
Najlepsze wydawnictwa rocka progresywnego powstały w latach 70., czyniąc ten gatunek jednym z popularniejszych w tamtym czasie. Gatunek ten przetrwał, chociaż nic potem nie zrobiło aż tak wielkiego wrażenia. Jedną z ikon tego czasu był zespół z charyzmatycznym wokalistą Jonem Andersonem. Po wyrzuceniu z grupy w 2009 roku, artysta nie próżnował i nagrywał zarówno solowe płyty, jak i ciekawe kolaboracje (ostatnia ze skrzypkiem Jean-Luc Pontym). Teraz Anderson znowu wraca i nagrał album wspólnie z gitarzystą Roine Stoltem – frontmanem zespołu Transatlantic.
„Invention of Knowledge” brzmi jak zaginiony album zespołu Yes z lat 70. Przynajmniej takie można odnieść wrażenie po otwierającym całość „Invention”. Rozbudowana kompozycja z łkającą gitarą Stolta oraz tak archaicznie, ale i ciepło brzmiącymi klawiszami, tworzącymi magiczny klimat, wprowadzając do jakiejś niesamowitej krainy. I tak przez prawie 10 minut, dodając po drodze różne chórki, zaśpiewy, dzwoneczki, harfa – istne czary. „We Are Truth” zaczyna się od gitarowo-sitharowego wstępu idącego ku orientalności (bębny i perkusja), by potem weszły smyczki i klawisze z werblami, czarując dalej magią (gitarowy riff pod koniec). „Knowledge” po powrót do melodii z „Invention” oraz tego czaru z perkusyjno-klawiszowymi popisami z „We Are Truth”, na koniec dostając akustyczny finał.
„Knowing” zaczyna się od bajecznej elektroniki oraz zaśpiewów w tle, by dać miejsce Jonowi dla jego głosu (mimo lat, nadal niezmienny) oraz popisów muzyków – odzywają się perkusja, gitara (niemal miałem wrażenie, że to Steve Howe), klawisze, chórek, dzwoneczki. Bywa tutaj odrobinę patetycznie (fanfary i trąbki), ale nie trwa to zbyt długo i finał taki wyciszający, wręcz orzeźwiający. Renesansowy w duchu „Chase and Harmony” zachwycił mnie wstępem, podobnie mocarne wejście jest w „Everybody Heals” z cudowną gitarą oraz szybkim fortepianem na końcu.
Jednak najlepsze dostajemy na sam finał. O ile „Better By Far” i „Golden Light” można potraktować jako krótkie przerywniki, o tyle „Know…” to prawdziwa petarda, mimo spokojnego, niemal sennego wstępu. Przykład na to, ze by poruszyć nie trzeba bawić się w efekciarskie, bajeranckie popisy, tylko zwyczajnie grać.
Jak słychać, rock progresywny nadal się trzyma dobrze i czaruje jak nigdy. Nie ma tutaj odkrywania nowych horyzontów, tylko silne i gęste czerpanie z tradycji gatunku. Jon Anderson nadal jest w świetnej formie i nic nie jest w stanie tego zatrzymać. Nihil novi, ale za to jak fantastycznie to brzmi.
8,5/10
Radosław Ostrowski
















