Lorde – Melodrama

135e9ae4d19e7816e0ffdd9a95922a0c.1000x1000x1

Na nowe dokonanie debiutantki z Nowej Zelandii trzeba było czekać 4 lata. Lorde – teraz 20-letnia kobieta – sama zajęła się produkcją wsparta przez Jacka Antonoffa, współpracującego m.in. z Taylor Swift, Sią, fun czy St. Vincent. No i pytanie: dostajemy to samo czy będzie coś lepszego?

Artystka nadal otacza się stylistyką dream popu pełnego elektroniki. Otwierający całość “Green Light” zaczyna się od krótkich uderzeń fortepianu, przyspieszających w refrenie, dodając szybką perkusję. Pulsujące, pełne minimalistycznej perkusji oraz nakładających się wokali w tle “Sober” brzmi niczym zakoszony St. Vincent, gdyby nie te dęciaki pod koniec refrenie. Rozmarzony klimat poprzedniego albumu wraca w “Homemade Dynamite” I gitarowym “The Louvre” z zapętlonymi klawiszami. Zaskoczeniem dla mnie była pianistyczna ballada “Liability” o ciemnej stronie sławy (I utrzymana w podobnym tonie “Writer in the Dark”) czy pełen elektroniki, smyczków oraz “pstrykanej” perkusji “Hard Feelings/Loveless”, zmieniająca w połowie klimat, bardziej idąc w stronę lat 80. (dziwne szumy, perkusyjne eksperymenty). Melancholijny “Sober II (Melodrama)” uderza wstępem smyczkowym (skrzypce jeszcze się tu przewiną), zgrabnym nakładaniem się głosów w refrenie oraz cykaczami w połowie. Ale prawdziwą petardą jest tutaj dynamiczny “Supercut” stworzony wspólnie z Jean-Benoit Dunckelem (Air).

Sama Lorde mocno poprawiła swój warsztat, parę razy chwytając za gardło (“Writer in the Dark”), bardziej dojrzewając tekstowo, nie tylko opowiadając o beztrosce, ale też o rozczarowaniach. Do tego wszystko podrasowane przebojową muzyką, pełną pokręconych dźwięków. Niby jest tak samo, ale inaczej i nie ma żadnej dramy.

8/10

Radosław Ostrowski

Lorde – Pure Heroine

Lorde_Pure_Heroine

Kolejna intrygująca przedstawicielka Nowej Zelandii, krainy hobbitów, pięknej przyrody oraz Gotye.to właśnie stamtąd pochodzi Ella Marija Lani Yelich-O’Connor, bardziej znana jako Lorde. Swój pierwszy album wydała cztery lata temu, sama osiągając ledwo 16 lat. Czy wtedy była z niej taka “Czysta heroina”?

W kwestii produkcji wsparł ją spec z ojczystego kraju Joel Little, który współpracował m.in. z Lee Goulding, Imagine Dragons czy Samem Smithem, dając mieszankę popu z elektroniką. “Tennis Court” uderza przestrzennym fortepianem, zmieniającym się, “tykającymi” klawiszami niczym z 8-bitowej gry oraz minimalistycznej perkusji, zmieniającej się znane z rapu cykacze, by w refrenie nabrać chropowatości. Minimalizm ten jest obecny cały czas: czy to w opartym na tłustym bicie ze “świdrującą” elektroniką (“400 Lux”), przebojową perkusji (singlowe “Royals”), wokalnego zapętlenia (rozmarzone “Ribs”z perkusją jak petard – przynajmniej na początku), odbijającego się niczym echo fortepianu (“Buzzcut Season”) czy początek a capella okraszony orientalnymi wstawkami (“Team”), dodając oszczędne klawisze.

Nawet jeśli poszczególne utwory brzmią troszkę na jedno kopyto, to jakimś cudem udaje się utrzymać zainteresowanie. Zarówno rozmarzonymi klawiszami (“Still Sane” czy brzmiące niemal kołysankowo “White Teeth Teens”) czy wejściem gitary elektrycznej (“A World Alone”). Lorde bardzo przypomina klimatem oraz stylem Jamesa Blake’a, troszkę The xx niż Lanę Del Rey, do której często jest porównywana. Dziewczyna miała bardzo delikatny głos, którym bardziej mruczy czy rapuje niż śpiewa, ale w tym rozmarzonym świecie dźwięków to zupełnie wystarczyło.

“Pure Heroine” mogło wielu podrażnić pójściem z prąd wobec współczesnych trendów muzyki popularnej, ale singlowe numery mocno zapadały w pamięć. Po przesłuchaniu całości stwierdzam, że jest to dobry materiał z kilkoma nośnymi numerami. Wersja deluxe serwuje jeszcze parę cacek jak postrzelony “Million Dollar Bill” czy bujający “The Love Club” dają wiele satysfakcji. Już nie mogę się doczekać, gdy dostane do ręki drugi album.

7/10

Radosław Ostrowski