

Zainteresowanie tą płytą spowodował tytuł i bardzo oszczędna okładka. Dopiero potem okazało się, kim był wykonawca. Mark Owen to członek popularnego w latach 80 i 90. boysbandu Take That, zaś od 1996 roku nagrał trzy solowe płyty. I teraz po cichu wychodzi czwarta pod przewrotnym tytułem „The Art of Doing Nothing”.
Album zawiera 10 piosenek, za których produkcję odpowiadają Charlie Russell, Bradley Spence i Starsmith. Nie będę oszukiwał, jest to popowy album z domieszką elektroniki i delikatnego rocka. O dziwo to połączenie nie tylko nie drażni i nie irytuje, ale wypada zaskakująco dobrze. Jest dość różnorodnie: od oszczędnych ballad („The One”, „Carnival”) przez żywsze i bardziej dynamiczne („Stars”, „Us and Ours”). Zaś nie ma tutaj miejsca na monotonię, zaś sekcja rytmiczna dyktuje tempo, które jest tutaj naprawdę dobre. Fortepian, smyczki, gitara, perkusja i klawisze – usłyszymy te instrumenty, które tworzą naprawdę zgrabne melodie. A wersja deluxe zawiera jeszcze dodatkowe trzy utwory i dwa remixy (średnio udane).
Wokal pana Owena jest bardzo ciepły, wręcz delikatny, ale pełen energii. Zaś całkiem niezłe teksty dotyczące relacji z drugim człowiekiem płci pięknej budują dobre wrażenie.
Niby nie jest to płyta, która by mnie zaskoczyła, ale czas spędzony przy niej szybko mija i gwarantuje ona dobrą zabawę. To pop, który może i czerpie ze współczesnych brzmień, ale nie robi tego zbyt nachalnie. Bardzo sympatyczny album.
7/10
Radosław Ostrowski
