Anderson/Stolt – Invention of Knowledge

635937958856657655

Najlepsze wydawnictwa rocka progresywnego powstały w latach 70., czyniąc ten gatunek jednym z popularniejszych w tamtym czasie. Gatunek ten przetrwał, chociaż nic potem nie zrobiło aż tak wielkiego wrażenia. Jedną z ikon tego czasu był zespół z charyzmatycznym wokalistą Jonem Andersonem. Po wyrzuceniu z grupy w 2009 roku, artysta nie próżnował i nagrywał zarówno solowe płyty, jak i ciekawe kolaboracje (ostatnia ze skrzypkiem Jean-Luc Pontym). Teraz Anderson znowu wraca i nagrał album wspólnie z gitarzystą Roine Stoltem – frontmanem zespołu Transatlantic.

„Invention of Knowledge” brzmi jak zaginiony album zespołu Yes z lat 70. Przynajmniej takie można odnieść wrażenie po otwierającym całość „Invention”. Rozbudowana kompozycja z łkającą gitarą Stolta oraz tak archaicznie, ale i ciepło brzmiącymi klawiszami, tworzącymi magiczny klimat, wprowadzając do jakiejś niesamowitej krainy. I tak przez prawie 10 minut, dodając po drodze różne chórki, zaśpiewy, dzwoneczki, harfa – istne czary. „We Are Truth” zaczyna się od gitarowo-sitharowego wstępu idącego ku orientalności (bębny i perkusja), by potem weszły smyczki i klawisze z werblami, czarując dalej magią (gitarowy riff pod koniec). „Knowledge” po powrót do melodii z „Invention” oraz tego czaru z perkusyjno-klawiszowymi popisami z „We Are Truth”, na koniec dostając akustyczny finał.

„Knowing” zaczyna się od bajecznej elektroniki oraz zaśpiewów w tle, by dać miejsce Jonowi dla jego głosu (mimo lat, nadal niezmienny) oraz popisów muzyków – odzywają się perkusja, gitara (niemal miałem wrażenie, że to Steve Howe), klawisze, chórek, dzwoneczki. Bywa tutaj odrobinę patetycznie (fanfary i trąbki), ale nie trwa to zbyt długo i finał taki wyciszający, wręcz orzeźwiający. Renesansowy w duchu „Chase and Harmony” zachwycił mnie wstępem, podobnie mocarne wejście jest w „Everybody Heals” z cudowną gitarą oraz szybkim fortepianem na końcu.

Jednak najlepsze dostajemy na sam finał. O ile „Better By Far” i „Golden Light” można potraktować jako krótkie przerywniki, o tyle „Know…” to prawdziwa petarda, mimo spokojnego, niemal sennego wstępu. Przykład na to, ze by poruszyć nie trzeba bawić się w efekciarskie, bajeranckie popisy, tylko zwyczajnie grać.

Jak słychać, rock progresywny nadal się trzyma dobrze i czaruje jak nigdy. Nie ma tutaj odkrywania nowych horyzontów, tylko silne i gęste czerpanie z tradycji gatunku. Jon Anderson nadal jest w świetnej formie i nic nie jest w stanie tego zatrzymać. Nihil novi, ale za to jak fantastycznie to brzmi.

8,5/10

Radosław Ostrowski

Anderson Ponty Band – Better Late Than Never

00._AndersonPonty_Band__Better_Late_than_Never

Jona Andersona nie trzeba przedstawiać – jeden z najbardziej charyzmatycznych wokalistów rocka progresywnego i frontman legendarnego zespołu Yes powraca. Choć jego macierzysta grupa zakończyła działalność z powodu śmierci jednego z założycieli – basisty Chrisa Squire’a, Anderson postanowił połączyć siły z kanadyjskim skrzypkiem Jean-Luc Pontym i stworzyć własny zespół. Anderson Ponty Band tworzą jeszcze gitarzysta Jamie Dunlop, klawiszowiec Wally Minko, basista Baron Browne i perkusista Rayford Griffin. I ten skład wydał swój debiutancki album, dzięki zbiórce z Kickstartera.

„Better Late Than Never” to zapis koncertu grupy w Wheeler Opera House w Aspen w stanie Colorado z 20 września 2014 roku. Znalazły się tam przeboje Yes nagranych na nowo oraz kompozycji Ponty’ego. Po krótkim i podniosłym „Intrze”, opartym na melodii z „And You And I” dostajemy wybrany na singla „One In The Rhythm of Hope”, gdzie Ponty fantastycznie gra na smyczkach, sekcja rytmiczna współgra z sobą, a Anderson porusza swoim głosem. Uderza też to jak płynnie przechodzimy z utworu na utwór. „A for Aria” jest lekka, ciepła i bardzo delikatna. Nie mogło zabraknąć też takich utworów jak „Owner of a Lonely Heart”, „Wonderful Stories”, „Roundabout” i wspomnianego „And You And I”, jednak nie są to utwory przepisane nuta po nucie. Smyki Ponty’ego ubarwiają oraz odświeżają te nieśmiertelne przeboje, a pozostali muzycy też robią swoje. Niespodzianką było dla mnie reggae’owe „Time and a Word”, pianistyczne „Wonderful Stories” czy idące w stronę Orientu „Renaissance of the Sun”.

Ciekawe czy ten zespół przetrwa, bo jestem bardzo, ale to bardzo ciekawy, co zaproponują następnym razem. Zestaw coverów brzmi tutaj bardzo świeżo i czuć zgranie między członkami grupy, a to już coś.

8/10

Radosław Ostrowski

Anderson Bruford Wakeman Howe – Anderson Bruford Wakeman Howe

Anderson_Bruford_Wakeman_Howe

W 1988 roku doszło do rozłamu w zespole Yes. Porażki odnoszone przez grupę kierowana przez Trevora Rabina (album „Big Generator”) doprowadziły do tego, że Jon Anderson opuścił grupę i skrzyknął kumpli z czasów świetności zespołu: klawiszowca Ricka Wakemana, perkusistę Billa Bruforda oraz gitarzystę Steve’a Howe’a. Tak narodziła się supergrupa Anderson Bruford Wakeman Howe, która nagrała tylko tą jedną, studyjną płytę.

I ten album jest najciekawszą płyta Yes z lat 80., nie wydana pod tym szyldem. Jednak na pierwszym planie wybijają się przestrzenne klawisze Wakemana oraz kompozytorskie zacięcie Andersona. Słychać to juz w otwierającym całość 3-częściowym „Themes”, które jeszcze pachnie latami 80., jednak zarówno mocne ciosy Bruforda oraz gitarowy riff Howe’a (pod koniec tego utworu) przypomina stare Yes z czasów świetności, choć zrealizowane w czasach komercyjnego sukcesu grupy. Mroczne „Fist of Fire” z egzotycznymi klawiszami Wakemana (czasami zbyt ostrymi) oraz bardziej elektroniczna perkusją. Ale po tym pojawia się perła – 10-minutowy „Brother of Mine” z pięknym wstępem oraz bardzo łagodną gitarą Howe’a buduje liryczny nastrój. Fortepian brzmiący troszkę orientalnie oraz dynamiczna gitara Howe’a świetnie się uzupełniają, by pod koniec zaserwować pozytywną energią. W bardziej orientalnym tonie utrzymany jest „Birthright” z mocną perkusją, akustyczną gitarą (środek, gdzie są przestrzenne klawisze oraz riff elektryczny), a wyciszający „Meeting” działa bardzo kojąco. Podobnie jak druga perła – gitarowy „Quartet”, który po 3 minutach staje sie bardzo przyjemną kompozycją (imitacja trąbki), „karaibska” w klimacie „Teakbois” (pod koniec afrykańska perkusja oraz świetny chóralny śpiew – to trzecia perła) czy kolos „Order of the Universe” – Howe gra jak z nut, a Wakeman nie przesadza. A całość wieńczy gitarowy „Let’s Pretend”.

Jednak w 2011 roku wyszła reedycja tej płyty zawierająca drugi krążek z dodatkowym materiałem (innymi wersjami utworów z tej płyty), co jest interesującym smaczkiem. Nie zmienia to faktu, że grupa pod wodzą Andersona tworzy interesującą i najciekawszą płytę w dorobku Yes grupy, na co mają świetne teksty oraz pozytywna energia wybuchająca z całości.

8,5/10

Radosław Ostrowski

Yes – Magnification

Magnification

Po nagraniu udanego “Laddera” z zespołu odeszli Billy Sherwood oraz klawiszowiec Igor Koroszew (skandal seksualny) i zespół zaczął działalność w czteroosobowym składzie bez klawiszowca. Ale ekipa wpadła na pomysł nagrania płyty z orkiestrą symfoniczną, która by zastąpiła klawisze (pod batutą Larry’ego Groupe’a). I tak powstało „Magnification”.

Mogę powiedzieć jedno – drugi album z orkiestrą jest dużo lepszy od pierwszego podejścia („Time and a Word”) i wyciągnięto wnioski, a zgranie zespołu z orkiestrą jest znacznie silniejsze (w końcu zastępuje syntezatory). Zespół jednak odcina się zarówno od swojego brzmienia z lat 70-tych, ale też nie próbuje nagrać kolejnego przeboju w stylu „Owner of a Lonely Heart”. Ale jednocześnie słychać kto jest autorem tej płyty – tej gry gitary Howe’a, basu Squire’a czy uderzeń perkusji nie można pomylić. Ale to zgranie z orkiestrą, pozwala zespołowi pokazać się trochę z lepszej strony – Howe często gra na gitarze akustycznej (początek „Dramtime” czy piękny „Soft As a Dove”), Anderson śpiewa pięknie i czysto, zaś Squire ma szansę wykazać się jako wokalista (delikatne i zwiewne „Can You Imagine”). Także konstrukcja albumu porywa. Od mocnego uderzenia (epicki utwór tytułowy oraz bardzo dynamiczny „Spirit of Survival” z mocnymi uderzeniami perkusji oraz gwałtownymi brzmieniami orkiestry) przez kulminacje („Give Love Each Away” i „We Agree”) przeplatane z przerywnikami („Don’t Go”, „Can You Imagine” i „Soft As a Dove”), kończąc całość dwoma potężnymi kompozycjami. Najpierw jest dynamiczny i żywiołowy „Dreamtime” oraz bardziej stonowany „In the Precence Of”, który przypominał trochę „And You And I”. Obydwa pokazują niesamowita formę grupy oraz umiejętność tworzenia bardzo emocjonalnych kompozycji. Na sam koniec dostajemy wyciszająca kodę „Time is Time”.

W zasadzie trudno przyczepić się do jakiegokolwiek utworu z tej płyty, bo każdy utwór jest przynajmniej dobry. Yes weszło w XXI wiek z kopyta oraz silną energią. Jeśli panowie nie będą ze sobą się sprzeczać, dalej mogą osiągnąć wielkie rzeczy. Czy można postawić ten album obok wielkich klasyków z lat 70-tych? Nie. Ale nie zmienia faktu, że to najlepsza płyta grupy od czasów „Talk”. Znakomite wydawnictwo.

8/10

Radosław Ostrowski


Yes – The Ladder

The_Ladder

Po kompletnie nieudanym “Open Your Eyes” zespół Yes próbował pogodzić się z Wakemanem (nic z tego nie wyszło) i ograniczyli role Billy’ego Sherwooda do gry na gitarze. Jako klawiszowiec dołączył Igor Choroszew, który już kręcił się wokół zespołu przy pracy nad poprzednią płytą. I w tym pięcioosobowym składzie, na pożegnanie XX wieku zespół poszedł do studia i nagrał „The Ladder”.

Tym razem za produkcję odpowiadał Bruce Fairbairn, znany ze współpracy m.in. z AC/DC, Aerosmith, Scorpions czy The Cranberries. Co gorsza, Fairbanks zmarł po ukończeniu nagrań. Efekt jest dość zaskakujący, co pokazuje już otwierająca całość prawie 10-minutowa suita „Homeworld” – delikatne klawisze (mocno przypominające dokonania Wakemana), ładna linia melodyczna, świetna gra sekcji rytmicznej oraz popisy gitarowe (zwłaszcza w środku). Jest przebojowo (na końcu delikatna koda zagrana przez Choroszewa i Andersona + podmuchy wiatru), czyli tak jak być powinno przy poprzedniku, tylko nie wyszło. Cała pierwsza część płyty jest bardzo chwytliwa i przebojowa, a jednocześnie bardzo nastrojowa (lekko orientalne „It Will Be a Good Day” czy bardzo latynowskie – przez gitarę – „Lightning Strikes” z echem Andersona oraz bardzo tanecznym rytmem, lekko plastikowym). Nie brakuje też odniesień do poprzednich płyt (latynowski „Can I” odnosi się do „We have heaven” z „Fragile” czy linia basu w „New Language” przypominająca tą z „Roundabont”) i brzmi to naprawdę przyzwoicie. Dalej jest różnie (podniosłe i lekko popowe „If Only You Knew”), nie brakuje ciekawych patentów (sitar na początku „To Be Alive” – dalej nie jest tak fajnie, solówka Howe’a w „Finally” czy instrumentalne popisy w „New Language”), ale dalej brakuje ikry, zas solówki gitarowe Sherwooda mocno psują efekt (rockowo-reggae’owy „The Messanger”).

Całkiem nieźle sobie radzi Jon Anderson na wokalu, choć w paru miejscach czuć pewne zmęczenie („The Messanger” czy „Finally”), ale nie wypada fatalnie. Także teksty trzymają całkiem przyzwoity poziom. „Drabina” okazała się naprawdę udana płytą i zespół powoli wchodził w XXI wiek. I wszedł w mocnym stylu. Ale to temat na inna historię.

7/10

Radosław Ostrowski


Yes – Open Your Eyes

Open_Your_Eyes

Po płycie „Talk”, która okazała się kasową porażką, zespół Yes opuścił Trevor Rabin i Tony Kaye. Za to wrócił Steve Howe, zaś dołączył jako klawiszowiec Billy Sherwood, którego od lat Chris Squire próbował przeforsować jako nowego wokalistę grupy po założeniu grupy Anderson Wakeman Bruford Howe. I z takimi siłami, zespół poszedł do studia i nagrał „Open Your Eyes”, za którego produkcję odpowiadał zespół.

Efekt jest szczerze mówiąc taki sobie, tworząc Yes środka, czyli niezbyt skomplikowane brzmienia oraz próby bardziej chwytliwego grania, co nie do końca wypala. Bo zachwycają raczej pojedyncze fragmenty niż całe kompozycje (orientalne klawisze w „Man in the Moon” czy solówki gitary w „Wonderlove”), ale brakuje tutaj jakiegoś przebojowego materiału, jeśli zespół zdecydował się wybrać tą ścieżkę. Czymś takim mógłby być utwór tytułowy, gdyby powstał jakąś dekadę wcześniej. Czymś takim nie mogła być „From the Balcony”, bo była za spokojna (tylko Anderson i gitara Howe’a – akustyczna), także tandetne „Love Shine” bardziej zniechęca niż zachęca. Jednak najgorsze zespół zaserwował nam na sam koniec – ponad 20-minutowy „The Solution”. Tak naprawdę piosenka trwa jakieś sześć minut, zaś reszta to posklejane dźwięki ptaków i morza. Kompletna strata czasu. Nawet Anderson nie sprawdza się jako wokalista.

Nie jest to najgorszy album w historii grupy, ale jest bardzo blisko tego rezultatu. Przynajmniej da się tego przesłuchać, ale jakość kompozycji pozostawia wiele do życzenia.

4/10

Radosław Ostrowski

Yes – Talk

Talk

Po katastrofalnej płycie “Union” zespól Yes powrócił do swojego składu z lat 80-tych (Anderson, White, Squire i Rabin), by spokojnie popracować nad nowym materiałem. Po kłótni z Atlantic i Arista, ekipa pod wodzą Andesona wydała album w małej wytwórni Virgin i… odniosła ona kasową porażkę. Nic dziwnego, skoro nie była promowana, a tydzień później wyszedł „High Hopes” Pink Floyd.

Produkcją zajął się sam Rabin i tym razem zespół postanowił zrobić swoje, nie ścigając się z robieniem hiciorów. Jest to dość prosty i chwytliwy album, który jednak nie idzie w stronę rąbanki i dyskotekowego bitu. Mamy chwytliwe i mocne riffy Rabina (słychać to w „The Calling” ze świetna perkusją w środku czy w „I Am Waiting” z mocnym wstępem, wyciszonymi zwrotkami, przypominającymi stare Yes z lat 70-tych – delikatne klawisze, eteryczny wokal oraz mocnymi wejściami gitary i perkusji w refrenie), zespół ma trochę więcej do pokazania, klawisze przypominają stare dobre czasy, zaś Jon Anderson śpiewa po prostu bezbłędnie. Zaś samo brzmienie jest różnorodne, tempo jest zmienne w trakcie utworu, choć dominuje tutaj gitara elektryczna (wyczuwalna najbardziej w „The Calling” i „State of Play”), nie brakuje też rozbudowanych kompozycji (8-minutowe „Real Love”) oraz orientalnych fragmentów (bardzo sterylne „Where Will You Be”). Jedynym skrętem w stronę stricte pop-rockowego grania jest „Walls” napisane wspólnie z Rogerem Hodgsonem (byłym członkiem Supertramp), gdzie śpiewa sam Rabin (i daje radę). Jednak dla starszych fanów na koniec zostawili najlepsze – suite „Endless Dream” (15-minut z hakiem czystej muzyki). Najpierw mamy krótkie „Silent Spring” (szybkie klawisze i pianino plus mocne uderzenia perkusji z gitarą), następnie mamy serce – 11-minutowe „Talk” z obrobionym wokalem Rabina, normalnym Andersona oraz pięknie grającym pianinem. Po trzeciej minucie mamy mocne wejście perkusji oraz solówkę Rabina ze zniekształconymi dźwiękami elektroniki („And the world turns”). Podniosły charakter jest podkreślany przez klawisze, by potem pianino nagle zaczęło przyśpieszać, swoje zaczyna robić perkusja i gitara (naparzają aż miło) – „Like the first words ever to reach out”, wtedy następuje wyciszenie, pięknie grają organy, zaś śpiewa cały zespół. Do tego naprawdę kapitalny tekst. I na koniec koda – „Endless Dream” („So take your time”). Najpiękniejsza suita Yes od czasu „Awaken”.

„Talk” był ostatnim albumem grupy nagranym z Trevorem Rabinem, a jednocześnie najlepszym z tego okresu. Zespół zrezygnował z parcia na listy przebojów i zrealizował swój najlepszy album od bardzo dawna. I chyba ostatni wielki album w swojej twórczości.

9/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Yes – Union

Union

Po wydaniu płyty „Big Generator” doszło do rozłamu w grupie. Jon Anderson opuścił Yes i razem z byłymi członkami założył grupę Anderson Bruford Wakeman Howe, zas pozostała część grupy działała pod wodzą Chrisa Squire’a (Andesona zastąpił Billy Sherwood). I zdarzył się cud, gdyż byli i obecni członkowie grupy Yes w tym samym czasie korzystali z tego samego studia nagraniowego. Panowie doszli do wniosku, żeby połączyć siły i razem nagrać nowy album. Tak powstał „Union”.

Ośmiu muzyków nagrywało niezależnie od siebie kompozycje, za których produkcje odpowiadał m.in. Jonathan Elias, Billy Sherwood czy Mark Mancina. Producenci potem przejęli nagrania i zmontowali bez zgody muzyków (to tłumaczy udział ponad 20 muzyków sesyjnych!). Efekt – najgorsza płyta w dorobku grupy. Nadal pop-rockowa, jeśli chodzi o dokonania Squire’a (ta formuła powoli zaczęła się wypalać, co najdobitniej pokazuje „Miracle of Life”) i jeszcze bardziej plastikowa, zaś kompozycje Andersona też nie powalają, choć brzmią trochę lepiej (najbardziej wyróżnia się „Without Hope You Cannot Start The Day” z eleganckimi klawiszami oraz szybkimi solówkami Howe’a) czy „Silent Talking” (klawisze z rozmachem plus zadziorna gitara). I nawet miniaturki Howe’a („Masquarade”) i Bruforda („Evensong”) nie są w stanie uratować tej płyty.

Słusznie uznaje się „Union” za kompletną porażkę. Absolutnie nie warto.

Radosław Ostrowski

 

Yes – Big Generator

Big_Generator

Po sukcesie komercyjnym albumu z cyferkami w nazwie, zespół Yes uznał, że odnalazł sposób na przetrwanie w latach 80-tych. Innymi słowy, nagrywamy pop rockowe hiciory. Znów za produkcję odpowiadał Trevor Horn, a także Trevor Rabin i Paul DeVilliers (współpraca m.in. z Kim Michell i King Crimson).

Czy wydany 4 lata później „Big Generator” powtórzył sukces „90125”? Nie. Coraz bardziej widać oddalenie starych brzmień Yes (które są tutaj wyczuwalne) w stronę chwytliwego pop-rocka, który tutaj zaczyna zwyczajnie przynudzać. Już otwierający całość „Rhythm of Love” brzmi jak kopia „Owner of a Lonely Heart” pozbawiona ikry i energii. Czasem pojawią się jakieś drobne fragmenty warte uwagi jak początek a capella i sekcja rytmiczna w „Big Generator”, popisy White’a w „Shoot High Aim Love” (w ogóle ten utwór ma bardzo przyjemny klimat) czy smyczki w „Love Will Find a Way”, jednak reszta to pozbawiona pomysłu nawałka dźwiękowa mocno kopiujaca poprzedni album. Tylko zabrakło tutaj jednego – chwytliwości i dobrych melodii, czego nie są w stanie zmienić ani solówki Rabina, ani cudaczne dźwiękowe pomysły Horna („Almost Like Love”). Jeszcze do plusów można zaliczyć „Love Will Find a Way” (bardzo przyjemna balladka ze zgranymi wokalami Rabina i Andersona) oraz przypominające trochę w stylu „Tormato” – „Final Eyes” z ładną gitara akustyczna w tle oraz „I’m Running” – taneczny, ale nie tandetny.

Innymi słowy – „Big Generator” to całkiem niezła płyta, ale czuć tutaj pewne zmęczenie materiału i kryzys formy. Gdyby jednak się udało, to Yes byłoby drugim Genesis. Ale chyba dobrze się stało, ze do tego nie doszło.

6/10

Radosław Ostrowski

Yes – 90125

90125

Po nagraniu poprzedniej płyty drogi muzyków z Yes ostatecznie się rozeszły. Jon Anderson podjął współpracę z Vangelisem, Howe razem z Chrisem Wettonem stworzyli zespół Asia, zaś Square i White postanowili założyć zespół Cinema. Do grupy doszedł Tony Kaye (pierwszy klawiszowiec grupy Yes) oraz młody gitarzysta Trevor Rabin. I pewnie by tak grali panowie, gdyby nie jeden drobiazg. Square wysłał demo jednej z piosenek Jonowi Andersonowi. Jemu przypadło to do gustu, że dołączył do grupy. I tak Cinema przekształciło się w reaktywowane Yes.

I tak jak w przypadku poprzedniego albumu, za produkcję odpowiada Trevor Horn. Efekt jest dość zaskakujący, bo nastąpiła stylistyczna wolta. Zamiast rozbudowanych i długich numerów, mamy dynamiczne pop-rockowe granie, co potwierdził otwierający album „wielki hit” zespołu, czyli nieśmiertelny „Owner of a Lonely Heart” (tego wstępu nie da się zapomnieć). To na pewno jeszcze Yes? Personalnie tak, brzmieniowo niekoniecznie. Na pewno jest chwytliwe, radio friendly i bardzo dynamicznie oraz co najważniejsze w przypadku popowego grania – przebojowo. Rabin tworzy mocne i bardzo przebojowe riffy (w dodatku jest drugim wokalistą obok Andersona), sekcja rytmiczna jest zgrana do granic możliwości, zaś wokal Andersona odnalazł się w tym dziwacznym połączeniu.

Nie ma jednak mowy o nudzie czy stricte plastikowym brzmieniu. Ale poza słynnym singlem, równie hitowy potencjał mają „It Can Happen” (z sitarem w tle), „Hearts”, instrumentalne „Cinema” czy dyskotekowy „Leave It” z dość wkurzającym refrenem (prawdę mówiąc, to 90% tej płyty ma taki potencjał). Dla mnie prawdziwą petardą jest „Changes” (najbardziej rozbudowany wstęp plus świetnie śpiewający Rabin, który jest tutaj „pierwszym głosem”) czy idące w stronę „azjatyckości” „City of Love”, zaś fani starszego brzmienia zakochają się w najdłuższym utworze – „Hearts”. Chórek w refrenie, linia melodyczna i te riffy – może słychać rok realizacji, ale to naprawdę świetny utwór. Zaś warstwa tekstowa nie ucierpiała zbyt poważnie (na szczęście), bo nie brakuje w nich ciekawych refleksji.

Album ten mocno naznaczył swoim piętnem dalszy dorobek zespołu Yes, który błąkał się w latach 80-tych, próbując odnaleźć się w nowej rzeczywistości. „90125” to świetny pop-rockowy album, tylko problem jest jeden poważny. Dlaczego jest to wydane pod szyldem Yes? Ocena wtedy byłaby dużo lepsza, ale i tak jest przynajmniej dobrze.

7/10

Radosław Ostrowski