Bracia ze stali

W naszym kraju wrestling jakoś niespecjalnie się przyjął. Chyba nie przepadamy za mordobiciem, które jest wyreżyserowane i ustawione bardziej niż mecze piłkarskie (przynajmniej w niektórych krajach). Niemniej powstało kilka interesujących produkcji wokół tego sportu jak amerykański „Zapaśnik” z Mickeyem Rourkiem czy brytyjskie „Na ringu z rodziną”. Do tego grona dołącza nowe dzieło od studia A24, czyli „Bracia ze stali”. W przeciwieństwie do w/w tytułów ten film jest biografią, co już jest dość interesujące.

Historia skupia się na rodzinie Von Erich, której ojciec Fritz (Holt McCallany) walczył jako wrestler. A to były czasy, kiedy nie było jednej dominującej federacji jak WWF, tylko ten sport był popularny w skali lokalnej. Jednak mężczyzna nigdy nie osiągnął pasa mistrza świata, więc zrobił jedyną rzecz godną mężczyzny: swoje niespełnienie przelał jako pasję dla swoich synów: Kevina (Zac Efron), Michaela (Stanley Simons) i Davida (Harris Dickenson). Jest jeszcze Kerry (Jeremy Allen White), ale ten przygotowuje się do igrzysk olimpijskich w rzucie dyskiem. Trenował ich na swoich następców, a wszystko twardą i silną ręką. Wszystko wydaje się zmierzać w dobrym kierunku, jednak nad rodziną ciąży (rzekomo) klątwa, co przynosi tragiczne wydarzenia.

Jeśli jednak spodziewacie się stricte sportowego dramatu i skupienia się na karierze członków rodziny, to trafiliście pod zły adres. Reżyser Sean Durkin o wiele bardziej zainteresowany jest rodzinnymi interakcjami oraz rzekomą kwestią rodzinnej klątwy – kwestii stanowiącej tabu. O ile można to rzeczywiście nazwać klątwą. Wszystko pokazane głównie jest z perspektywy Kevina – najstarszego i najbardziej naiwnego z rodzeństwa. Ale to on jako jedyny zaczyna zauważać coś niepokojącego w tej rodzinie. Bo „Bracia ze stali” to z jednej strony portret powoli nabierającego krajowej popularności sportu, z drugiej o braterskiej więzi przesiąkniętej toksyczną męskością. O tyle trudniejszą do wychwycenia, bo nie jest ona fizyczna, lecz bardziej psychologiczną manipulacją. Ranking najbardziej lubianych synów, który w każdej chwili może się zmienić, niejako tresowanie (albo trenowanie) ich, szorstkość wobec nich czy nie pozwolenie na jakąkolwiek słabość (ból fizyczny, płakanie – nawet na pogrzebie). Wszystko tylko po to, by zadowolić głowę rodziny, a jakakolwiek porażka oznacza dezaprobatę. Widoczną tylko w spojrzeniach i mowie ciała, na którą reżyser zwraca najmocniej uwagę.

Durkin prowadzi swoją historię bardzo powoli, choć czasami pozwala sobie na przeskoki czasowe. Wrażenia robią same zdjęcia oraz odtworzenie realiów lat 70. i 80. (od świetnie dobranych piosenek, nawet jeśli ogranych jak „Don’t Fear the Reaper” Blue Oyster Cult czy „Tom Sawyer” Rush aż po scenografię czy materiały telewizyjne). Dużo jest tutaj ujęć pokazujących bohaterów z bliska (nawet bardzo bliska), co pozwala jeszcze bardziej wejść w ich psychikę, która coraz bardziej słabnie bez żadnego emocjonalnego wsparcia. Dlatego kolejne tragedie nie tylko są emocjonalnymi bombami (przynajmniej dla mnie), ale przyczyny okazują się przerażająco oczywiste oraz możliwe do uniknięcia. Jedynym dla mnie zgrzytem jest jedna zbyt sentymentalna scena, jakby wyrwana z zupełnie innego filmu. Wielu mogą się nie spodobać zbyt krótkie sceny na ringu, gdzie czasem kamera jest tak rwana i tak blisko, że nie widać zbyt dobrze samych walk.

„Bracia ze stali” stoją aktorstwem, które jest absolutnie fantastyczne. Kolejny raz zaskakuje Zac Efron i nie chodzi mi tylko o jego wielką muskulaturę, ale jak bardzo jest wyciszony. Jego bohater to taki łagodny olbrzym, który dostrzega pewne problemy w rodzinie, jednak jest całkowicie bezsilny w próbach ich rozwiązania bez wsparcia bliskich. Może ta rola wydawać się grana na jedną minę, jednak na tej twarzy maluje się masa emocji, które nie pozwalają zapomnieć tego występu. Ale jeszcze lepszy jest Jeremy Allen White jako ulubieniec ojca, Kerry. Wkręcony do wrestlingu po bojkocie olimpiady w Moskwie, coraz bardziej próbuje spełnić rolę ulubieńca, lecz wskutek poważnego wypadku wszystko się zmienia na gorsze, nasilając autodestrukcyjne zapędy. To najbardziej poruszająca i tragiczna postać z całej rodziny. Choć pozostali bracia, grani przez Harrisa Dickersona (najsilniejszy David) oraz Stanleya Simmonsa (najwrażliwszy z całego rodzeństwa, uzdolniony muzycznie Mike) są zepchnięci na dalszy plan, tworzą wyraziste i mocne postacie. Jednak największe wrażenie robi Holt McCallany jako twardy Fritz. Niby wydaje się kochającym, choć szorstkim w obyciu ojcem, którego napędza duma, niespełniona ambicja oraz ślepa wiara w bycie twardym za wszelką cenę. Mocna, wyrazista i naznaczająca swoją obecnością kreacja.

Fani kina sportowego mogą być rozczarowani „Braćmi ze stali”. Film Seana Durkina to mocny, choć bardzo delikatny dramat psychologiczny o konsekwencjach życia w toksycznej rodzinie. Gdzie ta toksyczność nie jest widoczna bardzo bezpośrednio i wyrwanie się z niej nie jest łatwe. Kolejna perła w dorobku A24.

8/10

Radosław Ostrowski

Czas mroku

Maj roku 1940 nie zapowiadał się zbyt dobrze dla Europy, która coraz bardziej dostawała łupnia od pewnego niedoszłego malarza, co został fuhrerem. Krótkowzroczna polityka ugodowa brytyjskiego premiera Neville’a Chamberlaina obróciła się przeciwko niemu, doprowadzając do upadku jego gabinetu. Rządząca partia chce, by urząd objął szef dyplomacji, lord Halifax, lecz ten odmawia. Wtedy na jego miejsce trafia człowiek niechciany, nieplanowany, uważany za nieporadnego, niekompetentnego idiotę (katastrofy pod Gallipoli do tej pory nie wybaczono), wyłączonego z głównego nurtu polityki. Jest nim pierwszy lord Admiralicji, Winston Churchill, tworzący bardzo szeroki gabinet wojenny i od razu musi zmierzyć się z bardzo poważnym problemem – Dunkierką.

czas_mroku1

Joe Wright to brytyjski filmowiec mierzący się z różnymi gatunkami, wychodząc zazwyczaj z tych konfrontacji z tarczą. A postać Winstona Churchilla wydaje się samograjem, bo pokazania takiej ikony brytyjskości nie da się zepsuć, prawda? Skupiając się tylko na tym miesiącu, reżyser wyciska z tej postaci wszystko, nie stawiając (zbyt mocno) spiżowego pomnika. Jest to kino polityczne czystej próby, która można potraktować jako uzupełnienie „Dunkierki” Nolana, pokazujące całą operacje z perspektywy urzędników oraz przywódcy. Rzadko pojawiają się tutaj obrazki z wojny (ujęcia wręcz z góry, zwane okiem Boga), a całość skupiona jest na rozgrywkach i spięciach między Churchillem a Halifaxem oraz Chamberlainem, pragnącymi zawrzeć pokój z Hitlerem. Premier jest początkowo traktowany jako ktoś wrogi, szalony, pragnący poświęcenia oraz ofiar, człowiek zawierający masę politycznych błędów oraz grzechów. Te spięcia są zdecydowanie najmocniejszą stroną filmu.

czas_mroku2

Wizję niepokoju oraz mroku potęgują świetne zdjęcia Bruno Delbonnela, który wręcz perfekcyjnie operuje światłocieniem. Mocno to widać w takich ujęciach jak przemowy w niemal ciemnej izbie parlamentu czy gdy widzimy bohatera jadącego windą. To dopełnia wizji czasów, gdzie każda godzina dla tego kraju może być ostatnią, najczarniejszą godziną. Owszem, są pewne wady jak patos (w finale jest go dużo) czy lekko mniej wyraźny od bohatera drugi plan (bo Churchill wręcz błyszczy), ale to kompletnie nie przeszkadza, wręcz do tej ścieżki.

czas_mroku3

Nie będę oryginalny twierdząc, że „Czas mroku” to Gary Oldman Show. Aktor, mimo charakteryzacji, tworzy bardzo wyrazistą, wręcz charyzmatyczną postać. Gdy przemawia w parlamencie, sprawia człowieka głęboko wierzącego w swoje racje, niewzruszonego niczym twardziela. Ale to bardziej skomplikowany charakter – bywa porywczy (jak sam mówi: „powściągliwość jest rzadka w jego rodzinie”), wręcz wybuchowy, miewa chwile wątpliwości oraz walczy z własnymi politycznymi demonami. Nieprawdopodobna kreacja wnosząca film na wyższy poziom. Drugi plan wydaje się zepchnięty przez wielkiego Oldmana, a pozostali bohaterowie mają trochę mało czasu na zbudowanie głębokich ról. Nie znaczy to, że są tylko delikatnym tłem, o nie. Najbardziej wybija się tutaj Stephen Dillane jako bardzo ugodowy lord Halifax, sprawiający wrażenie wręcz nietykalnego członka rządu. Swoje pięć minut ma też Ben Mendelsohn (król Jerzy V) oraz Kristin Scott Thomas (pani Churchill), stanowiący solidne wsparcie.

czas_mroku4

Nowy film Wright to przykład solidnej biografii z jedną, WIELKĄ kreacją Gary’ego Oldmana, który dźwiga całość na swoich barkach. To mroczny, trzymający w napięciu dramat, ale – na szczęście – Churchill jest pokazany jako postać z krwi i kości, a nie pomnikowy charakter znany z podręczników historii. To musi robić wrażenie.

8/10

Radosław Ostrowski

Baby Driver

Kim jest Baby? To młody chłopak, który z autem robi to, co wielu mężczyzn z kobietami. Innymi słowy – to szatan. Jest szybki i wściekły, a podczas jazdy lubi słuchać muzyki i to nie jest żadne tam disco polo czy hardkorowy rap, tylko klasyczne, melodyjne granie wszelkich gatunków. Pracuje dla niejakiego Doktorka, który jest mózgiem i planuje każdy skok. Młody w ten sposób spłaca dług wobec szefa. I kiedy wydaje się, że jeszcze będzie tych parę skoków, ale pojawia się Ona – imię jej Debora. To fajna dziewczyna, z którą można zacząć nowe życie. Tylko trzeba zrobić jedną robótkę, co może pójść nie tak?

baby_driver1

Jak możecie wywnioskować z tego opisu, nowe dziecko Edgara Wrighta to klasyczne kino kryminalne, z ogranymi kliszami rodem z podrzędnej opowiastki pulpowej. I w zasadzie to jest takie komiksowe kino, kierujące się swoją własną logiką i zasadami. „Baby Driver” to dziwaczna mieszanina komedii, sensacji, romansu i… musicalu. Jesteście zdumieni i lekko w szoku? Ja też byłem, zwłaszcza że ten koktajl smakował dla mnie bardzo zagadkowo. Początek jest mocny i wprawia w konsternację: napad na bank. Wszystko z perspektywy kierowcy, słuchającego muzyki. Właśnie, muzyka. Ona narzuca tempo, buduje klimat i wszystko jest jej podporządkowane, włącznie z montażem. Wystarczy obejrzeć początek, scenę przedstawienia planu skoku czy strzelaniny podczas kupna broni. I to wygląda po prostu rewelacyjnie podczas pościgów, strzelanin lub czołówki, gdzie fragmenty tekstu piosenki pojawiają się czy to w formie graffiti lub naklejek. Dla mnie problemem nie była realizacja, brak wyrazistych postaci albo komiksowa, wręcz bajkowa konwencja (może poza zakończeniem).

baby_driver2

Dla mnie problemem było to pomieszanie gatunków, przez co całość nie wybrzmiała tak mocno, jak bym tego chciał. Przyznam się (bez bicia), że liczyłem na więcej pościgów i akcji, chociaż wątek miłosny między Baby’m a Deborą poprowadzony był lekko oraz z gracją (tylko czułem lekkie znudzenie). Jest to przewidywalne, przerysowane (rzadkie, ale intensywne sceny przemocy), a także z kilkoma retrospekcjami, co mnie wybijało z rytmu. I jeszcze ten przesłodzony finał, po którym można było zacząć wymiotować tęczą.

baby_driver3

Aktorzy szarżują (nawet bardzo), ale jest to całkowicie zrozumiały zabieg. Ansel Elgort jest uroczy jako małomówny, wrażliwy chłopak, kochający szybkie fury i muzykę. I jak fajnie wygląda w tych okularach, ze słuchawkami na uszach. Jak się nie zakochać w takim ciastku. Na drugim planie mamy spokojnego Kevina Spacey (Doktorek) oraz prześliczną Lily James (kelnerka Debora), jednak całość kradnie dwóch psychopatów: Jamie Foxx (Bats) oraz Jon Hamm (Buddy), wnosząc sporo czarnego humoru.

baby_driver4

„Baby Driver” to taka ładnie opakowana, stylowa (nawet przestylizowana) bajka, niepozbawiona mroku i niepokoju. Sama historia nie jest może najciekawsza, ale sposób realizacji podnosi całość na wyższy poziom. Czegoś mi w tym miksie zabrakło, by utkwił w pamięci na dłużej i nie bardzo wiem co. Ale jako czysta rozrywka daje radę.

6,5/10

Radosław Ostrowski

Kopciuszek

Każdy z nas zna bajkę o Kopciuszku. Dziewczyna traktowana jako służąca przez macochę i jej dwie córki, potem trafia na bal w czym pomaga jej matka chrzestna, która jest dobrą wróżką (takie dwa w jednym), zakochuje się w niej książę i dalej wiadomo. To tak w maksymalnym skrócie, bo wersje Charlesa Perraulta jak i braci Grimm są powszechnie znane. Filmowcy też opowiadali tą historię parę razy (najbardziej znana wersja pochodzi od Walta Disneya z 1950 roku). Teraz własną wersje postanowił przedstawić nie byle kto, bo sam Kenneth Branagh.

kopciuszek1

Dzisiaj baśnie przedstawia się w postmodernistycznym stylu, wyznaczonym 15 lat temu przez legendarnego „Shreka”, gdzie klasyczne elementy wywrócono do góry nogami mieszając z popkulturą. Tym większą niespodzianką było to, że reżyser opowiada tą znaną historię z szacunkiem do pierwowzoru i bez żadnych udziwnień. Czy należy stwierdzić, ze „Kopciuszek” to porażka? Absolutnie nie – to czysta magia na ekranie, pełna barw, ale i emocji. Albowiem bez nich żaden film nie jest w stanie odnieść sukcesu. Obowiązkowo jest Kopciuszek – tym razem mający imię Ella – jest i książę, oboje piękni oraz młodzi, jest też macocha z córkami-jędzami, czarowanie karocą, bal, zgubienie pantofelka i cała ta reszta. Branagh czaruje tutaj stroną plastyczną i to jest na razie najładniejszy film tego roku. Scenografia jest imponująca (zamek króla przypominał mi z wyglądu… Wersal), kostiumy eleganckie, pełne barw, idealnie pasujące do charakterów oraz śliczną muzyką Patricka Doyle’a.

kopciuszek2

Ale jak to możliwe, że reżyser nie przesłodził i ogląda się to z takim zaangażowaniem? Ponieważ postanowił troszeczkę ożywić swoich bohaterów oraz uwiarygodnić ich zachowanie. Ella (prześliczna Lily James – jestem pewny, że jeszcze o niej usłyszymy) jest nie tylko piękna oraz młoda, a naturalności mogliby jej pozazdrościć wszyscy. To bardzo rezolutna, zaradna dziewczyna, której wręcz nieznośna dobroć nie wzięła się z nieba, ale od nauk swojej matki o byciu odważnym oraz dobrym, mimo wszystko. Podobnie jest z księciem Kitem (znany z „Gry o tron” Richard Madden, który bardzo dobrze sobie radzi), który musi wybrać – miłość jako „kontrakt” mający zagwarantować stabilność ekonomiczną królestwa czy pójść za głosem serca? Lojalność wobec ojca czy nieposłuszeństwo?

kopciuszek3

Podobną taktykę reżyser stosuje wobec postaci złych, którym zależy na zabezpieczeniu przyszłości swoich dzieci (świetna Cate Blanchett w roli Macochy) oraz całego państwa (niezawodny Stellan Skarsgaard) – są zbyt zgorzkniali i przeżyli zbyt wiele, by pozwolić sobie na radość. Z kolei od strony dowcipu błyszczy Helena Bohnam Carter i powiem wam – takie wróżki chrzestnej jeszcze nie było. Dodatkowo jest narratorką całej opowieści.

kopciuszek4

Kenneth Branagh opowiada klasyczną bajkę w klasycznym stylu. Brzmiało to jak kolejna część „Mission: Impossible”, ale reżyser z taką klasą, stylem i wyczuciem nie mógł polec. Piękno w najczystszym wydaniu.

7,5/10

Radosław Ostrowski