Leon Bridges – Coming Home

Coming_Home

Choć nazwisko sugerowałoby, że jest synem legendarnego aktora Jeffa Bridgesa, jest to czysta zbieżność nazwisk. 26-letni czarnoskóry Amerykanin z Teksasu właśnie wydał swój debiutancki album, wyprodukowany przez Niles Ciy Sound. Wokalista i gitarzysta śpiewający gospel prezentuje ciekawe oblicze.

Przesłuchując tytułowy utwór otwierający całość nie mogłem pozbyć się wrażenia, że jesteśmy w latach 50. i 60., gdy w stacjach radiowych grali Elvis Presley, Ritchie Valens oraz tym podobni rock’n’rollowcy. Łagodne chórki w refrenach, proste uderzenia perkusji, sama jakość dźwięku oraz to, że utwory powoli się wyciszają świadczy, że jest to granie retro. Z dzisiejszej perspektywy wydaje się to wolnym graniem, ale z bardzo przyjemnym klimatem. Czy to ze świetnie grającymi dęciakami („Better Man”),czarujacym Hammondem („Shine”),  swingującym smęciakiem („Brown Skin Girl” z ładnymi solówkami saksofonu, świetnym chórkiem w refrenie oraz melodyjnym basem czy „Lisa Sawyer”) czy bardziej tanecznym numerem (singlowy „Smooth Sallin'” z niezłym riffem w środku oraz pachnący brzmieniem z Motown „Flowers”), a wszystko to z czasów, gdy r’n’b oznaczało rhythm’n’bluesa, a nie ten elektroniczne pościelówy.

A i sam Bridges ma głos taki z dawnych lat, co współgra z resztą brzmienia – troszkę sentymentalnego i staroświeckiego, ale z duszą, ciepłem i energią. O dziwo, jako album dla par czy do tańca sprawdza się bez zarzutu.

I jest tylko jedna wada – tylko 10 piosenek i że trwa to tylko nieco ponad pół godziny. Ale za to jak pięknie spędzone. Po przesłuchaniu włączyć jeszcze raz, i jeszcze raz, i jeszcze raz i jeszcze raz. Obok „At Least for Now” Benjamina Clementine’a to najlepszy debiut tego roku.

9/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski