki powrót czy odkrywcza rewolucja, ale porządna produkcja. Tylko i aż.
6,5/10
Radosław Ostrowski