Joe Bonamassa – Redemption

redemption

Bardzo lubię Bonamassę – to jeden z najzdolniejszych gitarzystów oraz wokalistów bluesowych młodego pokolenia. Niedawno przekroczył 40-tkę, zaś każdy album staje się prawdziwym wydarzeniem. Po dwóch latach Józek (tak jest nazywany w naszym kraju) wraca z 13-tym (!!!) solowym wydawnictwem, gdzie wsparli go muzycy z Nashville.

Czy to oznacza, że Bonamassa postanowił pójść w stronę country? Już otwierająca całość “Evil Mama” sugeruje, że takie wnioski są jeszcze przedwczesne. Zaczyna się od mocnych uderzeń perkusji, by dać potem pole dla gitary oraz… dęciaków, które nie gryzą.refren jest bardzo nośny (i ten chórek jest bardzo fajny), a pod koniec jeszcze dostajemy bardzo zadziorne riffy. Po tym następuje spore zaskoczenie, bo “King Bee Shakedown” skręca ku tanecznemu… rockabilly, co wydaje się dość dziwaczne. Dęciaki zaczynają dominować, Józek śpiewa dynamiczniej, tylko coś mi tu nie pasowało. “Molly O’” zaczyna się szumem morza, by pójść ku cięższemu stylowi z lat 70., przypominając to, co robi Bonamassa jako członek Black Country Communnion. Takiego Józka uwielbiam najbardziej: z soczystymi riffami, mocnymi uderzeniami perkusji oraz klimatem. Żywszy “Deep in the Blue Again” ubarwiony jest gitarą brzmiącą jak sitar. Wiadomo, że po ostrich kawałkach trzeba zrobić sobie krótką przerwę I zwolnić tempo, co następuje w “Self-Inflicted Wounds”, pełnym klawiszy oraz krótkich riffów, by uderzyć solóweczką w srodku, niczym piłą mechaniczną.

I pojawia się drugi zonk, czyli… jazzowy “Pick Up the Pieces”, gdzie najbardziej wybija się saksofon, zaś brzmienie stylizowane jest na okres przedwojenny. Nieźle to brzmi, tylko to chyba nie to, czego się spodziewałem. Bardziej podchodzi szybki blues “The Ghost of Macon Jones” czy wykorzystujący stylistykę country oraz fragment “Kashmiru” tytułowy utwór. Nawet niemal akustyczny “Stronger Now in Broken Places” chwyta za serce.

“Redemption” parę razy zaskakuje, ale Bonamassa ogólnie trzyma swój poziom. Gdy weźmie gitarę do dłoni, napięcie gwałtownie rośnie, zaś klimat przypomina najlepsze lata tego gatunku. Nawet flirty z innymi gatunkami wypadają całkiem nieźle, choć za pierwszym razem wywołuje to zdziwienie. Niemniej jest to bardzo dobra płyta dla fanów brzmień elektrycznych.

8/10

Radosław Ostrowski

Beth Hart & Joe Bonamassa – Black Coffee

Beth-Hart-and-Joe-Bonamassa-Black-Coffee-1-1200x1200

Ten wokalno-gitarowy duet pracował już dwa razy. Ona z głosem jak dzwon, porównywana do samej Janis Joplin, on młody, 40-letni (obecnie) mistrz gitary barwiącej całość bluesem. Jest jeszcze ten trzeci – producent Kevin Shirley, który współpracuje z tą dwójką nie od wczoraj. Ostatnie takie połączenie było 5 lat temu, więc ktoś doszedł do wniosku, że trzeba się znowu spotkać. Tak się narodziło “Black Coffee”.

Początek to soczyste riffy sklejone z dęciakami w postaci “Give It Everything You Got”, które mogłoby się spokojnie znaleźć w “Seesaw”, mimo coraz mocniejszych, szybkich, ostrych solówek. Pozornie wolniejszy, ale bardziej soczysty jest “Dam Your Eyes”, gdzie dochodzi jeszcze grające w tle fortepian, budujący klimat dawnych spelunek. Petard jest utwór tytułowy, gdzie jedynym zabarwieniem jest chórek śpiewający w tle. Pianinko w tle jeszcze będzie się przewijać jak w bardzo delikatnym “Lullaby of the Leaves”, kończące się siarczystymi riffami Joe czy  “Why Don’t You Do Right”. Nie zabrakło nawet miejsca dla skocznego rock’n’rolla w postaci rozpędzonego “Saved”, który nie gryzie się z całą bluesową ferajną. I nawet ten fortepian z dęciaki nie wywołuje zgrzytu, skoro jest to zabarwione tak ostrymi, smakowitymi popisami gitarowymi Bonamassy. Mógłbym dalej wymieniać utwory, ale to jest kompletnie bez sensu, bo wszystko stoi na wysokim poziomie.

Gitarowe popisy mistrza Joe, połączone z siarczystym, energetycznym wokalem Beth Hart tworzy bardzo mocną kombinację dla fanów blues-rockowych klimatów. Czasem zabuja, załagodzi, ale też uderzy z całej siły. Niczym tytułowa czarna kawa, która smakoszom powinna przypaść do gustu.

8/10

Radosław Ostrowski

Black Country Communnion – BCC IV

BlackCountryCommunionIV

Moje spotkanie z Black Country Communnion odbyło się z okazji przesłuchania trzeciej płyty “Afterglow” z 2012 roku. Kiedy rok Joe Bonamassa ogłosił, że odchodzi z grupy (i zabronił pozostałym członkom szukania zastępstwa na to miejsce), skupiając się na solowej karierze, fani blues rocka poczuli smutek. Rok temu gitarzysta oznajmił, że wraca i pracuje nad nowym materiałem. Reszta grupy (wokalista Glenn Hughes, klawiszowiec Derek Sherinan oraz perkusista Jason Bonham) ruszyła do pracy, a efektem jest “BCC IV”.

Razem ze wspierającym grupę od początku producentem Kevinem Shirleyem, czerpią garściami z rockowych brzmień lat 60. oraz 70. I to od początku, czyli singlowego “Collide”, garściami inspirowanego ciężkim graniem spod znaku Deep Purple, Black Sabbath czy Whitesnake. Riffy Bonamassy brzmią cudownie, perkusyjne ciosy Bonhama dodają tylko ognia. Surowiej wybrzmiewa “Over My Head” z pozornie wolną grą muzyków, jednak konsekwentnie niepozbawioną mocy. Tym dziwniej dzieje się w przypadku zderzenia spokojnej, akustycznej gitary z mocnymi uderzeniami perkusji oraz folkowymi naleciałościami (solo smyczków) w “The Last Song for My Resting Place”, śpiewanej tym razem przez Bonamassę oraz rozkręcającej się z każdą minutą (a trwa on ponad 7 minut). Powrót do hard rocka serwuje “Sway” z orientalnymi smyczkami w tle oraz dziwacznie brzmiącym fortepianem, by wejść w spokojne, choć mroczne odcienie bluesa w “The Cove” i “Wanderlust” czy pełnym mocnego basu galopującym “The Crow” i “Love Remains”.

Wokalnie całość trzyma Hughes, który nadal ma kopa w tym, co robi. Tak samo Bonamassa atakującym ostrymi, agresywnymi riffami, w czym też pomagają popisy perkusyjne Bohnama oraz schowany w cień Sherinan. Rzadko zdarza się, ze takie supergrupy działają tak długo. Ale wygląda na to, że Black Country Communnion nie zamierza spocząć na laurach, dalej kosząc w brzmieniu hard rockowych klasyków. Oby na kolejne wydawcnitwo nie trzeba było czekać sześć lat.

8,5/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Joe Bonamassa – Blues of Desperation

water/bm book 1/04

Choć nie skończył jeszcze 40 lat, uważany jest za żywą legendę muzyki bluesowej. Joe Bonamassa, którego aktywność robi imponujące wrażenie, powraca po dwóch latach z premierowym materiałem, wspierany przez niezawodnego producenta Kevina Shirleya.

Jedenaście kawałków zrobionych w starym stylu, ale jednocześnie na tyle różnorodne, by skupić uwagę do samego końca. Szybki „This Train” z dynamiczną grą fortepianu rozpędza się jak – nomen omen – pociąg, a riffy pod finał utworu to rewelacja. Równie dynamiczny jest „Mountain Climbing” z surowym stylem, przypominając troszkę dokonania Joe z Black Country Communion. Kiedy wydaje się, ze dalej będzie szybko, następuje spowolnienie w postaci westernowego „Drive”, ale po nim jest zadziorniejszy oraz pełen fantastycznych riffów „No Good Place For The Lonely” (końcówka wymiata), gdzie jeszcze swoje robią subtelnie wplecione smyczki. Tytułowy utwór wprawił mnie jednak w konsternację, ze względu na dziwny początek z pulsującym basem oraz orientalnymi wstawkami niemal żywcem wziętymi z ostatniej płyty Roberta Planta, ale dalej jest klasyczny Joe z szybkimi i bogatymi riffami.

Wybrany na pierwszego singla „The Valley Runs Low” to bardziej akustyczny numer, co nie znaczy, że słabszy ze świetnymi chórkami w refrenie. Powrotem do żywszego bluesa, niemal tanecznego jest „You Left Me Nothin’ But The Bill And The Blues”. Umiarkowane tempo, świetna gra Joe i „skaczący” fortepian w połowie sprawiają, że nóżka sama zacznie wybijać rytm. „Distant Lonesome Train” to powrót do surowości – oszczędna, wolna perkusja, przewijające się w tle klawisze i gitara, taka bardziej pobrudzona. Nawet sam pociąg się odzywa. Mieszanką tempa jest „How Deep This River Runs”, które spokojne bywa w zwrotkach, by w refrenie niemal krzyczeć (te chórki!!!). Powrotem do spokoju jest „Livin’ Easy” z agresywnym saksofonem, a na finał dostajemy jazzowe „What I’ve Known For A Very Long Time”, który bardziej pasowałby do „Different Shades of Blue”, gdzie było pełno dęciaków, ale to na szczęście jedyna skaza.

Bonamassa kolejny raz potwierdza, że jest jednym z najlepszych bluesmanów swojej generacji. Czerpie garściami z klasyków, ale naznacza ją swoim własnym piętnem, a riffami można byłoby obdzielić setki gitarzystów. Absolutnie warty uwagi album.

9/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Joe Bonamassa – Different Shades of Blue

Different_Shades_of_Blue

Ten dość młody gitarzysta i wokalista już został obwołany nowym klasykiem bluesa. Potwierdził swoją wielką formę nagrywając dwa lata temu „Driving Towards the Daylight”. I teraz razem ze swoim producentem Kevinem Shirleyem postanowił o sobie się przypomnieć i wydać nowy album. Czy dorównuje poziomem poprzednikowi?

Chyba nie, bo takie płyty nagrywa się raz na całe życie. Co nie znaczy, że nowy Joe jest słaby i nudny. Stylistycznie nic się tu nie zmieniło – to nadal gitarowa płyta pachnąca starym, dobrym brzmieniem klasyków, ale na pewno jest bardziej przebojowa. Jednak jedna rzecz trochę mi przeszkadzała przy tym albumie – nadmiar dęciaków, ale to pewnie kwestia nie przyzwyczajenia się i pewnego konserwatywnego myślenia autora, bo co drugi utwór był z wplecionymi instrumentami jazzowymi. Poza tym mamy i wiecznie żywe Hammondy, obowiązkowy fortepian („Trouble Town” czy nastrojowe „So, What Would I Do”) oraz świetne riffy Bonamassy, o których opowiadać nie ma żadnego sensu. Czuć tu inspirację i Led Zeppelin („Oh Beautiful!” prawie jak z „Black Dog”), mocne riffy (ale bez przesady – to nie jest heavy metal) bez specjalnego popisywania, a sekcja rytmiczna mocno się rozkręca i nakręca („Love Ain’t a Love Song”).

Głos Joe jest świetny, a nawet sekcja dęta przestaje przeszkadzać, choć za pierwszym razem może wprawić ona w stan szoku. Poza tym? 11 świetnych piosenek na wysokim poziomie, bardzo fachowo zrealizowane i wyprodukowane z potężnym kopem energii. I znowu wszystko zostało pozamiatane.

8/10

Radosław Ostrowski

Beth Hart & Joe Bonamassa – Seasaw

Seesaw

Ten duet razem zagrał po raz pierwszy dwa lata temu. On – bardzo aktywny gitarzysta, działający nie tylko solo, ona – wokalistka z siłą głosu porównywalną z Janis Joplin. Mówię o Beth Hart i Joe Bonamassie, którzy nagrali wspólnie drugą płytę.

I tak jak w przypadku „Don’t Explain” jest to album z coverami, sztuk 11, a wśród nic utwory jakich wykonawców jak Gary Moore, Louis Armstrong, Billie Holiday czy Melody Gardot. Całość wyprodukowana przez niezmordowanego Kevina Shirleya, zaś duet wspierany jest przez grupę muzyków, m.in. basistka Carmine Rojas, pianista Alran Schierbaum i perkusista Argon Fig. I mamy tutaj do czynienia z bluesem i odrobiną jazzu, bo więcej do powiedzenia mają tutaj dęciaki („Seesaw”, „Them There Eyes”). Jednak stylistycznie mamy tutaj spory rozrzut: od szybkich, rock’n’rollowych „Them There Eyes” i jazzowych „Nutbush City Limits”, powolne bluesowe „I Love You More Than You’ll Ever Know” czy bardzo rytmiczne i utrzymane w lekkiej stylistyce country „Can’t Let Go”.

Bonamassa na gitarze gra po prostu fantastycznie i w każdym utworze odnajduje się jak ryba w wodzie, zaś Beth potwierdza swój talent wokalny. Zarówno, gdy trzeba spokojnie i delikatnie („I Love You More Than You’ll Ever Know”), jak i ostrzej, gdzie naprawdę słychać inspiracje Joplin („Miss Lady”).  Jednak mimo rozrzutu brzmieniowego, album jest zaskakująco spójny, zaś piosenki mniej znane otrzymują drugie życie.

Co ja tu będę mówił więcej, ten duet naprawdę razem brzmi fantastycznie, co w przypadku dwóch silnych osobowości nie jest takie łatwe. I znowu im się udało, co powoli zaczyna być normą.

8/10


Joe Bonamassa – An Acoustic Evening at the Vienna Opera House

acoustic

36-letni gitarzysta jest jednym z najbardziej zapracowanych muzyków. Działalność solowa, z zespołem Black Country Communion czy gościnne występy u innych – jest tego sporo. Teraz pojawia się jego nowa płyta koncertowa.

Ten dwupłytowy album to zapis koncertu akustycznego, który odbył się w Wiedeńskiej Operze. Utwory są lekkim podsumowaniem dorobku Bonamassy, zaś aranżacja akustyczna nie zaszkodziła brzmieniu. Poza gitarą przewijają się tu m.in. na harfa klawiszowej, banjo, mandola, skrzypce, fisharmonia, dzwonki i instrumenty perkusyjne. Brzmi to bardzo pomysłowo („Slow Train” zaczynające się od gitary idącej z prędkością pociągu oraz skrzypcami), nie brakuje samych instrumentalnych kompozycji („From the Valley”), zaś atmosfera bardzo kameralna i niektóre instrumenty dobarwiają poszczególne utwory („Disclocated Boy” z bębenkami czy smyczki w „Driving Towards the Daylight”). Nie zabrakło też i coverów („Jockey Full of Bourbon” Toma Waitsa z pianistycznym wstępem, „Slow Gin” czy „Segull”). 20 kompozycji, które wypadają po prostu wybornie. Nadal jest przebojowo, choć spokojniej, zaś aranżacje zasługują na uznanie, bo nie ma mowy o jakiejkolwiek monotonii.

No i sam gospodarz jest w wybornej formie – zarówno jeśli chodzi o grę na gitarze (wystarczy posłuchać „Woke Up Dreaming”), jak i o wokal, który na przestrzeni przeszedł ewolucję z chrypliwego krzyku w bardziej głęboki głos.

Nie będę rozdrabniał się i pisał o poszczególnych utworach, bo w tym przypadku nie ma tu żadnego sensu. Całość jest równa, muzyka fantastyczna, a wokal bezbłędny. Tak powinny brzmieć koncerty.

9/10 + znak jakości

https://www.youtube.com/watch?v=EdZFk7l05w0&w=300&h=247

Radosław Ostrowski