Wojownicze Żółnie Ninja: Zmutowany chaos

Leonardo, Raphaelo, Donatello i Michelangelo – to imię najsłynniejszych i najwybitniejszych artystów epoki renesansu. Takie też imiona noszą słynne Wojownicze (Nastoletnie) Żólwie Ninja, czyli komiksowi bohaterowie stworzeni przez Kevina Eastmana oraz Petera Lairda. Marka ta mimo prawie 40 lat trzyma się dobrze z masą komiksów, seriali animowanych, gier komputerowych czy filmów. Teraz Nickelodeon przygotowało animację, przy której palce (jako producent i scenarzysta) maczał Seth Rogen z Evanem Goldbergiem.

„Zmutowany chaos” jest niejako origin story (w dość szybkim tempie) oraz pierwszą poważna akcją naszych bohaterów. Jak pamiętamy, nasze żółwiki jak były w wieku niemowlęcym zostały skażone śluzem. Ciecz ta została stworzona przez ekscentrycznego naukowca, Baxtera Stockmana, który zbiegł przed korporacją TCRI i wychowywał (jak dzieci) zwierzęta. Ale został namierzony przez dawnych szefów oraz zginął w potężnej eksplozji. 15 lat później nasze żółwie wychowywane przez szczura Splintera trzymają się z dala od ludzkich oczu w kanałach. Jednak nastoletnie żółwiki nie bardzo chcą spędzać czas tylko pod ziemią. Bo ciągle te same twarze, nuda oraz rutyna, więc w trakcie wypadów na zakupy pozwalają sobie na różne pierdoły. Podczas jednej z eskapad zostają zauważeni przez nastoletnią uczennicę, April O’Neil. Zdobywają jej sympatię po tym jak obijają oprychów kradnących jej skuter.

I żółwie razem z nią wpadają na prosty (wydawałoby się) plan na zdobycie uznania i akceptacji przez ludzi. Muszą dokonać bohaterskiego czynu i najlepiej by został przez kogoś nagrany, pokazany przez Internet albo inne media. W ten sposób ludzie przekonają się do mutantów, zdobywając respekt i szacun na dzielni. Nadarza się okazja przez działania tajemniczej SuperMuchy. Kradnie jakieś dziwne bajery, nikt nie wie jak wygląda, ani jak go znaleźć. Jednak nasi czterej skorupiaści jeźdźcy apokalipsy nie traktują tego jako problemu, lecz jako wyzwanie.

Musze się do czegoś przyznać: nigdy nie miałem styczności z Żółwiami Ninja. Ani z komiksami, filmowymi inkarnacjami, grami czy kreskówką z lat 80-tych (poza chwytliwym temat z czołówki, ale nie pamiętam okoliczności). Miałem świadomość, że istnieje coś takiego, kojarzyłem imiona, mistrza Splintera oraz Schreddera, ale to w zasadzie cała moja wiedza. Więc na „Zmutowany chaos” szedłem trochę w ciemno i… byłem bardzo pozytywnie zaskoczony.

Sama historia może jest oparta na znajomych elementach oraz schematach, czyli grupa outsiderów ratuje świat. Niemniej jest ona pełna uroku, nawet jeśli skręca w oczywiste i obowiązkowe elementy w rodzaju finałowej konfrontacji z rozpierduchą w mieście, złej korporacji mającej za cel stworzenie superżołnierzy z mutantów czy drodze naszej czwórki do działania jako drużyna. Dla mnie najmocniejszym punktem fabularnym była relacja między naszymi ninja a „ojcem”, bo tak można nazwać Splintera oraz z April – pierwszym człowiekiem, który ich nie atakuje ani reaguje agresją. Pierwszy jak wspomniałem jest kimś na kształt ojca, co kocha swoje dzieci i obroni przed niebezpieczeństwem, ale chce je chronić przez izolację od świata zewnętrznego. Nie jest to paranoja czy próba kontrolowania, lecz bardzo nieprzyjemne doświadczenia z przeszłości. Dla April początkowo nowi znajomi są tylko interesującym newsem oraz szansą na karierę dziennikarką, która nie radzi sobie z tremą ani występami przed kamerą. Z czasem staje się sojusznikiem naszych chłopaków i pomaga wydostać się z tarapatów.

To, co najbardziej wyróżnia „Zmutowany chaos” z grona innych animacji to styl wizualny. I nawet nie chodzi o podobieństwo do „Spider-Manów” od Sony, ale nietypową kreskę. Bardzo przypominającą rysunki nastolatka z jego zeszytu, zrobione ołówkiem i potem pomalowane farbą. Niby dość oszczędne, z drobnymi efektami świetlnymi, nawet można odnieść wrażenie jakby to była animacja poklatkowa z użyciem plasteliny. Nie wiem jak to oni zrobili, ale wygląda to absolutnie unikatowo. Szczególnie kapitalnie zmontowana scena akcji, gdy żółwie walczą z szefami czterech gangów (przejścia tak płynne jakby to była jedna walka) czy finałowa konfrontacja z SuperMuchą. Tak samo jak świetnie dobra muzyka, głównie klasyczny rap, ale tak bardzo eksperymentalne wariactwo duetu Trent Reznor/Atticus Ross. Całkiem dobrze się na ekranie sprawdza ten miks.

Na koniec zostawiłem jedną kwestię: w naszym kraju film jest pokazywany TYLKO z polskim dubbingiem. Ja w przypadku animacji jestem bardziej tolerancyjny w przypadku jeśli chodzi o dubbing. I tutaj wyszło naprawdę nieźle, co jest zasługą przyzwoitego tłumaczenia Zuzanny Chojeckiej oraz solidnej reżyserii Katarzyny Ciecierskiej. Same żółwie brzmią naprawdę dobrze i czuć, że są grani przez młodych aktorów (Mateusz Ceran, Kosma Press, Filip Rogowski oraz Jan Szydłowski), wypadają bardzo naturalnie, wierzyłem w ich więź oraz interakcję. Także Julia Chatys, czyli April O’Neil wypada solidnie. Ale najjaśniejszym punktem byli dla mnie świetni Ryszard Olesiński w roli Splintera oraz Marcin Przybylski jako Supermucha. Ten pierwszy jest odpowiednio ciepły, opiekuńczy do przesady, ale jak trzeba skopać zad to skopie; ten drugi potrafi bardzo łatwo przejść z wyluzowanego spoko gościa po groźną bestię.

„Wojownicze Żółwie Ninja: Zmutowany chaos” jest dla mnie kolejną niespodzianką tego letniego sezonu. Unikatowa kreska, dużo dobrego humoru, świetnie zrobiona akcja oraz przesympatyczni protagoniści – to najmocniejsze karty w talii. Do tego krótki czas trwania (ponad 90 minut) nie pozwala na nudę, a dla mnie – osoby nie znającej i nie będącej fanem marki – to może być początek nowej znajomości. Może nawet zapoznam się z poprzednimi adaptacjami, kto wie.

8/10

Radosław Ostrowski

Mitchellowie kontra maszyny

Oddział animowany Sony tworzy jak natchnieni na skrzydłach. Seria „Klopsików” czy „Spider-Man: Uniwersum” pokazały, że są w stanie stanowić konkurencję dla Disneya czy Pixara. Jednak swoje najnowsze dzieło zostało sprzedane dla Netflixa. Czyżby było takie słabe, czy może Sony nie wierzyło w komercyjny sukces tego filmu? Tak czy inaczej, „Mitchellowie kontra maszyny” (początkowo noszący tytuł „Połączeni”) trafili na tą słynną platformę streamingową i zebrali bardzo entuzjastyczne recenzje. Czyżbyśmy mieli hicior?

mitchellowie1

Jak sam tytuł wskazuje, bohaterami jest rodzina Mitchellów, czyli tacy bardzo uwspółcześnieni, jeszcze bardziej ekscentryczni Griswaldowie. Matka (Linda) to bardzo sympatyczna, wspierająca wszystkich członków rodziny, ojciec (Rick) to jedyny członek żyjący w „analogowy” sposób ze smykałką do majsterkowania, syn (Aaron) ma kompletnego fioła na punkcie dinozaurów, zaś córka (Kate) marzy o karierze reżysera filmowego. Dlatego zapisuje się na studia filmowe i kręci masę filmików, które trafiają na YouTube. Każde z nich żyje w swoim świecie, a relacje ojca z córką coraz bardziej się psują. Ona za wszelką cenę chce się wyrwać, on jej nie rozumie. Chcąc naprawić tą relację Rick urządza wycieczkę swoim wozem do uczelni. Z całą rodziną, co wywołuje frustrację. A wtedy AI smartfonów Pal decyduje się doprowadzić do zagłady ludzkości. Jak? Wysyłając ich w kosmicznych kostkach poza Ziemię w pizdu. Zgadnijcie, komu udało się umknąć przed oczami Pal i zostać niewidocznym?

mitchellowie2

Sama historia to miks serii „W krzywym zwierciadle” o Griswaldach z „Terminatorem”. Jak rodzina, która za sobą nie przepada, ma uratować ludzkość? Brzmi niedorzecznie i jednocześnie bardzo znajomo, prawda? „Mitchellowie” to mieszanka kina familijnego z akcyjniakiem SF, bardzo rzadko pozwalając sobie na chwilę złapania oddechu. Innymi słowy nie ma tu miejsca na nudę, choć ze względu na inwazję kolorów oraz bardzo dynamiczną realizację najmłodsi widzowie mogą dostać oczopląsu. Poza tym jest parę scen dotykających tematyki dorosłych, a nawet skręcających w bardzo mroczne rewiry (akcja z furby w centrum handlowym). Z jednej strony jest parę zakręconych inscenizacyjnie pomysłów na akcję – głównie w siedzibie Pal, ale z drugiej nadal sercem jest relacja ekscentrycznej rodziny wobec siebie. W szczególności zaś ojca i córki, którzy próbują zrozumieć siebie nawzajem oraz zakopać dzielącą ich przepaść. Jednocześnie próbując uratować świat, co jest karkołomnym zadaniem. Film też podejmuje temat Internetu oraz pewnego uzależnienia od niego. Punktuje wiele ciemnych stron tej relacji człowiek-maszyna, jednak wnioski nie są jednoznacznie negatywne. Wszystko wydaje się zależeć od balansu między życiem wirtualnym a realnym – zdają się nie wprost mówić twórcy. Przy okazji wykorzystując ten wątek do pokazania tej materii w komediowy sposób (szaleństwo po wyłączeniu wi-fi czy reklama „linii lotniczych”).

mitchellowie3

Jednocześnie „Mitchellowie…” pozostają pełnokrwistą komedią, gdzie jest bardzo dużo miejsca na humor. Wynika on zarówno ze zderzenia charakterów, odrobiny sucharowego żartu (pies z absurdalnym wzrokiem), ale też masy popkulturowych odniesień. W końcu nie bez powodu Katie chce być reżyserem. Niektóre są powiedziane wprost, inne mają formę easter eggów, których za pierwszym razem można nie wyłapać. Są też pewne wizualne żarty, gdy mamy stopklatkę i pojawiają się wizualne elementy wzięte z memów, filmików na YouTube czy innych social mediów. Nie jest to może wizualny kolaż w stylu „Spider-Man: Uniwersum”, ale także ubarwia tą wariacką historię.

mitchellowie4

A propos samej animacji, jest ona zachwycająco piękna oraz barwna, ale jednocześnie nie próbuje kopiować stylu Pixara czy Disneya. „Mitchellowie” mają swój własny styl, nie pozbawiony detalów, lecz nie idący w stronę fotorealizmu, troszkę zahaczając o karykaturę. Efekty specjalne też potrafią zachwycić, zwłaszcza podczas konfrontacji z robotami. Nie można oderwać oczu od tych barw, nie doprowadzając do przeładowania sytuacji, akcji oraz kadrów. W tle gra orkiestrowo-elektroniczna muzyka, a voice-over jest fenomenalny (kapitalnie wypada Danny McBride, Maya Rudolph, Olivia Colman czy Abbi Jacobson).

mitchellowie5

„Mitchellowie kontra maszyny” to najlepsza animacja od Sony (a także dostępna na Netflixie). Nie tylko potrafi oczarować animacją, ale jednocześnie serwuje bardzo szerokie spektrum emocji: od wzruszeń do śmiechu. Dzieło zrobione z wielką pasją, odrobiną fantazji oraz wielkim luzem. Nie miałbym nic przeciwko kontynuacji, choć nie wiem, co jeszcze można wymyślić dla tej dziwacznej familii.

10/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski