Sztuka pięknego życia

Niby mamy styczeń, a już dostaliśmy film wręcz skrojony pod Walentynki. Film o miłości dwojga młodych ludzi, z poważną chorobą w tle, powinien dostarczyć masę emocji oraz spore zyski dla producentów chusteczek. Ale czy reżyser John Crowley był w stanie wycisnąć (nomen omen) emocjonalną opowieść?

Sama historia skupia się na dwojgu ludzi po przejściach. Tobias (Andrew Garfield) jest w trakcie rozwodu, pracując w IT w firmie produkującej… płatki śniadaniowe; Almut (Florence Pugh) jest właścicielką restauracji po rozstaniu. Poznają się w najbardziej nietypowy sposób, jaki możecie sobie wyobrazić – on zostaje potrącony przez nią autem. Jakże romantycznie! Powoli zaczynają do siebie zbliżać, nawet zaczynają mieszkać razem, ale – jak wszyscy wiemy – ten stan nie może trwać zbyt długo. Pojawia się paskudny nowotwór jajników. Choć początkowo udaje się go pokonać, to bydlak jest wredny i powraca po paru latach.

Reżyser bawi się chronologią i miesza w czasie, co początkowo może wywoływać pewną konsternację. Jednak łatwo można wskoczyć w ten pociąg, zaś przeplatanka chwil radości i celebracji z bardziej dramatycznymi momentami budzi skojarzenia z „500 dni miłości”. Oboje zaczynają dojrzewać do pewnych zmian (kwestia posiadania dziecka), w zasadzie jest jeden poważny konflikt z mocną kłótnią, dobrymi dialogami oraz bardzo delikatną muzyką. Sporo jest tutaj ciepła i zderzenia powagi z humorem w jednej chwili (poród na stacji benzynowej), jest odrobina napięcia (przygotowania oraz przebieg kucharskiej olimpiady), ale ogromna ilość uroku.

To wszystko by nie zadziałało bez grającego główne role duetu Andrew Garfield/Florence Pugh. Chemia między nimi jest tak namacalna i silna, że nie można od nich oderwać oczu. Te postacie budzą całkowitą sympatię, rozumiemy ich działanie (nawet jeśli nie do końca akceptujemy) i ożywiają cały ten film. Ich energia (zarówno jak są razem, jak i osobno) jest wręcz zaraźliwa, udzielając się także widzom.

John Crowley tym filmem zaskoczył i udaje mu się unikać stosowania emocjonalnego szantażu, głównie dzięki obsadzie. Może i ostatecznie jest to prosta, choć nie prosto opowiedziana, historia, jednak potrafi skłonić do pewnych refleksji. Nie tylko do oglądania we dwójkę.

7/10

Radosław Ostrowski

Brooklyn

Irlandia, lata 50. Nie jest to jakiś straszny czy przerażający okres w tym kraju, ale od wielu lat masa Irlandczyków wyjeżdża do Stanów Zjednoczonych. Wśród nich jest Eilis Lacey – skromna dziewczyna, pracująca w sklepiku. Nie jest może to jakiś wielki pieniądz, praca nie należy do łatwych (szefowa nie jest zbyt przyjemną w kontakcie osobą), więc nic dziwnego, że Eilis marzy o wyrwaniu się z tej dziury. I kiedy dostaje szansę na przyjazd, dzięki wsparciu finansowemu mieszkającego w Nowym Jorku księdza, przyjeżdża i dostaje pracę. Dziewczyna coraz bardziej zaczyna się aklimatyzować i w końcu pojawia się mężczyzna z włoskimi korzeniami. I wtedy pojawiają się strasznie wieści z ojczyzny.

brooklyn1

Pozornie film Johna Crowleya wydaje się być opowieścią o imigrantach, czyli tych ludziach, którymi teraz straszy się całą Europę. Wiem, że stawianie katolickich Irlandczyków obok muzułmanów z Syrii czy Afryki, ale i nie to jest najważniejszym wątkiem tego filmu. Eilis dość łatwo aklimatyzuje się z otoczeniem, aczkolwiek pojawia się tęsknota za domem, płacz i zagubienie. Nie trwa to długo, a wtedy całość skręca w stronę melodramatu. Jest to troszkę bajkowa opowiastka (nawet więcej niż troszkę) i nie siląca się na zbytnią oryginalność, ale ogląda się ją naprawdę dobrze. Nawet pojawienie się miłosnego trójkąta jest pokazane w sposób zaskakująco subtelny, delikatny (może troszkę za delikatnie) oraz z odrobiną humoru (obiad Eilis z rodziną przyszłego męża). Trudno powiedzieć coś zaskakującego o warstwie technicznej – to stylowe i eleganckie kino z odrobiną pastelowej kolorystyki (bardzo często pojawia się zieleń) oraz lirycznej muzyki rozpisanej na smyczki.

brooklyn2

Na szczęście, Crowley wie jak poprowadzić aktorów, by uczynić całą tą banalną historię wiarygodną, chociaż powściągliwość odtwórców głównych ról dla wielu może być problemem. Złego słowa nie powiem o Saoirse Ronan, która w roli uroczej i mierzącej się z wielkim światem Eilis odnalazła się dobrze. Mimo że jej bohaterka wydaje się ucieleśnieniem niewinności oraz dobroci, to wypada przekonująco. Podobnie oszczędny jest też Domhnall Gleeson, który coraz bardziej zwraca moją uwagę. Jednak i tak film skradł Emory Cohen – jego Tony to zawadiacki, troszkę nieporadny w kwestiach uczuciowych, ale szczery i oddany facet. Prawie jak ideał.Znacznie lepszy jest tutaj drugi plan ze świetnymi Julie Walters (pani Kehoe, właścicielka domu, w którym mieszka Eilis) oraz empatycznym Jimem Broadbentem (ksiądz Flood).

brooklyn3

„Brooklyn” to sympatyczna i miła w odbiorze opowiastka z miłością, emigracją oraz próbą odnalezienia się w nowym miejscu. Czy taki film powinien walczyć o Oscara za najlepszy film? Wątpię, bo jest wiele ciekawszych, ważniejszych i lepiej zrealizowanych. Niemniej to miłe, ciepłe kino.

6,5/10

Radosław Ostrowski