The Mandalorian – seria 3

Trzecie spotkanie z Din Djarinem było przeze mnie zwlekane, bo… tak naprawdę to nie wiem. Mam masę seriali zaczętych, niedokończonych oraz na coraz dłuższej liście tytułów do nadrobienia. Jak zwykle sprawy mocno się komplikują, co pokazała… „Księga Boby Feeta”. Nasz Mando z powodu zdjęcia hełmu zostaje uznany za apostatę i wykluczony z klanu. By zmazać tą hańbę musi wyruszyć na Mandalore i zmyć się w wodach pod kopalniami. Problem w tym, że sama planeta została zniszczona przez Imperium, nie nadając się do życia. Jakby tego było mało nasz główny złol – Moff Gideon ucieka, zaś wyszkolony przez Ashokę Grogu wraca do Dina.

By jeszcze bardziej pogmatwać całą układankę, wraca kolejna istotna postać – Bo-Katan. Po ostatnich wydarzeniach została osamotniona w swoim zamku, niczym księżniczka. Dawna grupa najemników odeszła, zaś Mroczny Miecz nadal ma w rękach Din. Ale podczas eksploracji planety nasz Mando odkrywa, że niektóre przekonania mocno mijają się z rzeczywistością.

Co dość mocno mnie zaskoczyło to fakt, że trzeci „Mandalorian” skupia się na… Mandalorianinach. A konkretnie zjednoczeniu całej rasy pod jednym przywództwem oraz powrotu do ojczyzny. Dlatego postać granej przez Katee Sackhoff Katan odgrywa bardzo istotną rolę. W drodze do osiągnięcia tego celu – jak w poprzednich sezonach – trzeba będzie wykonać parę zadań. A to obronić miasto przed atakiem piratów, odbudować robota IG-11, zbadać psujące się roboty na pewnej planecie itd. Ma to swój rytm, a co zaskakujące nie mamy tutaj fan service’u i odniesień do poprzednich filmów sagi. Dzięki Bogu, bo w drugiej serii troszkę z tym przegięto. Wszystko z dobrymi dialogi, ikonicznym tematem przewodnim oraz świetną techniczną jakością.

Najciekawsze jednak były dla mnie odcinki i momenty poboczne – przeszłość Grogu z czasów Rozkazu 66 oraz funkcjonowanie tego świata w czasach Nowej Republiki. Odcinek 3 niemal w całości skupia się na dr Pershingu, który za Imperium prowadził eksperymenty genetyczne. Widzimy wykonywany proces przekształcenia dawnych ludzi Imperium (a także ich maszyn) do służby Nowej Republiki. O wiele bardziej zbiurokratyzowanej, osłabionej, bardzo podatnej na infiltrację. Finał tego wątku okazał się o wiele mocniejszy niż się spodziewałem. Ale sam finał na Mandalore jest fenomenalnym spektaklem, z masą akcji, strzelanin i tak satysfakcjonującego zakończenia jakie można się było spodziewać.

Dla mnie trzeci sezon „Mandalorianina” to (mam nadzieję) bardzo satysfakcjonujący finał całej serii przygód Din Djarina i Grogu. Udaje się mocniej rozszerzyć ten świat, zachowując jego przygodowy klimat. Ostatnie ujęcie dla mnie jest taką kropką nad i, że dla mnie ta historia dobiegła końca. Pora w końcu sięgnąć po inne opowieści z tego uniwersum jak „Andor”.

8/10

Radosław Ostrowski

Minari

W USA ostatnio zaczynają się przebijać filmy o mniejszości azjatyckiej mieszkającej w krainie perspektyw oraz możliwości. Po ciepło odebranym „Kłamstewku” otrzymujemy „Minari” od reżysera Lee Isaaca Chunga. I jest to film zaskakująco niedzisiejszy, nie tylko ze względu na bardzo spokojne tempo, ale w ogóle wyciszone dzieło.

Cała akcja skupia się na rodzinie z Korei, która trafia do USA lat 80., by spełnić amerykański sen. Ojciec z matką pracują na farmach, gdzie oddzielają samice i samce młodych kurczaków. Rodzice mają też dwoje dzieci: starszą córkę i młodego syna z chorowitym sercem. Tym razem cała rodzina trafia do Arkansas, gdzie ojciec kupuje ziemię, by założyć farmę. I ze sprzedaży wychodowanych warzyw utrzymać się. By to zrobić, biorą pożyczkę z banku, kupują sprzęt rolniczy i nawet zatrudniają sąsiada do pomocy.

Trudno tutaj mówić o jakiejkolwiek fabule czy intrydze, bo nie jest ona najważniejsza. To obyczajowa historia brzmiąca niczym tysiące innych takich historii. Zderzenie dwóch światów i próba odnalezienia się w nowej rzeczywistości, już na swoim. I nie jest to wcale takie proste jak się wydaje. Zwłaszcza, że ziemia może i jest żyzna, ale pojawiają się problemy. Głównie wynikają z braku wody oraz zbytniego zaangażowania Jacoba (ojciec) skupiającego się na ziemi aż za bardzo. Tak bardzo chce wyjść na swoje, że jest w stanie zostawić swoją rodzinę. Sen staje się obsesją i celem samym w sobie, co mocno może się odbić na wszystkich. A jeszcze pojawia się matka mężczyzny, która jest jedyną żyjącą członkinią rodziny mieszkającej w Korei.

Klimatem „Minari” najbliżej jest do filmów Hirokazu Koreedy, które z empatią i zrozumieniem podchodzą do swoich bohaterów. Bez osądzania oraz wskazywania czyja jest racja. Także zmysł obserwatorski wskazuje na kino Japończyka. Wszystko pokazane bez pośpiechu, ale ze wszelką paletą emocji: od kłótni po humor oraz wyciszenie. Takie rzeczy powstają bardzo rzadko, chociaż film nie porwał mnie aż tak bardzo jak myślałem. Najbardziej złapały mnie sceny z ewoluującą relacją między chłopcem a babcią (fantastyczna Yuh-Jung Youn). Zarówno babcia (gra w karty, przeklina i wybacza wiele), jak i dynamika z wnuczkiem, co początkowo jest dość nieufny. Drugą równie wyrazistą postacią jest „nawiedzony” sąsiad Paul grany przez Willa Pattona. Nawiedzony w sensie głęboko wierzący, czasami odprawiający jakieś rytuały godne szamana, zachowując pozytywne myślenie.

Ale tak naprawdę „Minari” jest opowieścią nie tylko o pogoni za amerykańskim snem, ale głównie o swojej tożsamości. Sama rodzina jest pod tym względem podzielona: rodzice, babcia i córka z Korei, syn urodzony już w USA. Ojciec (bardzo dobry Steven Yeun) niejako chce odciąć się od swojej przeszłości, pełnej biedy i ubóstwa, jakby to była jedyna rzecz zapamiętana z tego okresu. A jednocześnie są takie momenty, że tradycja się pojawia (próba ukarania chłopca za obrażenie babci) i nie można się jej całkowicie pozbyć. I ten wniosek dobitnie – choć nie wprost – pokazuje ostatnia scena.

To jest ten typ kina, które pojawia się znikąd, nie próbuje się mizdrzyć przed widzem ani łasić się na poklask. Szczery, skromny, prosty film, który – jestem co do tego przekonany – z kolejnymi seansami zacznie we mnie rosnąć. Ocena też pójdzie w górę.

7,5/10

Radosław Ostrowski