
Na nowe dokonanie debiutantki z Nowej Zelandii trzeba było czekać 4 lata. Lorde – teraz 20-letnia kobieta – sama zajęła się produkcją wsparta przez Jacka Antonoffa, współpracującego m.in. z Taylor Swift, Sią, fun czy St. Vincent. No i pytanie: dostajemy to samo czy będzie coś lepszego?
Artystka nadal otacza się stylistyką dream popu pełnego elektroniki. Otwierający całość “Green Light” zaczyna się od krótkich uderzeń fortepianu, przyspieszających w refrenie, dodając szybką perkusję. Pulsujące, pełne minimalistycznej perkusji oraz nakładających się wokali w tle “Sober” brzmi niczym zakoszony St. Vincent, gdyby nie te dęciaki pod koniec refrenie. Rozmarzony klimat poprzedniego albumu wraca w “Homemade Dynamite” I gitarowym “The Louvre” z zapętlonymi klawiszami. Zaskoczeniem dla mnie była pianistyczna ballada “Liability” o ciemnej stronie sławy (I utrzymana w podobnym tonie “Writer in the Dark”) czy pełen elektroniki, smyczków oraz “pstrykanej” perkusji “Hard Feelings/Loveless”, zmieniająca w połowie klimat, bardziej idąc w stronę lat 80. (dziwne szumy, perkusyjne eksperymenty). Melancholijny “Sober II (Melodrama)” uderza wstępem smyczkowym (skrzypce jeszcze się tu przewiną), zgrabnym nakładaniem się głosów w refrenie oraz cykaczami w połowie. Ale prawdziwą petardą jest tutaj dynamiczny “Supercut” stworzony wspólnie z Jean-Benoit Dunckelem (Air).
Sama Lorde mocno poprawiła swój warsztat, parę razy chwytając za gardło (“Writer in the Dark”), bardziej dojrzewając tekstowo, nie tylko opowiadając o beztrosce, ale też o rozczarowaniach. Do tego wszystko podrasowane przebojową muzyką, pełną pokręconych dźwięków. Niby jest tak samo, ale inaczej i nie ma żadnej dramy.
8/10
Radosław Ostrowski

