Chopin, Chopin!

Fryderyk Chopin – jeden z najbardziej rozpoznawalnych Polaków na świecie oraz pianistów. Prędzej czy później musiał powstać o nim film. I powstało kilka: „Młodość Chopina” Aleksandra Forda (1952), „Błękitna nuta” Andrzeja Żuławskiego (1991) oraz – najbardziej znana – „Chopin. Pragnienie miłości” (2002) Jerzego Antczaka. Teraz ze swoją biografią zrobioną za kosmiczne (jak na nasze warunki) pieniądze wyruszył Michał Kwieciński. Ale czy ten wielki budżet pomógł stworzyć wielki film? Jakby to ująć…

Akcja „Chopin, Chopin!” dzieje się już w Paryżu, gdzie już od dłuższego czasu mieszka Chopin (Eryk Kulm). Ten 25-latek jest traktowany niczym celebryta, gra na dużych imprezach towarzyskich. Wielbią go wszyscy: ówczesne salony, arystokracja, a nawet sam król (Lambert Wilson) i gdziekolwiek się nie pojawia zwraca na siebie uwagę. Także pań jak hrabina Delfina Potocka (Karolina Gruszka), zaś wśród przyjaciół ma Franza Liszta (Victor Meutelet). Ale jednak los ma wobec niego zupełnie inne plany. Pojawia się w życiu Chopina tuberkuloza, czyli gruźlica. Wówczas nieuleczalne choróbsko, uważane za zaraźliwe (przez przesądny plebs) albo przypadłość genetyczną. Innymi słowy, Fryc musi zrobić sobie przerwę od tłumów, koncertów, udzielania korepetycji, a najlepiej niech opuści Paryż i przeniesie na prowincję. Oczywiście, że sobie nic z tego nie robi.

Film skupia się na Chopinie i jego ostatnich 12 latach życia – a to jest strasznie sporo czasu. I można wybrać dwie metody: albo skupić się na jednym, dwóch kluczowych wątkach i wokół nich budować całą konstrukcję, albo spróbować upchnąć WSZYSTKO, czyniąc całość kontrolowanym (lub nie) chaosem. Niestety, ale scenarzysta Bartosz Janiszewski wybrał ten drugi, brutalniejszy dla oglądania wariant. Od Chopina-lwa salonowego przez Chopina-niespełnionego w miłości i Chopina-korepetytora aż po Chopina-umierającego oraz próbującego oszukać śmierć. Po drodze jeszcze mamy jeszcze drobne epizody (wizyta u rodziców, spotkanie z Wodzińskimi, koncerty dla króla), a także długi związek z George Sand (Josephine de la Baume). Wszystko to zmieszane i wgniecione w bigos, nie zawsze nadający się do jedzenia.

Audio-wizualnie jest tu cholernie dobrze. Kamera niemal nie opuszcza Chopina, wręcz krąży wokół niego (początek, gdy wchodzi na koncertowy pojedynek pianistyczny czy podczas jego gry), próbując wejść do jego głowy. Jednak prawdziwą gwiazdą jest tu imponująca scenografia oraz kostiumy. Ilość szczegółów w strojach czy detali aż poraża, jest masa scen zbiorowych (wszelkiego rodzaju publiczne koncerty Polaka). Jesteśmy zarówno w Paryżu (początkowo w trakcie epidemii cholery), by wskoczyć na chwilę do rodziny we Szwajcarii, a także spędzić coś jakby miesiąc miodowy na Majorce. W tle jeszcze mamy muzyczną mieszankę utworów Chopina, będących łącznikami solówki wiolonczeli Hildur Guonadottir, a także pulsującą elektronikę Robot Kocha.

Choć mamy tutaj masę znajomych twarzy na drugim oraz trzecim planie, wszystko skupia się tutaj na jednej twarzy – Eryka Kulma. Ten jako Chopin jest najjaśniejszym punktem filmu, pokazując jego wielką sprzeczność. Z jednej bardzo towarzyski i wręcz łaknący komplementów, z drugiej samotny melancholik. Odnajdujący się w swoim żywiole, gdy jest podziwiany oraz ma swoją widownię, grający bardzo energetycznie na pianinie (co budziło we mnie skojarzenie z „Amadeuszem”). A także coraz bledszy, plujący krwią i osłabiony (w czym troszkę pomaga charakteryzacja). Bardzo złożona, wyrazista oraz energetyczna rola tego filmu.

Nie jestem jedynym, który miał ogromne oczekiwania wobec nowego filmu Michała Kwiecińskiego. Ale „Chopin, Chopin!” to spektakularna stypa i rozczarowanie, gdzie o samym artyście dowiaduję się mniej niż myślałem. Nie ma tej energii, kreatywności oraz odwagi jaką miał „Filip”, by odnieść międzynarodowy sukces. Ogromna szkoda.

5,5/10

Radosław Ostrowski

Piłsudski

Z okazji setnej rocznicy odzyskania niepodległości, polscy filmowcy próbowali nakręcić z tej okazji parę produkcji historycznych na ten temat. Ale, niestety, nie wyrobiły się w czasie i dopiero rok później pojawiły się „Piłsudski” oraz „Legiony”. I obydwa w kinach poległy, nie zwracając swoich budżetów. Ale czy zasłużenie? Najpierw wezmę się za film Michała Rosy, który jest biografią marszałka Polski.

pilsudski4

Sam początek to rok 1901, kiedy Piłsudski trafia do szpitala psychiatrycznego w Petersburgu. Udając wariata udaje mu się uciec i powoli wraca do działalności politycznej w PPS. A za najważniejszy cel uważa odzyskanie niepodległości przez Polskę. Tylko, że w tych czasach ciężko było znaleźć ludzi myślących w ten sam sposób. Zwłaszcza, że Ziuk chce zawalczyć o nią za pomocą siłowej konfrontacji z bronią w dłoni. Jakby tego było mało, to i w życiu osobistym pojawia się druga kobieta, z którą może być coś więcej.

pilsudski1

Po drodze przejdziemy przez wiele kluczowych momentów z życia marszałka. Czyli rewolucja 1905, tworzenie Organizacji Bojowej PPS, napad na wagon pocztowy, śmierć siostrzenicy oraz utworzenie Kompanii Kadrowej. Tylko jak to wszystko upchnąć w nieco ponad półtorej godziny? I tu zaczyna się problem, bo Rosa dużo rzeczy wycina i skraca. Przez co najciekawsze momenty dzieją się tutaj poza ekranem (czas I wojny światowej) albo są obcięte w najciekawszym momencie (ucieczka ze szpitala). Ta skokowa narracja działa tutaj na minus, przez co nie mogłem się do końca wczuć w całą historię. Także kluczowe postacie, oprócz Piłsudskiego, są ledwo zarysowane, pojawiają się i znikają jak za użyciem magicznej różdżki. Z tego grona najmocniej wybija się Walery Sławek, który staje się prawdziwym przyjacielem, choć wskutek pewnej okoliczności znika na pewien czas. Nawet dwie istotne dla życia Ziuka kobiety (pierwsza żona Maria oraz Ola Szczerbińska, grane przez Magdalenę Boczarską i Marię Dębską) są zepchnięte na dalszy plan, pozbawione własnego charakteru.

pilsudski2

Ale mimo tej skrótowości, znalazłem tutaj dla siebie troszkę dobra. Świetnie wyglądają zdjęcia Piotra Śliskowskiego, gdzie każde miejsce ma inną paletę kolorów. Nie zabrakło też mastershota (scena napadu na pociąg), który też dodaje charakteru. Scenografia i kostiumy prezentują się nieźle, chociaż w bardziej kameralnych miejscach (zjazd PPS-u w Wiedniu czy zebranie w 1905) wygląda to tanio oraz teatralnie. Czegoś tutaj ewidentnie zabrakło. Nie brakuje scen trzymających w napięciu jak napad na wagon, dokonywane zamachu bombowe czy demonstracja, zakończona atakiem wojsk i rzezią.

pilsudski3

Aktorsko tak naprawdę w ryzach trzyma to wszystko Borys Szyc, co mnie bardzo zaskoczyło. Kiedy zobaczyłem pierwsze materiały promocyjne (zdjęcia aktora) miałem wielkie wątpliwości. Wszystko się zmieniło, gdy w końcu obejrzałem film i… byłem oszołomiony. Szyc pokazuje, że po latach posuchy oraz chybionych decyzji, wraca do grana świetnych rzeczy. Aktor nie gra Piłsudskiego, tylko nim JEST. Bez względu na to, czy dyskutuje ze swoimi oponentami, działa w boju czy kłóci się z żoną i jest tak ludzki, jak tylko się da. Bez niego ten film po prostu się rozsypał. Z bogatego aktorsko drugiego planu (m.in. Tomasz Schuchardt, Krzysztof Stroiński, Kamil Szeptycki czy Eliza Rycembel) najbardziej wybija się Jan Marczewski w roli Walerego Sławka. Nieznany mi aktor bardzo przekonująco pokazał postać jednego z ważniejszych druhów Ziuka, pokazując jego siłę, jak i momenty zagubienia, bezsilności. Czekam na kolejne kreacje tego interesującego aktora.

Michał Rosa miał doświadczenie przy produkcjach historycznych (serial „Czas honoru”), ale jeszcze nie na taką skalę. I choć potrafi pokazać bardziej dynamiczne sceny czy Piłsudskiego bardziej prywatnie, przydałby mu się lepszy scenariusz, który nie byłby chaotycznym przeskokiem w czasie oraz byłby o wiele spójniejszy. Ta postać zasługuje na wiele lepszy film.

6/10

Radosław Ostrowski

Kamienie na szaniec

Książka Aleksandra Kamińskiego jest w zasadzie rzeczą, której nie należy przedstawiać – uczniowie powinni znać ją jako szkolną lekturę. Historia trzech harcerzy – Rudy, Alek i Zośka – działają podczas wojny w Szarych Szeregach. Kiedy jeden z nich zostaje schwytany przez Niemców, pozostali chcą go odbić, ale nie maja zezwolenia dowództwa. To tak w skrócie i w książce. Własną wersję wydarzeń postanowił zaserwować Robert Gliński – jeden z bardziej doświadczonych reżyserów średniego pokolenia.

I szczerze mówiąc, efekt jest dość porażający. Chociaż nie wiem, czy do końca o to chodziło. Sama historia jest mocno chaotyczny, choć nie brakuje tutaj nerwu i dynamiki (gazowanie kin, usuwanie flag), a brudna kolorystyka zdjęć potęguje dość realistyczny klimat, choć jest trochę przemycany humor (przysięga harcerzy w lesie, gdzie… patrol niemieckich żołnierzy zbierał jagody). Ale od momentu, kiedy to Rudy zostaje aresztowany, to mamy do czynienia z science-fiction. I nawet nie chodzi o sam przebieg akcji, ale raczej o wydarzenia dookoła. Padają oskarżenia, że AK świadomie sabotowało akcję, bojąc się większych ofiar, a nawet był w to wszystko zamieszany ojciec Zośki (wtf?), a dowódcy AK (major Kiwerski) to wręcz dyktatorzy, którzy żądają całkowitego posłuszeństwa i kompletnie zostawiają chłopaków samych ze sobą. Ja wiem, że intencją było odbrązowienie i demitologizacja, ale na litość boską, trzeba trzymać się faktów. I takie drobiazgi jak próba samobójcza Zośki, próba kupienia broni od Ślązaka czy seks to jest mały pikuś.

Paradoksalnie jednak ogląda się to całkiem nieźle, choć najlepsze były sceny szkolenia harcerzy w żołnierzy oraz przesłuchania Rudego na Szucha (brutalne i krwawe). I musze przyznać, że chłopaki grający główne role (czytaj: Rudego i Zoski, bo Alka zepchnięto do tła) radzą sobie naprawdę nieźle, zwłaszcza Tomek Ziętek jako Rudy – trochę łobuzerski, szarmancki. Natomiast o starszych aktorach mogę powiedzieć tylko, że byli i… mocno rozczarowali, zwłaszcza Andrzej Chyra jako Dyrektor, którego miałem ochotę rozszarpać. Ale i tak najlepszy był Wolfgang Boos jako sadystyczny Lange – kradł każda scenę i budził przerażenie od początku do końca.

kamienie5

Szczerze – „Kamienie” to na razie największe rozczarowanie tego roku. Gliński miał pomysł, ale problem jest jeden i istotny – to wszystko po prostu nie przekonuje. Odbrązowienie to jedno, ale uwiarygodnienie to jedno. To bardzo gorzka lekcja.

Radosław Ostrowski