Lenny Kravitz – Raise Vibration

raise-vibration-b-iext52897392

W latach 90. rządził na parkiecie, dając wiele pop-rockowych numerów. Mimo pięćdziesiątki na karku, Lenny Kravitz nadal nagrywa, koncertuje i ma wiele energii, co udowodnił swoją ostatnią płytą “Strut”. Tylko, że to było cztery lata temu, a to oznacza, że trzeba przygotować coś świeżego oraz nowego. No I mamy nowe, 11. wydawnictwo od tego zdolnego wokalisty i gitarzysty.

“Raise Vibration” zapowiedziane było jako bardzo eklektyczne dzieło. I rzeczywiście nasz gospodarz przekaskuje z gatunków (pop, rock, soul, funk) niczym pszczółka z kwiatka na kwiatek. Początek wprawia w konsternacje, bo mamy cofkę, dużo ambientowego tła oraz roznoszący się niczym chór wokal. Takie jest “We Can Get It All Together”, ale kiedy wchodzi perkusja z gitarą elektryczną klimat zmienia się całkowicie, by zakończyć się solówka na akustycznej gitarze. Singlowy “Low” spokojnie mógłby się znaleźć na poprzednim albumie, bo duch funka (gitara i bas w połowie, wysamplowany Michael Jackson) jest bardzo obecny i strasznie buja aż do finałowego wejścia smyczków. Nad “Who Really Are The Monsters?” czuć duża dominację elektropopu polanego retro stylizacją oraz fajnymi riffami z przesterowaną gitarą. Tytułowy numer zaczyna się jak prawilny rockowy numer (zadziorne solówy + perkusja), by wejść w psychodelię lat 70. oraz dorzucić chórek na koniec (bardziej nadawałoby się słowo szaman z dziećmi), jednak kompletnie nie byłem gotowy na tak nastrojową balladę jak “Johnny Cash”. I uprzedzam: to nie jest country, ale Motown w czasach świetności przeniesiony na dzisiejsze czasy. Są smyczki, jest funkowy bas oraz ciepła gitara.

Dla poszukiwaczy bardziej lirycznych numerów jest pianistyczny “Here to Love”, nie unikający bardziej patetycznych fragmentów (refren), mogących być dla wielu ciężkostrawne. Czasy świetności Kravitza przypomina “It’s Enough”, pełen bardzo “płynącego” basu, pulsującej elektroniki, funkowego ducha, smyczków, a nawet fortepianu. Z kolei sam Kravitz w tym utworze potrafi uwieść niczym sam Marvin Gaye, by potem wejść na wyższe rejestry. I nawet nie czuć, że ten utwór trwa 7 minut (!!!). ale jeśli chcecie coś przebojowego, dostarczy wam “5 More Days ‘Til Summer” z chwytliwym refrenem oraz dynamicznymi solo na gitarze pod koniec, a także polany funkowo-jazzowym sosem “The Majesty of Love” czy rockowy “Gold Dust” z nakładającymi się wokalami w refrenie.

Mimo tego sporego rozgardiaszu, “Raise Vibration” sprawdza się jako bardzo przyjemna rozrywkowa płyta, pokazująca różne oblicza Kravitza. Gospodarz  także wokalnie staje się kameleonem: od bardzo niskiego, wręcz uwodzącego głosu, na ktoreo dźwięk kobitki czują ekstazę, po bardziej ekspresyjne, wręcz zadziorne, godne pełnokrwistych rockmanów. I tak jak “Strut”, podtrzumuje poziom Kravitza jako speca od muzyki gatunkowej z najwyższej półki. Każdy znajdzie tu coś dla siebie.

8/10

Radosław Ostrowski

Lenny Kravitz – Strut

Strut

W tym roku Lenny Kravitz obchodzi dwie rocznice. Po pierwsze, 50 urodziny, po drugie 25-lecie działalności. I z tej okazji jeden z najpopularniejszych wokalistów oraz gitarzystów postanowił przypomnieć sobie nowym, dziesiątym albumem, który w całości wyprodukował.

„Strut” ma wszelkie zadatki, by szaleć w radiowych stacjach. Jest przebojowo, dynamicznie i soft-rockowo. Próbkę dał singiel „The Chamber” z prostą gitarką, chwytliwym basem oraz klawiszami pachnącymi latami 80. Widać tutaj inspirację dawnym brzmieniem z lat 70. i 80. Długie „New York City” z wplecionym saksofonem oraz chórkami gospelowymi budzi skojarzenie z Red Hot Chili Peppers (perkusja, klaskanie i bas), „I’m Believer” trochę przypomina utwory ELO, a same gitarowe riffy są naprawdę przyjemne i funkowe.

Ubarwieniem są wplecione dęciaki, które zgrabnie łączą się z gitarą – najbardziej to słychać we „Frankensteinie” (dodatkowo jeszcze przewija się harmonijka ustna) oraz „She’s a Beast” (gdzie jeszcze są smyczki). Lenny świadomie sięga do przeszłości i odnajduje się w tym jak ryba w wodzie.

Ale jeśli myślicie, że mimo 50-tki na karku, przestanie udawać macho za mikrofonem to… nie macie racji. Facet uwodzi i czaruje śpiewając o miłości, namiętności i tej całej reszcie. Zresztą spójrzcie na tytuły: „Sex”, „Ooo Baby Baby”, „She’s A Beast” czy „The Pleasure And The Pain”. Trzeba tłumaczyć coś?

“Strut” ma wszystko to by być radiowym-imprezowym szlagierem. Bardzo melodyjnym, oldskulowym i świetnie zrealizowanym. Jak na początku swojej drogi. Czy trzeba mówić coś więcej?

7,5/10

Radosław Ostrowski