Led Zeppelin – Coda (deluxe edition)

Coda

Coda w muzyce oznacza zakończenie utworu muzycznego. Tak też postanowiono nazwać ostatni album grupy Led Zeppelin. Wyszedł on dwa lata po śmierci perkusisty Johna Bonhama i zawiera niewydane wcześniej piosenki, będące odrzutami z sesji nagraniowych poprzednich płyt.

Nie brakuje tutaj dynamicznego i szybkiego rocka (potężne „We’re Gonna Groove” czy „Poor Tom” z dynamiczną perkusją oraz gitarą akustyczną), jak i znacznie cięższych uderzeń (bardzo hard ” I Can’t Quit You Baby” – cover Otisa Rusha czy szybszy „Walter’s Walk” z bardziej surowymi riffami Page’a). Panowie świetnie się bawili w trakcie nagrywania, a każdy z ośmiu utworów zaskakuje i trzyma poziom (fortepian w „Darlene”, popisy perkusyjne w „Bonzo’s Montreux” oraz wplecioną elektroniką), a na sam koniec dostajemy bardzo szybki „Wearing and Tearing”.

Wydanie deluxe jest tutaj przebogate, bo zawiera dodatkowe dwie płyty. Co na nich? Poza alternatywnymi miksami utworów z tej płyty (i nie tylko tej, ale też z poprzednich jak „If It Keeps On Raining” z „czwórki”), dostajemy parę niespodzianek. Po pierwsze, jeden utwór z sesji w BBC („Travelling Riverside Blues”), po drugie kilka odrzutów opublikowanych po raz pierwszy (dynamiczny „Sugar Mama” oraz instrumentalny popis Page’a „St. Tristan’s Sword”) oraz kilka premierowych nagrań (bluesowy i bazujący na fortepianie „Baby Come On Home” oraz bardziej folkowy „Hey, Hey, What Can I Do”, a także dwa utwory w wersji orientalnej z orkiestrą w Bombaju). Do wyboru, do koloru.

Muzycy są w świetnej formie, Plant śpiewa w charakterystyczny dla siebie sposób, a zremasterowany dźwięk sprawia ogromną przyjemność z odsłuchu. „Coda” sposób trzech ostatnich płyty pozostaje najlepszą w ostatnim okresie działalności (także remastering jest imponujący). Godne pożegnanie zespołu z fanami.

9/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Led Zeppelin – In Through the Out Door (deluxe edition)

In_Through_the_Out_Door

Jest rok 1979. Po chłodno potraktowanym przez krytykę i słuchaczy albumie, Led Zeppelin próbowało odzyskać zaufanie swoich fanów. Mimo osobistej tragedii Roberta Planta (śmierć dziecka), ruszono do pracy i w Szwecji nagrano nowy materiał – „In Through the Out Door”. I tak jak poprzednie płyty, ta również została zremasterowana.

Samo początek – „In the Evening” zaczyna się dziwacznie od niepokojąco spokojnej gitary oraz dziwacznych uderzeń perkusji. Po tak krótkim wstępie, do głosu wchodzą elektroniczne smyczki (grane z syntezatora), perkusja wali mocniej z basem, a Page robi po prostu swoje (środkowa część). Z kolei Plant (lekko przerobiony głos, nakładający się na siebie) śpiewa najlepiej jak potrafi i to słychać. Jednak im dalej, tym pojawia się kilka niespodzianek (szybkie pianino w dziwnym – jak na tą grupę – „South Bound Suarez”, łagodne „Fool in the Rain” ze środkową wstawką ocierającą się o Karaiby czy pachnący bardziej latami  50. rock’n’rollowy „Hot Dog” – znowu szaleje fortepian), które nie psują odbioru i pozwalają świetni się bawić. I tutaj są dwie mocne petardy. Pierwsza to 10-minutowy „Carouselambra” z pulsującymi klawiszami, przypominającymi orientalne instrumenty oraz zmiennym tempem, ocierającym się o psychodelię. Drugim jest nastrojowa i bazująca na klawiszach „All My Love”, która każdy fan zespołu zna.

I jak w przypadku poprzednich reedycji, także tutaj dostajemy dodatkową płytą. Zawiera ona alternatywne miksy całego materiału. A że nie które z tych utworów mają też inne nazwy niż w podstawce („The Epic” zamiast „Caroselambra” czy „The Hook” jako „All My Love”), to też jest pewien smaczek.

Ostatni album nagrany przed śmiercią perkusisty Johna Bonhama prezentuje wyższy poziom niż „Presence”, jednak do największych dokonań nie ma startu. Niemniej jest to bardzo wysoki pułap, który dla wielu muzyków jest nieosiągalny.

8/10

Radosław Ostrowski

Led Zeppelin – Presence (deluxe edition)

Presence_Deluxe_Edition

Ktokolwiek wymyślił remastering jest geniuszem. I dzięki temu możemy przesłuchać na kompakcie całą dyskografie zespołu Led Zeppelin. 31 lipca tego roku zostały zremasterowane trzy ostatnie płyty zespołu, a nad całością – tak jak poprzednio – czuwał Jimmy Page.

Następne albumy w dniu premiery spotykały się z chłodniejszym przyjęciem zarówno wśród krytyki, jak i fanów. „Presence” powstało z powodu próby powrotu do początków działalności, gdy grali bezpretensjonalnego rocka i nie bawili się w progresywne eksperymenty. Dodatkowo panowie zrezygnowali z klawiszy oraz utworów akustycznych. Dlatego jest tutaj sporo krótkich piosenek, które rzadko kiedy przekraczają pięć minut. O tym, że jest to Led Zeppelin można stwierdzić po utworach zaczynających i kończących płytę. „Achilles Last Stand” i „Tea for One” przypominają czasy świetności zespołu z okresu „Houses of the Holy” oraz „Physical Graffiti” – rozbudowane z nakładającymi się riffami Page’a, pędzącą perkusją (ten pierwszy) oraz wolnym tempem wszelkiego instrumentarium (to drugie). Bluesowe zacięcie („For Your Life” ze zmiennym tempem perkusji), dynamiczne tempo w starym rock’n’rollu (niezłe „Royal Orleans”), przesterowane riffy („Nobody’s Fault But Mine”) – niby jest fajnie, ale poprzednie albumy podsyciły apetyt na coś więcej niż solidne rzemiosło. Owszem, Page gra tak jak tylko on potrafi, Bohnam naparza na perkusji aż miło razem z Jonesem na basie. I ten wokal Planta – zawsze w formie.

Sytuację częściowo ratuje dodatkowy materiał, zawierający głównie alternatywny mix utworów z podstawki oraz jeden dodatkowy utwór: instrumentalny „10 Ribs & All/Carrot Pod Pod (Pod)”, gdzie gra fortepian, delikatna gitara (także akustyczna) oraz perkusja, przykuwając uwagę na dłużej. Nie zmienia to jednak faktu, że to dobry album Zeppelinów. Tylko dobry.

7/10

Radosław Ostrowski

Led Zeppelin – Physical Graffiti

led_zeppelinphysical_graffitideluxe_edition3cd2015

Zespół legenda nie odpuszcza i pojawił się kolejny album po remasteringu kierowanym przez Jimmy’ego Page’a. o takich legendarnych albumach pisze się najtrudniej, bo wszystko na ten temat już napisano. Tym razem jednak jest to album dwupłytowy i z dodatkowym materiałem, gdzie można usłyszeć utwory w mniej znanych aranżacjach.

Wiadomo, że będzie sporo rocka i bluesa, co dostajemy już w „Custard Pie” (świetny bas i klawisze) czy bardziej gitarowym „The Rover”, gdzie Page bluesa czuje bardzo mocno (a nawet troszkę brzmi jak… saksofon?), a perkusja dopomaga mu w tym. „In My Time of Dying” bardziej pachnie country (troszkę przesterowana gitara), długie popisy perkusyjne, jednak w połowie gitara z perkusją grają coraz dynamiczniej, bardziej rock’n’rollowo, rozkręcając się totalnie, stając się niemal progresywnym numerem. Wolniejszy jest „Houses of the Holy”, gdzie Page z sekcją rytmiczna troszkę łagodzą swoje tempo, co jest skontrastowane z „Trampled Under Foot” z funkową elektroniką. Ale tak naprawdę z tej płyty pamiętany jest jeden utwór – epicki „Kashmir” ze zgranymi smyczkami (efekt „orientalny”) oraz gitarą Page’a, co słychać coraz lepiej.

Druga płyta zaczyna się od „In the Light” z bardziej elektronicznym i dziwacznym wstępem, tworzącym niemal kosmiczny klimat. Nawet jeśli pojawia się gitara, to zostaje zdominowana przez klawisze udające klawesyn. Folkowy i krótki instrumental „Bron-Yr-Sur” pozwala się odprężyć lekkością z jaką gra Page. W podobnym tempie jest grany „Down by the Seaside”, gdzie w tle ładnie grają delikatne klawisze i łagodna gitara, jednak w połowie robi się zadziorniej, by pod koniec wrócić do początku. Podobnie działa „Ten Years Gone”.  Jednak druga płyta jest bardziej zwarta i przebojowa, ale też pewne sztuczki (zgranie perkusji z sekcją rytmiczną, mocne tempo) zaczynają powoli nużyć. Pewnym wyrwaniem z marazmu jest zaskakujące „Boogie with Stu” z bardzo fajnym fortepianem czy akustyczne „Black Country Woman” (przynajmniej na początku) z harmonijką ustną i mocny akcent w postaci „Stick Again”.

Z kolei trzecia płyta to inne wersje utworów z tego albumu, m.in. „Kashmir” w Rough Orchestra Mix czy Sunset Mix „Boogie with Stu”. Nadal Robert Plant czaruje i co poniektórych (zwłaszcza panie) doprowadza do ekstazy swoim charakterystycznym głosem.

Oczywiście dla fanów jest to propozycja obowiązkowa. Natomiast poszukujący początków współczesnej muzyki rozrywkowej powinni zapoznać się, bo przeszłość zawsze warto poznać.

8/10

Radosław Ostrowski

Led Zeppelin – Houses of the Holy (Deluxe Edition)

Houses_of_the_Holy

Po reedycjach i zremasterowaniu kultowych płyt numerowych Led Zeppelin, zremasterowano kolejny album. Nagrany w 1973 album „Houses of the Holy” przyniósł grupie przebój „D’yer Ma’ker”, ale czy jest coś jeszcze?

Page, Plant, Bonson i Jones postanowili jeszcze raz pokazać się z jak najlepszej strony. „The Song Remains the Same” to dynamiczne, melodyjne i żywsze wcielenie zespołu ze świetnymi riffami Planta, nieprawdopodobnym wokalem Planta oraz szybkim basem. „The Rain Song” jest bardziej wyciszonym utworem z gitarami akustyczną i elektryczną. Ale przez pięć minut grają smyczki połączone razem z klawiszami i fortepianem tworząc naprawdę piękną muzykę, by pod koniec zespolić się z reszta zespołu – efekt jest porażający. W podobnym tonie jest „Over the Hills and Far Away’ – tym razem akustyczny początek zmienia się w mocniejsze granie sekcji rytmicznej oraz gitary elektrycznej, która pod koniec gra jakby echo.  „The Crunge” jest bardziej przebojowy – z prostą melodią, chwytliwą gry gitary oraz dziwacznymi klawiszami. „Dancing Blues” jest bardziej bluesowy, a to dzięki grze Page’a. „D’yer Maker” w ogóle nie trzeba przedstawiać – energetyczny, choć powolny kawałek. Kompletnie z czapy może wydawać się „No Quarter”, które jest bardziej elektroniczne i psychodeliczne, dzięki zmienionemu wokalowi Planta. A „The Ocean” to bardziej klasyczny Zeppelin.

Drugi album – jak zawsze w przypadku remasteringu – to alternatywne wersje tych piosenek. A to bardziej wybija się gitara, a to został usunięty wokal czy klawisze dodano. To już każdy powinien sam sprawdzić, bo różnice brzmią tutaj bardzo interesująco. A mimo lat, warto zapoznać się.

8,5/10 + znak jakości

Led Zeppelin – Led Zeppelin IV (Deluxe Edition)

Led_Zeppelin_IV

Kolejna reedycja kultowego albumu grupy Led Zeppelin. Tym razem przyszła pora na „czwórkę”, o której jeden dziennikarz w 1971 roku poświęcił… jedno zdanie. Kompletnie odrzucona przez prasę, za to przyjęta pięknie przez publiczność. Co dostajemy poza zremasterowanym dźwiękiem?

Na początek dostajemy mocne wejście, czyli ostrego „Black Doga”, który konstrukcja przypomina nagrane wcześnie „Oh Well” Fleetwood Mac, a Page gra dynamicznie i mocno. „Rock And Roll” jest z kolei bardziej żywiołowym przebojem. Zmianą klimatu jest akustyczne „The Battle of Evermore” zagrane na mandolinie oraz gitarze akustycznej, a wokalnie Planta wspiera Sandy Denny, a efekt jest piorunujący.Tak samo nie można przejść obojętnie wobec „Stairway to Heaven” – utworu, którego przedstawiać w zasadzie nie trzeba. Każdy słyszał tą gitarę, te uderzenia perkusji oraz ten głos. I potem znów zmiana, bo „Misty Mountain Hop” jest kawałkiem bardzo dynamicznym, z wyrazistymi klawiszami oraz półakustyczny „Four Sticks”, wyróżniające się dość oszczędną perkusją, ekspresja Planta oraz współgraniem gitary akustycznej z elektryczną. I potem znów wraca akustyczne brzmienie w „Going to California”, by pod koniec polać to bluesem i rockiem w długim „When the Leeve Breaks” z harmonijkowym wstępem.

Druga płyta zawiera te same utwory, jednak w innych wersjach. „Black Dog” jest w wersji pierwotnej z „echem” wokalu Planta, „Rock And Roll” jest w wersji alternatywnej z bardziej wybijającą się perkusją, a „The Battle of Evermore” jest tylko w wersji z gitarą i mandoliną. Nie będę wymieniał wszystkiego, ale te smaczki mocno ubarwiają ten album, parę razy zaskakując.

Co ja wam będę mówił, jeśli chcecie poznać historię muzyki rockowej, to MUSICIE zapoznać się z „czwórką”. A jeśli macie poprzednie zremasterowane płyty grupy, to będzie bajka.

10/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Led Zeppelin – Led Zeppelin III (Deluxe Edition)

Led_Zeppelin_III

I ostatni zremasterowany Zeppelin. Tym razem jest to „trójka”, która konsekwentnie szła szlakiem poprzednich płyt. Czyli jest mieszanka delikatności, ostrości i różnorodnościom, tylko tutaj jest bardziej widoczna ewolucja grupy.

Owszem, nie brakuje tutaj ciężkiego i szybkiego grania, ale coraz większe są tutaj wpływy folku i bardziej akustyczne dźwięki, które dominują w drugiej części płyty. Page bardzo zaskakuje wtedy delikatnością, ale i wtedy potrafi zagrać szybkie riffy oraz solówki. „Trójka” jest kojarzona głównie dzięki dwóm wielkim hitom – dynamicznego „Immigrant Song” oraz bluesowego „Since I’ve Been Loving You”. A dalej to już jest bogato – od oszczędnej gry gitary akustycznej oraz perkusji („Friends”, a w tle nieprzyjemne smyczki), przez skocznego rocka („Celebration Day” i „Out of the Tiles”), ale od piosenki „Gallows Pole” gitara elektryczna zostaje zredukowana i w jej miejsce wchodzi akustyczna. Czasem pojawia się jakieś przestrzenne wokale Planta, perkusja odzywa się mocnym ciosem, nawet pojawia się mandolina („Gallows Pole”), a delikatna gra Page’a potrafi wyciszyć i uspokoić jak w nastrojowym „Tangerine” czy „That’s The Way”. Jednak na sam koniec panowie, choć akustycznie postanowili zaszaleć jak w skocznym „Bron-Y-Aur Stomp” (gitara, stonowana perkusja, czyli jeden bęben, chwytliwy bas i klaskanie) oraz szybkim „Hats Off To (Roy) Harper”, gdzie Page pokazuje co potrafi.

Druga płyta to zestaw tych samych utworów inaczej zmiksowanych, czasami bez wokalu. I nie jest to zwyczajny zapychacz, ale bardzo porządnie wydana płytka, która sprawia niezgorszą frajdę z odsłuchu niż podstawka, która brzmi po prostu rewelacyjnie.

10/10

Radosław Ostrowski

Led Zeppelin – Led Zeppelin II (Deluxe Edition)

Led_Zeppelin_II

Ciąg dalszy remasterowanego szaleństwa, czyli drugi album Led Zeppelin, który został w tym roku zremasterowany razem z „jedynką” i „trójką”. I tak jak w przypadku tamtych mamy zremasterowany dźwięk oraz drugą płytę z dodatkami. I za produkcję odpowiadał Jimmy Page, a ten na gitarze zrobił wiele.

Album zaczyna nieśmiertelny klasyk „Whole Lotta Love” – czy ten utwór trzeba przedstawiać? Ten riff zmienił wszystko, przestrzenny  i ekspresyjny wokal Planta, orientalna perkusja i chwytliwy bas. „What Is and What Should Never Be” zaczyna się bardzo spokojną grą zespołu (lekko jazzowo), by potem nabrać mocy (głównie perkusja), by w połowie wyciszyć się totalnie (głównie dzięki lekkiej gitarze). Zmiany tempa (spokojne zwrotki-mocniejszy refren jak w „The Lemon Song”), mocne uderzenie, świetne zgranie basu z perkusją, delikatniejsza gra klawiszy („Thank You”). By znów wrócić do cięższego grania („Heartbreaker”), przyśpieszyć i ubarwić melodią („Living Loving Maid” – te chórki i ta gitara zgrana z Hammondem), pójść w stronę wręcz country (nieśmiertelne „Ramble On” z kapitalną perkusją), zagrać jeden instrumentalny utwór (perkusyjno-gitarowy „Moby Dick”) i zakończyć bluesem („Bring It on Home” z rozstrojonym dźwiękiem).

Druga płyta zawiera te same utwory w alternatywnych mixach, gdzie są dość wyczuwalne różnice, mimo ze to ten sam materiał, a dwa utwory („Living Loving Maid” i „Thank You”) są w wersjach czysto instrumentalnych. I słucha się tego nie gorzej niż oryginalnych wersji, co potwierdza tylko sens wydawania taki edycji. Czy może być inna ocena niż…

10/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

https://www.youtube.com/watch?v=EUFGJvYlPFk&w=300&h=247

Led Zeppelin – Led Zeppelin I (Deluxe Edition)

Led_Zeppelin_I

O takich płytach opowiada się najtrudniej. Bo to już klasyka gatunku, rzecz zmieniająca historię rockowego grania. Każdemu fanowi tej muzyki nazwa Led Zeppelin mówi wiele, nawet bardzo wiele. Robert Plant, Jimmy Page, John Bonham i John Paul Jones – ci panowie odnieśli wielki sukces artystyczny, a ich płyty nadal świetnie się sprzedają. W tym roku Page obiecał, że pierwsze trzy płyty zostają zremasterowane. To zobaczmy, co z tego wyszło.

Dźwięk rzeczywiście brzmi świetnie i przestrzennie. Gitara nadal szaleje (page jest po prostu fenomenalny) i mimo lat, ta muzyka zwyczajnie zestarzeć się nie chce.  Ciężkie granie miesza się tutaj z bluesem, a jednocześnie jest to bardzo melodyjne i chwytliwe jak w otwierającym całość „Good Days Bad Days” czy mieszając klimat w „Babe I’m Gonna Leave You” (dominuje gitara akustyczna). Swoje robią też bluesowe „You Shock me” z brudną gitarą, harmonijką ustną oraz fantastycznym Hammondowym środkiem i utrzymany w podobnym tempie „Dazed and Confused” z mocarnym finałem. Właściwie w każdym utworze jest coś wartego wyróżnienia: organowy wstęp („Your Time is Gonna Gone”), instrumentalny „Black Mountain Side” idący w stronę Orientu, szybki rytm w „Communication Breakdown” czy jazzująca perkusja na początku epickiego „How Many More Times”. Robert Plant na wokalu też wyczynia cuda wianki i robi to znakomicie, dopełniając całośc tego albumu.

Poza odświeżonym i zremasterowanym albumem jest jeszcze druga płyta będąca zapisem koncertu zespołu z paryskiej Olympii z lipca 1969. I na żywo to dopiero brzmi. I co najważniejsze, nie jest to do końca kalka płyty w skali jeden do jednego (znacznie wydłużone „Dazed and Confused”) i jest jeszcze większa energia.

10/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski