Dreszcze

Na pewno kojarzycie taki film jak „Jojo Rabbit”, gdzie z perspektywy dziecka pokazywano indoktrynację dziecka w czasach totalitaryzmu. Podobną tematykę podejmowano już wiele dekad wcześniej w państwach bloku wschodniego. Jednym z nich są nakręcone w 1981 roku „Dreszcze” w reżyserii Wojciecha Marczewskiego.

Opowieść osadzona jest pod koniec 1955 roku, kiedy stalinizm jeszcze trzymał się mocno. Poznajemy 13-letniego Tomka – szarego chłopaka, uczącego się porządnie (raczej) w szkole. Jednak jego życie zostaje wywrócone do góry nogami przez dwa istotne wydarzenia. Po pierwsze, zostaje aresztowany jego ojciec. Dlaczego? Sam tego nie wie, ale podczas słyszanych w tle rozmów można wywnioskować, iż chodzi o przeszłość AK-owską. Po drugie, chłopak zostaje wciągnięty do obozu quasi-harcerskiego przez bardzo urodziwą druhnę. Do tej pory Tomek, będący bardziej neutralny politycznie, zmieni się. I to poważnie.

Takie jest założenie, a zapalnikiem ma być fascynacja zaangażowaną politycznie druhną (bardzo wyrazista Teresa Marczewska). Kobieta jest wręcz zaślepiona ideologią socjalizmu, niby sprawia wrażenie bardzo empatycznej, ale coraz bardziej zauważałem jak „steruje” i manipuluje swoimi podopiecznymi. Pokazuje to choćby scena, gdzie prosi harcerzy o napisanie wypracowania na temat swoich rodziców. Ale tak naprawdę są to donosy, pozwalające wyciągnąć informacje. To tylko jedna ze sztuczek, pozwalających zarazić dzieci propagandową ideologią. Inne poznajemy już w szkole jak scena marszu do włoskiej pieśni rewolucyjnej czy przybycie inspektora z kuratorium (chyba), gdzie mężczyzna próbuje przekonać dzieci do nie chodzenia na niedzielną mszę.

Jednak reżyser opowiada tą historię w sposób, który troszkę mnie rozprasza. Tu nawet nie chodzi o sceny symboliczne (próbujący się przebić przez okno ptak, kropla deszczu na portrecie Marksa) czy celowe błędy montażowe. Sama narracja jest dla mnie prowadzona troszkę zbyt skokowo, przez co czułem znudzenie. Brakowało mi w tym wszystkim jakiegoś mocnego uderzenia, czego bym nie znał albo nie wiedział. Muszę jednak przyznać, że zaskoczeniem jest pokazanie druhny także jako ofiary systemu, co pokazuje scena rozmowy kobiety z chłopakiem (mocny Marian Opania).

Niby kończy się to pozornym happy endem, bo obóz zostaje zamknięty. Ale w głowie pozostało pytanie: czy ten czas spędzony w tym obozie doprowadził do nieodwracalnych zmian w umyśle tych młodych ludzi? Czy tą nowomowę komunistyczną uda się wykorzenić, czy jednak jest już dla nich za późno? To pytanie pozostaje po seansie i nie pozwala zapomnieć po „Dreszczach”. Bardzo porządnie zagranym filmie (poza Marczewską błyszczy Marek Kondrat, Zdzisław Wardejn czy w roli ojca Władysław Kowalski), także przez aktorów dziecięcych. Ale czegoś mi tutaj zabrakło, choć podoba mi się brak publicystycznego tonu.

6,5/10

Radosław Ostrowski

Szpital Przemienienia

Dla wielu osób nazwisko Stanisława Lema jednoznacznie kojarzy się z fantastyką naukową. Jednak nawet ten autor realizował kilka książek spoza tego gatunku, co wielu mogło wywołać konsternację. Tak było choćby z napisanym w 1948, a wydanym w 1955 „Szpitalem Przemienienia”. Powieść osadzona jesienią 1939 roku była osadzona w szpitalu psychiatrycznym pod Krakowem, gdzie trafia młody lekarz Stefan. Idealista zostaje zderzony z postawami bardziej doświadczonych kolegów: wycofanego dyrektora, surowego i szorstkiego Rygiera, stosującego interwencję chirurgiczną Kautersa i traktującego chorobę psychiczną jako manię Marglewskiego. Sytuacja staje się coraz bardziej niepewna i spokój w każdej chwili może zostać przerwany. Co zrobią Niemcy z pacjentami jak i samym szpitalem oraz co zrobić?

Już sam opis mógłby sugerować refleksyjno-filozoficzne kino, a osoba reżysera Edwarda Żebrowskiego wpisuje film w nurt kina moralnego niepokoju. Akcji jako takiej nie ma, skupiając się na dylematach młodego lekarza i zderzeniu różnych postaw. Pacjent jest tutaj niemal przedmiotowo, traktowany przez lekarzy z dystansem. Czy to jako obiekt badawczy, któremu słowu nie można ufać i można w zasadzie zrobić z nim co się chce. Bo – cytując pielęgniarza – „To nie jest człowiek, to wariat”. Osoba niedostosowana do tzw. społecznych norm (czymkolwiek one są), potencjalny geniusz czy po prostu człowiek urodzony z zaburzeniem, wadą genetyczną albo nieznaną dolegliwością. Coraz bardziej zaczynamy widzieć pewną frustrację oraz zmęczenie młodego lekarza, którego idealistyczne podejście (przede wszystkim służyć pomocy i nie szkodzić) zostaje skonfrontowane z resztą personelu. Obserwując lekarzy można odnieść wrażenie, że są równie szaleni, co poddani w ich opiekę pacjenci. No i jeszcze jest wojna – niby daleko w tle, jakby oddalona od szpitala. Ta jednak jest bardzo bezwzględna, tak samo jak lekarze postawieni przed najbardziej dramatyczną próbą.

Zarówno film, jak i powieść odnoszą się do akcji T4, podczas której Niemcy w czasie II wojny światowej dokonali „eliminacji życia niewartego życia”. Innymi słowy, chodziło o zabijanie ludzi chorych psychicznie, niepoczytalnych, schizofreników, niepełnosprawnych oraz zaburzonych. Akcja ta miała charakter półjawny, a ilość ofiar jest trudna do oszacowania (nieoficjalnie mówi się o około 200 tysiącach ludzi). Lekarze domyślając się jedynie losów pacjentów zostają wystawieni na próbę, od której mogłoby zależeć ich życie. Co zrobią, uciekną, zostaną czy będą próbowali paktować?

Film Żebrowskiego broni się jako pole dyskusji do etycznych dylematów w czasie ostatecznym. Momenty, gdy lekarze prowadzą ze sobą rozmowy wciągnęły mnie najbardziej. Nie mogłem jednak pozbyć się wrażenia pewnej teatralności, przez co potrafiło mnie znużyć tempo. Choć jest kilka mocnych scen (elektrowstrząsy czy nieudana operacja pacjenta z rakiem mózgu), najbardziej jednak zapada w pamięć finał. Czarno-biała taśma, nerwowa praca kamery oraz bardzo chłodnie pokazywane zabijanie. Bez litości, bez czekania, a w tle słychać odgłosy ludzi idących na śmierć. Takich scen nie da się zapomnieć, tak jak fantastycznego aktorstwa. Mających takich gigantów jak Henryk Bista, Gustaw Holoubek, Zbigniew Zapasiewicz czy Wojciech Pszoniak nie można było tego spieprzyć. I to oni są najmocniejszym punktem tego filmu.

Zaś mimo lat „Szpital…” pozostaje mocnym, poważnym moralitetem o odpowiedzialności za ludzkie życie oraz trzymaniu się zasad w sytuacji ekstremalnej. Choć wielu może znudzić, to jest wiele mocnych dialogów, zaś finał jest czymś niezapomnianym.

7/10

Radosław Ostrowski