Zgniłe uszy

Ile już było opowieści o tym, jak małżeństwo z niezbyt długim stażem przechodzi kryzys? Decydują się na pójście do terapeuty, bo jeszcze im na sobie zależy. Tak postąpili Janek z Marzeną – małżonkowie od dwóch lat, lecz zaczynają pojawiać się poważne zgrzyty. Jadą do terapeuty o wdzięcznym imieniu Henryk gdzieś na odludzie, gdzie odbywa się dość niekonwencjonalna terapia.

Debiut Piotra Dylewskiego to przykład skromnego, niezależnego kina. Kameralna opowiastka zaczyna się jak dramat obyczajowy. Nie wszystko jest powiedziane tutaj wprost, co jest źródłem kryzysu. Reżyser najpierw pozwala spędzić czas z bohaterami. A potem zaczyna się terapia i dzieją się rzeczy. bo sama terapia nie jest oparta tylko i wyłącznie na rozmowach. Nie brakuje tutaj elementów jakby zabawy (boks, przerywany serią pytań), ale najważniejszy moment to zastosowanie metody Hellingera, czyli metoda ustawień. Bo pojawia się druga para, a wtedy wszystko zaczyna gęstnieć. Pojawiają się poważniejsze iskry, spięcia oraz zaczynamy odkrywać przyczynę. Stopniowo budowane napięcie doprowadza do eksplozji, na który się czeka cały film. Krótki, bo ponad godzinny, ale więcej nie trzeba. A w drugiej połowie robi się dużo mroczniej, wręcz surrealistycznie. Bo nie do końca wiadomo, co się tak naprawdę dzieje, a co jest tylko manipulacją. Zaś zakończenie jest niemal jak z thrillera, co dla wielu może być zgrzytem. Dla mnie jednak to działa i daje pewną nadzieję.

Mimo kameralności film imponuje realizacyjnie, co w przypadku kina niezależnego jest rzadkością. Jeszcze rzadsze jest tutaj czysty dźwięk oraz naturalnie wypadające dialogi. O aktorstwie nawet nie wspominam, bo to jest świetne, a z tego skromnego grona wybijają się dwie role. Pierwszą jest Henryk w wykonaniu Michała Majnicza, czyli niekonwencjonalny, ale opanowany i wyczulony na fałsz terapeuta. Druga to Marzena od Magdaleny Celmer (także współautorka scenariusza), która z naszej pary wydaje się tą bardziej poważną, dojrzałą i odpowiedzialną. Bardziej szczera, choć ukrywa pewne wady (wręcz nadmierne poczucie kontroli oraz ukrywana zazdrość).

Nie wiem, jakie będą następne filmy Piotra Dylewskiego, ale jedno pozostaje pewne: to warty obserwacji młody talent. „Zgniłe uszy” mają wiele szczerości oraz zrealizowana jest bardzo pewną ręką, dając szansę błysnąć mniej znanym twarzom.

7/10

Radosław Ostrowski

Wszystko dla mojej matki

Wydaje się, że to będzie kolejny film o Polsce – brudnej, nieprzyjemnej, przesiąkniętej złem, patologią, odrzuceniem i bezradnością. Ale czy może być inaczej, skoro bohaterką jest dziewczyna z poprawczaka? Ola ma 17 lat i została odebrana matce, byłej biegaczce. Trafiła do poprawczaka po wielu ucieczkach z domu dziecka w Olsztynie oraz kradzieżach. Tylko chęć powrotu do matki jest jedyną rzeczą, która trzyma ją przy życiu. Tak jak jej koleżanki, m.in. morderczynię oraz ciężarną. Dlatego Ola biega, trenuje i ma szansę na wygranie ważnych zawodów. Ale czy dziewczyna da radę?

Małgorzata Imielska do tej pory realizowała filmy dokumentalne oraz spektakle Teatru Telewizji. W końcu postanowiła sięgnąć po fabułę. „Wszystko dla mojej matki” ma w sobie dokumentalny sznyt oraz opowiada o młodych dziewczynach. Osoba wykluczonych ze społeczeństwa, ale w poprawczaku jak na Łazarskim rejonie: nie jest kolorowo. Przemoc, narkotyki, alkohol, nadzieja umiera szybciej niż szansa na powrót do normalności. Dyrektorka wydaje się być osobą, która chce mieć tylko święty spokój i nie obchodzi jej nic, zaś na każdą prośbę czy głębszą rozmowę mówi: „Nie chce o tym słyszeć” albo „Nie mam na to siły”. Można powiedzieć, że dziewuchy są niejako zdane same na siebie, pozbawione głosu, szansy. Desperacko trzymają się jednego: że w końcu zobaczą matkę. Tą osobę, która puściła je na ten świat, a potem… no właśnie. Zniknęły z różnych powodów: czy to przez więzienie, toksyczne relacje z mężczyznami czy szeroko rozumiane nieudane życie. Nawet kiedy pojawia się nadzieja dla dziewczyny w postaci wzięcia do siebie na miesiąc do rodziny, co mieszka w okolicy dawnego adresu. Ale nadzieja przynosi tylko rozczarowania, a tamtego czasu nie da się odzyskać.

I wtedy dzieje się coś dziwnego. Pozbawiana nadzieja oraz zderzenie z rzeczywistością zamiast osłabić staje się siłą. Reżyserka nie osądza swoich postaci, nie bawi się w publicystykę, tylko obserwuje i próbuje zrozumieć. Nie bojąc pokazać się tej ciemnej strony systemu, gdzie osoby odrzucone nie mają żadnego głosu. Bo „tu trzeba krzyczeć” i reagować, inaczej może skończyć się to tragedią jak w scenach tuż przed finałem. Nie mniej jest w tym nieprzyjemnym świecie pewien cieć – niewielki, ale jednak – nadziei. Nie jest ona fałszywa, lecz może dać szansę na zbudowanie siebie od nowa. Czy jednak dziewczyny będą mogły z tego skorzystać?

Realizm tej historii dopełniają oszczędne, ale naturalne dialogi, dokumentalna realizacja (wyciszone kolory, naturalne światło, kamera niemal w ruchu) oraz delikatna muzyka Włodka Pawlika. To wszystko by nie zagrało, gdyby nie młoda krew i nieopatrzone aktorki w głównych rolach. Absolutnie cudowna jest Zofia Domalik w roli Oli. Odpowiednio balansuje między smutkiem, nadzieją, gniewem, zaś jej los porusza. Nie stosuje szantażu i przez większość jest wyciszona, pokazująca wiele oczami i mową ciała. Reszta, nawet nie mając wiele czasu, tworzy wyraziste postacie. Z tego grona najbardziej zapadła mi pamięć Maria Sobocińska (niemal ostra Agnes) i Malwina Laska (bardzo wrażliwa Mania). Nie brakuje też na dalszym planie znanych twarzy pokroju Jowity Budnik (Irena), Adama Cywki (Andrzej), Małgorzaty Buczkowskiej (Agata, przyjaciółka matki) czy Dobromira Dymeckiego (trener Tomek), jednak nie wybijają nas z rytmu oraz formy.

Imielska w swoim debiucie łączy sprzeczne elementy: wrażliwość z brutalnością, nadzieję z beznadzieją, smutek z radością. Nie jest to jednak depresyjne kino społeczne jakie znany z lat 90. czy początku XXI wieku, ale nie jest też naiwnym, publicystycznym, zero-jedynkowym dramatem. Porusza, angażuje oraz potrafi zmotywować do walki ze światem.

7/10

Radosław Ostrowski