Wybawiciel

Dania kojarzy się przede wszystkim z Duńczykami, baśniami Andersena i gangiem Olsena. Kristian Levring chce, by Dania kojarzyła się także… z westernem. Dzisiaj opowieści o kowbojach nie są tak popularne jak kiedyś, ale nie znaczy to, że nie przestano ich kręcić.

wybawiciel1

Akcja toczy się w 1871 roku, kiedy po przerwanej wojnie z Prusami, Duńczycy zaczęli przybywać do USA, by znaleźć swój kawałek ziemi. Jednym z nich jest Jon, który po siedmiu latach sprowadza do kraju żonę i syna. Jednak podczas jazdy dyliżansem, współtowarzysze wyrzucają Jona z powozu, zabijają syna oraz gwałcą jego żonę. Na szczęście to ostatnia rzecz, jaka zrobili w tym życiu, gdyż Jon dopada i zabija sprawców. Na jego nieszczęście, jeden z napastników jest bratem terroryzującego okolicę, Delarue. To można rozstrzygnąć tylko w jeden sposób.

wybawiciel2

Już po tym opisie można stwierdzić, że to będzie klasyczny western, gdzie wiadomo kim są ci dobrzy, kim źli i jak całość się skończy. Z jednej strony zachwyca strona plastyczna (nocna jazda dyliżansem) oraz oświetlenie, z drugiej drażni przewidywalność i brak oryginalności. Napięcie czuć dopiero w finałowej konfrontacji, gdzie w ruch idą karabiny, rewolwery oraz noże. Intryga jest prosta, a stawka jest bardzo jasna od początku (chodzi o wykupienie ziemi, pod którą jest ropa) i początek zwyczajnie przynudza. Levring czerpie garściami z klasyki gatunku, dodając od siebie piach, krew i brud. Ale to już widziałem setki razy.

wybawiciel3

Poza zakończeniem wybija się dobre aktorstwo. Dla wielu to może być jedyna szansa zobaczenia Madsa Mikkelsena w kowbojskim wdzianku (on jest tym dobrym i gra go w typowy dla siebie, minimalistyczny sposób). Wspiera go wyrazisty Jeffrey Dean Morgan (brutalny i bezwzględny Delarue, czyli typowy szwarccharakter z wąsem oraz czarnym stroju) oraz nietypowo obsadzona Eva Green („księżniczka”, niemowa i szwagierka Delarue). I tylko dla tej trójki warto zobaczyć ten duński western.

6/10

Radosław Ostrowski

Klub dla wybrańców

Elity, ach te elity. Ludzie światli, inteligentni i mający spore wpływy – znajomości i finanse. Gdzie można spotkać takich ludzi, poza środowiskiem politycznym, ekonomicznym i społecznym? Oczywiście, na wyższych uczelniach takich jak Cambridge, Oxford czy Uniwersytet Warszawski 😉 Z tym ostatnim może przesadziłem, ale jaki kraj taka elita. Wróćmy do Oksfordu – właśnie tam spotykamy dwóch chłopaków, Alistaira Ryle’a oraz Milesa Richardsa. Obydwaj panowie zostają członkami elitarnego The Riot Club, który skupia najmądrzejszych i najodważniejszych studentów, a imprezy inicjacyjne przechodziły do legend.

riot_club1

Luźna historię tego klubu (naprawdę nie nazywał się Riot Club, tylko Bullington Club) postanowiła opowiedzieć duńska reżyserka Lone Scherfig, która po sukcesach w swoim kraju („Włoski dla początkujących”, „Wilbur chce się zabić”) przeniosła się do Wielkiej Brytanii. Na początku film możemy traktować jako historię hedonistycznych studentów, który postanawiają po raz ostatni zaszaleć. Wydaje się to całkiem niezłą komedię – etapy inicjacji mają w sobie coś z wygłupu (polanie się winem, odpowiadanie na pytania i popijanie alkoholu z… prezerwatywy), a humor jest dość rubaszny. Jednak niewinne zabawy i wygłupy mijają, gdy dochodzimy do punktu kulminacyjnego – kolacji w knajpie na obrzeżach miasta. Zazwyczaj takie imprezy kończyły się ostrą popijawą, demolką miejsca oraz seksem. Wtedy widzimy prawdziwą twarz chłopaków – ludzi uważających się za bezkarnych i myślących, że za pieniądze można wszystko załatwić (nieudana próba zamówienia prostytutki) oraz gardzący ludźmi z niższej pozycji społecznej. Alkohol się leje, hamulce puszczają i wtedy zdaje się poważny test dojrzałości. Problem w tym, ze wnioski serwowane przez panią reżyser (elita jest moralnie zdegenerowana, wszystko można załatwić za forsę) nie jest dla mnie niczym nowym, jednak w kulminacji emocje są tak mocne, że nie da się przejść obojętnie.

riot_club2

Ale „Klub…” potrafi skupić uwagę dzięki świetnym, młodym aktorom. Najbardziej błyszczą grający na kontraście Sam Claflin (Alistair) oraz Max Irons (Miles). Obydwaj są zafascynowani klubem Riota, jednak mocno się różnią. Ten pierwszy niemal całkowicie się angażuje, idąc po bandzie, o tyle ten drugi ma dość silny kręgosłup moralny, poddany testowi. Obydwaj płacą za to swoją cenę. Właściwie każdy członek klubu stanowi barwną postać (z wybornym Freddie Foxem jako prezesem), z którą na początku możemy sympatyzować, ale ta sympatia trwa do czasu. Kontrastem dla nich są panie, które jako jedyne stają się postaciami z wyraźnymi zasadami (tu błyszczy Holliday Granger jako Lauren, dziewczyna Milesa).

riot_club3

Nie brakuje tutaj cierpkiego oraz ironicznego humoru, jednak „Klub…” to mocny dramat z dość przewrotnym finałem. Udana obserwacja współczesnych elit, chociaż tylko brytyjskich. A może się mylę?

7/10

Radosław Ostrowski