Marillion – This Strange Engine

This_Strange_Engine

Minęły następne dwa lata i w 1997 roku ukazał się album numer 9 brytyjskiej kapeli Marillion. I tak jak poprzednie albumy, „This Strange Engine” jest dość różnorodny, zaś produkcją zajął się zespół.

I chyba od dawna zespół nie grał tak bez wybijania się poszczególnych muzyków. Bo zarówno Mark Kelly, Steve Rothery, Peter Trewanas i Ian Mosley grają równo i wspólnie tworzą muzyczny świat tej płyty. Klawisze Kelly’ego są bardzo delikatne („80 Days”), Rothery gra zarówno na gitarze akustycznej jak i mocno elektrycznej („One Fine Day”), bas i perkusja zgrywają się ze sobą. Poza tym pojawia się też trąbka („80 Days”), bałałajka (pięknie brzmi w „Estonii”) czy chór („Man of the Thousand Faces”), jednak tutaj dominuje spokojniejsze, trochę akustyczne brzmienie. Ale mimo to zespół trzyma poziom i parę razy potrafi zaskoczyć (kapitalna „Estonia”), choć raz wprawiają w kompletne zdziwienie (karaibska perkusja i klawisze w „Hope for the Fututre”). A wisienką na torcie jest półgodzinna (dobrze czytacie!) kompozycja tytułowa, która ma wszystko to, co w muzyce progresywnej – zmienność tempa, świetne popisy muzyków (ze wskazaniem na Kelly’ego i Rothery’ego) i czarowanie aż do ostatniej nuty. Choćby dla tego utworu absolutnie warto nabyć ten album.

O ile przez chwilę miałem wątpliwości, co do wokalu Steve’a Hogartha, o tyle tutaj stwierdzam, że one zniknęły. Facet śpiewa więcej niż dobrze, zgrabnie pisze teksty mówiące o ludziach, po prostu, a że ubiera to w naprawdę dobre frazy, już przekonałem się parę razy.

Po lekko ponurym „Afraid of Sunlight”, ten album jest bardziej wyciszony, bardziej emocjonalny i bardziej pomysłowy. Świetny album i już mam apetyt na następne płyty.

8/10

Radosław Ostrowski

Marillion – Afraid of Sunlight

Afraid_Of_Sunlight

Marillion nadal dzielnie się trzyma i tym razem na następny album trzeba było czekać tylko rok. A przy produkcji zespołowi pomagał Dave Meegan, który już współpracował z zespołem przy „Brave”.

Efekt? Pewne uproszczenie brzmienia, czasowo nadal to progresja (najkrótszy utwór ma ponad 5 minut), jednak prostota nigdy sama w sobie nie jest wadą. Po bardzo wyciszonym „Brave” tym razem jest odrobinę bogatsza aranżacja, a także wplecione fragmenty czy to zapowiedzi konferansjera („Gazpacho”) czy inne zmajstrowane dźwięki. Problem w tym, że ta muzyka mnie nie porwała ani powaliła (aż do połowy), była za spokojna w porównaniu z poprzednimi płytami. Gitara Rothery’ego jest akustyczna (zazwyczaj), więcej do powiedzenia ma bas oraz klawisze, które dominują nad całością („Beyond You” czy „Gazpacho”), zaś wokal Hogartha nadal trzyma poziom. Trzeba jednak oddać sprawiedliwość, że kompozycje są dobre i są pewne zaskoczenia jak „Cannibal Surf Babe” zaczynający się jak piosenka Beach Boys, by potem skręcić w stronę horroru (niepokojące klawisze w połowie). A najlepsze w tym albumie są dwa utwory – tytułowy oraz kończący całość „King”.

Z kolei teksty mówią o ciemnej stronie sławy i zmuszają one do refleksji. Nie brakuje odniesień do Elvisa Presleya czy amerykańskiego stylu życia, który jest poddany krytyce.

Solidny – to słowo chyba najlepiej opisuje ten album. Nie jest to najlepsza płyta tego zespołu, ale jednak panowie nie schodzą poniżej pewnego poziomu. I tylko tyle.

7/10

Radosław Ostrowski

Marillion – Brave

Brave

Po trzech latach i dwóch płyta, które spotkały się z mniej ciepłym przyjęciem (zbyt rockowe), Marillion zdecydował się wrócić do korzeni. Ich następny album stał się concept-albumem.

Za produkcję „Brave” odpowiada Dave Meegan, który wiele razy będzie współpracował z Marillionem. Inspiracją do tego albumu była zasłyszany w radiu reportaż o znalezieniu dziewczyny chodzącej koło Severn Bridge przez policję. Nie wiedziała kim jest, ani skąd pochodzi, nie było z nią kontaktu. I to z jej perspektywy opowiedziana jest ta historia (przynajmniej tak jak wyobrażał Hogarth). A wierzcie mi, to jest żadna słodka opowiastka, tylko jedna z poruszających, wręcz depresyjnych opowieści, niepozbawionej przemocy, alienacji i być może (bo to zostaje otwarte) zakończonej samobójstwem. Jak coś takiego opisać słowami? To piękny, choć smutny album. Powiedzieć, że każdy z muzyków dał z siebie wszystko, to tak jakby nic nie powiedzieć. Klawisze zazwyczaj są nieprzyjemne (otwierający całość „Bridge”), ale i delikatne, imitujące fortepian. Jak zawsze niezawodzi Steve Rothery na gitarze, tworzą kolejne malarskie riffy (m.in. „Hard As Love”, „Runaway”), a sekcja rytmiczna też dodaje sporo od siebie. Najbardziej to widać w najdłuższych „Goodbye To All That” z ciągłymi zmianami tempa, klimatu i brzmienia oraz „The Great Escape”. Tutaj opowiadanie o poszczególnych utworach moim zdaniem nie ma sensu, bo całość jest na wyrównanym – bardzo wysokim poziomie. Całości dopełniają jeszcze poruszające teksty i naprawdę dobry wokal Hogartha.

To najsmutniejsza i chyba najbardziej osobista płyta grupy od czasu odejścia Fisha. I jedna z tych, która  śmiało może rywalizować o miano najlepszej płyty w dorobku całej grupy. Mocna, poruszająca i bardzo zaskakująca.

9,5/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Marillion – Holidays in Eden

Holidays_in_Eden

Holidays in Eden
Life before the fall
See no, hear no, speak no evil
Feel no guilt, feel no guilt at all

Po odejściu Fisha Marillion zastąpił go Stevem Hoagrthem, który udźwignął to zadanie. Jednak płyty Brytyjczyków przestały się tak dobrze sprzedawać, co chyba przestało ich specjalnie interesować. Ale po bardzo udanym (moim zdaniem) „Seasons End” trzeba było czekać dwa lata na nowy album.

Tym razem za produkcję odpowiada Chris Neil znany ze współpracy z Mike + The Mechanics. Hogarth i spółka uprościli bardziej swoje brzmienie, choć słychać kto wykonuje i nadal są zmiany tempa. Klawisze Kelly’ego brzmią delikatniej i robią zazwyczaj za przyjemne tło – choć wyjątkiem jest „Splintering Heart”, gdzie budują dość mroczną atmosferę – razem z walącą z rzadka perkusją oraz gwałtownym solo Rothery’ego w połowie. Niemniej jeszcze zespół potrafi tworzyć niezwykłe i czarujące kompozycje, choć są one dość proste jak „The Party” czy „No One Can”.  Ale czy to się musi wykluczać? Chyba nie. Zdarzają się jednak pewne małe urozmaicenia jak silnik samolotu słyszany gdzieś w jakiejś łące/lesie w rockowym utworze tytułowym czy syreny policyjne w „This Town”, co pokazuje, że jeszcze muzycy eksperymentują. Natomiast fani typowo progresywnych brzmień powinni przesłuchać trylogii „Rake’s Progress”, czyli: rockowy „This Town”, wyciszony „The Rakes Progres” z pulsującym basem oraz epicki „100 Nights”, gdzie Rothery znów potwierdza swój wielki talent.

Jeśli ktoś nie polubił Steve’a Hogartha na poprzedniej płycie, na tej też go nie polubi. Bo śpiewa po swojemu, czyli moim zdaniem dobrze. Może i w paru miejscach może sprawiać wrażenie krzyczącego, ale to jeszcze nie umieranie. Także teksty są całkiem przyzwoite, mówiące o miłości, niewinności.

Przy „Seasons End” pisałem, że Marillion + Hogarth = ciekawa wizja. I to jest zwyczajna kontynuacja tej drogi, mniej progresywna, ale nadal piękna. Ale ich największe dzieło dopiero przed nami.

8/10

Radosław Ostrowski

Marillion – Seasons End

Seasons_End

Rok 1989 był ważny. Nie tylko dlatego, że zaczął się rozpad systemu komunistycznego na wschodzie Europy, pojawiła się gra „Prince of Persia”, a w kinach szalał „Batman” Tima Burtona. Także dla zespołu Marillion był to rok ważny. Zespół opuścił Fish i reszta grupy stanęła przed dylematem jaki miał ostatnio zespół Myslovitz: było miło, ale się skończyło i po Marillionie albo szukamy nowego frontmana i jedziemy dalej. Skoro zespół nadal działa, wiadomo jaki wybór został dokonany. Następcą charyzmatycznego Fisha pozostał Steve Hogarth i w tym składzie zespół tworzy do dzisiaj.

Pierwszą płytą nagraną z nowym wokalistą jest „Seasons End” wyprodukowany przez Nicka Davisa, który wcześniej współpracował z Genesis. I całość wypada naprawdę interesująco, a piosenek jest tylko 9. I co ciekawe, brzmi to jak dawny Marillion – mamy świetne solówki Rothery’ego (najlepsze w utworze tytułowym oraz „The King of Sunset Town”), pięknie grające klawisze, chwytliwy bas, zmiany tempa i nastroju. Zaś same kompozycje brzmią po prostu pięknie. „The King of Sunset Town”, najbardziej zmienny „Berlin” ze świetnym solo saksofonu czy tytułowy utwór. Ale pojawia się tu kilka zmian i bardzo nietypowe utwory dla tej kapeli.

Czymś takim na pewno jest „Easter” – akustyczna ballada, która klimatem ociera się o dorobek Enyi (refren z nakładającym się głosem oraz „dzwoniącymi” klawiszami, jednak w połowie dochodzi do głosu bas i następuje zmiana klimatu. Podobnie z „The Uninvited Guest” – werblową perkusja, delikatna gitarka w zwrotkach, zaś w refrenie tak jak zawsze. Jednak największą niespodzianka był „Hooks in You” z ostrą, wręcz agresywną gitarą Rothery’ego (ostatnia minuta). Za to mistrzostwem jest kończący całość „The Space…” – piękna melodia, patos, świetne klawisze oraz gitara. Trzeba czegoś więcej?

Teraz najważniejsze pytanie: jak sobie poradził Steve Hogarth, który nie jest tak wysoki jak Fish, nie ma takiej barwy jak Fish i nie pisze takich tekstów jak Fish? Odpowiedź jest zaskakująca: bardzo dobrze. Ma delikatniejszy wokal, czasem potrafi być bardziej ekspresyjny („Hooks in You”) i nie tylko nie przeszkadza i nie próbuje naśladować swojego poprzednika, ale wnosi odrobinę świeżości w kapeli i też potrafi poruszyć. A w tekstach nadal w centrum jest człowiek – wplątany w historię („The King of Sunset Town”, „Berlin”), zakochany („After Me”, „The Space”). Hogarth stara się mówić prostym językiem, choć nie pozbawionym metafor.

Mówiąc krótko „Seasons End” to punkt zwrotny w karierze kapeli z Aylesbury. Po tej płycie zmieniło się wszystko, także styl zespołu. Jednak pokazał on, że Marillion bez Fisha też potrafi być tak samo interesujący. Chyba jeszcze wrócę do tego albumu.

9/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Marillion – Clutching at Straws

Clutching_At_Straws

Po wielkim sukcesie jakim było „Misplaced Childhood” Fish i spółka zrobili sobie dwa lata przerwy. Ale w tym samym składzie i z tym samym producentem zrobili czwarty już album „Clutching at Straws” (Chwytając się brzytwy).

Jeśli ktoś jednak spodziewał się kontynuacji przebojowego poprzednika, musi się rozczarować, gdyż jest to album mroczniejszy. Ale tak jak poprzednik jest to concept-album – historia pisarza Toucha i jego drogi z alkoholem. Owszem, jest tu smutno i prościej niż na poprzednich płytach, ale mimo tego całość brzmi pięknie i poruszająco, a chyba o to tu chodziło. Gitara Rothery’ego jest bardziej stonowana, robi wręcz za tło (choć zdarzają się mocne wejścia jak w tytułowym utworze czy w „White Russian”), klawisze brzmią bardzo mroczne („Going Under” z echem w połowie), a nawet jeśli zdarzają się łagodniejsze dźwięki, brzmią bardzo krótko (cymbałki w „Hotel Hobbies”). Nawet jeśli pojawiają się tu żywsze melodie („Just For The Records” z szybkimi klawiszami pod koniec), to one są zaledwie krótkimi przystankami w drodze Toucha do dalszego upadku, skontrastowane tekstami („Incommunicato” czy kończący całość album tytułowy z ukrytym utworem „Happy Ending” (a tam „No” i demoniczny śmiech) kończącym album.

Siła napędową tego albumu jest silny i ekspresyjny wokal Fisha, dzięki czemu mroczna opowieść o Touchujest tak emocjonalna. Jego wcześniejsze dokonania przeplatają się ze zwidami („White Russian” z „uzbrojonymi w uzi ludźmi na ulicach”), rozstaniem z kobietą, rozczarowaniem rzeczywistością i świadomością, że z tej drogi nie ma odwrotu:

Jest już zbyt późno, to zaszło zbyt daleko
Mam już dwie świadomości, lecz obie są poza tym wszystkim kiedy stoję przy barze
Kiedy mówię, że mam problem, to jest pewnik
Lecz ja zrzucam to wszystko na karb swego ekscentryzmu
(„Just for the Records”) czy w „Torch Song”:

Odnalazłem dziwną fascynację w mieszaniu płynów, alkohol daje mi dreszczyk
Już zbyt późno w tej grze by pokazać dumę czy wstyd

Marillion tym albumem potwierdził, że nawet z teoretycznie prostych melodii są w stanie stworzyć poruszającą opowieść, pełną smutku i bólu. To dojrzała historia upadku człowieka, bez szans na happy end. Mocna rzecz jak Biały Rusek.

8,5/10

Radosław Ostrowski


Marillion – Misplaced Childhood

Misplaced_Childhood

Minął kolejny rok. Zespół Marillion już cieszył się estymą i sporym gronem wielbicieli, jednak nie należał do zbyt popularnych zespołów w Brytanii. Ta płyta stała się punktem zwrotnym w dorobku tej kapeli.

Tym razem obyło się bez zmian personalnych, zaś produkcją tym razem zajął się Chris Kimsey, znany ze współpracy m.in. z Emerson, Lake & Palmer, The Cult czy Peterem Framptonem. Jest to też pierwszy concept-album w dorobku Fisha i spółki, co można zauważyć nie tylko w płynnym przechodzeniu z utworu na utwór, ale też treści mówiącej o dzieciństwie i konfrontacji z dorosłym życiem. „Misplaced Childhood” bardziej idzie tu w stronę prostego rocka z popowym sznytem, przebojowości i melodyjności nad finezją. I będzie miał rację, ale siła tej prostoty jest wręcz porażająca. Poza tym, o czym często się zapomina progresywny oznacza postępujący, zmienny i dążący do ewolucji.  Album ten można podzielić na dwie części: pierwsza bardziej melancholijna, druga bardziej rockowa i buntownicza.

W pierwszej klawisze są bardzo delikatne, wręcz smutne, zaś początek jest to nierozerwalna całość tworzona przez krótki „Pseudo Silk Kimono” oraz dwa wielkie hity: „Kayleigh” z pamiętnym riffem Rothery’ego i „Lavender” z pięknym fortepianowym wstępem. Jedna ta atmosfera staje się mroczniejsza dzięki „Bitter Suite” – prawie 8-minutowym kolosie, który jest już stricte progresywnym utworem -zmiana tempa, atmosfery, siły instrumentów, długi riff gitary, mocniejsza perkusja i spokojny, recytujący głos na początku, zaś na koniec tej części dostajemy chwytliwy „Heart of Lothian” z bardzo stonowanym zakończeniem.

Druga część albumu to na początku „Waterhol (Expresso Bongo)” z mroczną gitarą, orientalnymi klawiszami i szybką perkusją. Równie szybkie jest „Lords of the Backstage” z cymbałkami i spokojniejszą gitarą skontrastowaną z ekspresyjnym wokalem Fisha. A po tym drugi kolos „Blind Curve”, który jest najmroczniejszym utworem z tej płyty – wybaczcie, ale nie jest w stanie opowiedzieć tego, co się dzieje na tym albumie. Ale po tym pojawia się pewna nadzieja – obydwa melodyjne i dynamiczne „Childhood’s End?” oraz „While Feather” są dużo jaśniejszymi utworami, pełnymi silnej energii ukrytej w prostym graniu.

https://www.youtube.com/watch?v=OQ4oaLUilBc&w=300&h=247

Tekstowo Fish opowiada o utraconym dzieciństwie, niespełnionej miłości, rozczarowaniu światem pełnym przemocy i okrucieństwa co najdobitniej pokazuje „Blind Curve”, gdzie pada taka fraza:

Widzę czarne flagi na fabrykach
Kobiety pięknie mieszające zupę na ustach biedy
Widzę dzieci gapiące się z wyłupionymi oczami
Przeznaczone do gwałtu w wąskich uliczkach
Czy kogokolwiek obchodzi, że nie zniosę tego więcej!

Jednak mimo tego wszystkiemu, bohaterowi udaje się zachować pewną niewinność i pozostać w zgodzie z samym sobą, co słychać w finałowym „White Feather”.

Nic dziwnego, że to ta płyta była przełomem w dorobku Marilliona, który zaczął trafiać na listy przebojów. Jednak mimo pozornej lekkości dźwięków, nadal teksty dotykają poważnych spraw i pozostaje poruszającym albumem. Takie właśnie płyty stają się Wiecznie Żywymi Klasykami.

10/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

 

Marillion – Fugazi

Fugazi

Minął rok od debiutu Marilliona, dzięki któremu usłyszano o nich w świecie brzmień progresywnych. Brytyjczycy postanowili kuć żelazo póki gorące i wydali swój drugi album po zaledwie rocznej przerwie o prostym tytule „Fugazi”.

Za produkcję znów odpowiadał Nick Tauber, ale zespół opuścił perkusista Mick Pointer, którego zastąpił Ian Mosley. Na szczęście nie odbiło się to na jakości muzyki, która nadal czerpie garściami z wielkich, a jednocześnie potrafi zaskakiwać. Nadal mamy niewiele utworów (7) i nadal są to długie kompozycje, choć lekko okraszone azjatyckimi brzmieniami, co słychać już na początku „Assassing” – perkusja uderza dość powoli, klawisze tworzą dość ponure dźwięki, słychać jakieś jęki, wrzaski, dołącza bas, nawet gitara elektryczna dość szybko przygrywa, klawisze łagodnieją w dzwonkowe imitacje.

Najszybszy i najkrótszy (trzy i pół minuty) ma „Punch & Judy” z dość prostą melodią, dynamiznie graną przez Kelly’ego oraz ponurymi, krótkimi wejściami Rothery’ego. Przechodzimy wtedy do „Jigsaw” z baśniowymi, magicznymi klawiszami w zwortkach, by w refrenach „eksplodowała” sekcja rytmiczna razem z wrzaskami Fisha. „Emerald Lies” zaczyna się mocnymi uderzeniami perkusji i ostrymi riffami konstrastowanymi z delikatnymi klawiszami i basem, by nastąpiło wyciszenie (delikatna gitara akustyczna) i tak to się przeplata, dochodzi szybki bas, wrzaski i wokale w tle. Kolejny ciekawym dźwiękowym pomysłem są organy w „She Chameleon” – kojarzące się ze ślubem, zagłuszanymi przez sekcję rytmiczną oraz wrzaskami Fisha. Najdłuższy „Incubus” to mieszanka dźwięków, tempa i nastrojów, gdzie każdy z muzyków ma szansę „wyszaleć” się, podobnie kończący całość utwór tytułowy z bardzo smutną gitarą oraz gorzką frazą „Gdzie się podziali prorocy, wizjonerzy, poeci/By zakłócić świt sentymentalnych chciwców”. Tym razem wszyscy muzycy dają z siebie wszystko i tworzą bardzo pamiętne mozaiki dźwiękowe.

Fish zaś nadal śpiewa w bardzo charakterystyczny sposób (wrzeszcząc, jęcząc, co może zniechęcić), jednak nie powinno w żaden sposób to przeszkadzać. Zaś w tekstach opowiada on o upadku wartości („Fugazi”), rutynie małżeńskiej („Punch & Judy”), emocjonalnym chłodzie („Assasing”, „She Chamelon”) i robi to w dość intrygujący i pasjonujący sposób.

Marillion konsekwentnie idzie szlakiem wyznaczonym przez debiut. I nadal to robi powalające wrażenie.

8,5/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski


Marillion – Script for a Jester’s Tear

Script_For_A_Jesters_Tear

Początek lat 80-tych dla twórców rocka progresywnego były naprawdę ciężkie. Gatunek ten powoli zaczął kostnieć, widownia czuła się znużona, zaś najwięksi mistrzowie jak Genesis, Jethro Tull, King Crimson czy Yes gubili swoją formę. Wtedy pojawiła się luka w gatunku, którą próbowały wypełnić młode zespoły, próbując odświeżyć konwencję. Jedną z pierwszych takich kapel tworzących neoprogresywnego rocka był pochodzący z Aylesbury brytyjski Marillion. A wszystko zaczęło się w 1983 roku, kiedy po 4 latach działalności, zespół wydał swój debiutancki album – „Script for a Jester’s Tear”.

Produkcją zajął się Nick Tauber znany ze współpracy z Thin Lizzy, a Marillion tworzyli wtedy: Fish (wokal), Steve Rothery (gitara elektryczna), Mark Kelly (klawisze), Pete Trewavas (gitara basowa) i Mick Pointer (perkusja). No i muszę przyznać, że zaczęli z wysokiego C. Pozornie niby mamy to, co w progresywnej muzyce – długie kompozycje (najkrótszy utwór trwa niecałe pięć i pół minuty), zmiany tempa i nastroju oraz głębokie, pełne metafor teksty. Ale jak to wszystko brzmi! Choć czuć inspirację wielkimi jak Yes, Genesis czy Pink Floyd. Wystarczy posłuchać tytułowego utworu – fortepian towarzyszy Fishowi, dochodzą delikatne klawisze, melodia nagle staje się pogodniejsza, melancholijna, delikatny bas, zapętlają się klawisze (brzmi jak melodia z wesołego miasteczka), uderza perkusja. Wtedy dochodzi gitara elektryczna (najpierw spokojna, potem serwująca tnące riffy), a Fish zaczyna się drzeć. W połowie następuje wyciszenie (gitara akustyczna, bas, klawisze łagodnieją), by znów odezwał się Rothery i Pointer, wprowadzając mroczniejszy klimat.

Taka zmienność nastrojów, będzie nam towarzyszyć do samego końca – klawisze mieszają melancholijną delikatność z mrokiem (najbardziej piosenkowe „He Knows, You Know” kończące się krótką rozmową telefoniczną czy „Garden Party”), perkusja „strzela” swoimi uderzeniami („The Web”), ale i to wszystko nie miałoby takiej siły, gdyby nie gitara Steve’a Rothery’ego, która barwnie maluje całą atmosferę, co najbardziej to słychać w finałowych „Chealsea Monday” i „Forgotten Sons”, gdzie nie zabrakło wypowiedzi z radia (czytane przez Petera Cockburna) oraz chórku Marquee Club’s Parents Association Children’s Choir. Całość mimo upływu lat brzmi po prostu rewelacyjnie.

Jednak to wszystko nie miałoby aż takiej siły rażenia, gdyby nie charyzmatyczny wokal Fisha. Może się on wydawać zbyt teatralny, ekspresyjny, zaś podobieństwo do Petera Gabriela jest wręcz łatwe do wychwycenia. Ale ta ekspresja jest jego największą siłą i mocą. Tak samo jak jego teksty, które nie należą do łatwych w odbiorze:

A więc jestem znów
Na placu zabaw złamanych serc
Jeszcze jedno doświadczenie, jeszcze jedna notatka
We własnoręcznie napisanym pamiętniku
I zarazem jeszcze jedno emocjonalne samobójstwo
Przedawkowanie uczucia i dumy.

Ale jednocześnie dają one do myślenia i dotykają takich spraw jak niespełniona miłość (utwór tytułowy), hipokryzja („Garden Party”), wojna („Forgotten Sons” z frazą „Stać! Kto idzie?! /Śmierć… /Podejdź przyjacielu”).

Mógłbym tak opowiadać o tej płycie, ale już chyba niczego więcej nie da się już opowiedzieć. To po prostu trzeba mieć w swojej półce. I tak zaczęła się największa przygoda tego zespołu.

10/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski