Player One

Kiedy ostatni raz Steven Spielberg zrobił film, który nie miał być celem dla Amerykańskiej Akademii Filmowej? Zamiast opowieści na ważny i poważny temat, tylko czysto rozrywkową produkcję? Dla mnie takim filmem była animacja „Przygody Tintina”, jednak jest jeden tytuł przeze mnie przeoczony do teraz. Czyli adaptacja „popkulturowego świętego Graala” (według marketingu) autorstwa Ernesta Cline’a „Ready Player One”.

Akcja dzieje się w roku 2045, kiedy ludzie coraz więcej czasu spędzają w wirtualnej rzeczywistości, bo świat to szara, smutna jak p***a okolica niczym z podręcznika do tworzenia dystopii. Najbiedniejsi mieszkają w „stożkach”, bogacze radzą sobie w o wiele bardziej zamożnych dzielnicach. Ale wszyscy większość czasu spędzają w OASIS. Co to za miejsce? To wirtualna gra multiplayerowa, uruchamiana na specjalnych goglach, gdzie możesz robić… w zasadzie wszystko. Od grania w kasynach przez strzelanie, jeżdżenie po zdobywanie artefaktów. Grę stworzył James Halliday (Mark Rylance w dziwnej fryzurze) z Ogdenem Morrowem (Simon Pegg), lecz ich drogi się rozeszły, zaś informatyczny geniusz zmarł parę lat wcześniej. Jednak zostawił pewną szansę na przejęcie kontroli, wręcz otrzymanie gry w spadku. Trzeba znaleźć easter egga (ukryte jajko), schowanego gdzieś w grze, lecz by go otworzyć trzeba znaleźć trzy klucze. Proste? Jak ustawa sejmowa, dzięki paru wskazówkom, ale od śmierci twórcy nie udało się tego nikomu dokonać. Wielu próbuje w tym wredna (bo zawsze musi być taka) korporacja Innovative Online Industries pod wodzą Nolana Sorrento (Ben Mendelsohn).

Jednak jest jeden śmiałek, którego losami się bardziej interesujemy. To niejaki Wade Watts (Tye Sheridan), mieszkający u swojej ciotki w Columbus, stan Ohio. Tu jest totalna bida z nędzą, rodzice nie żyją, zaś w „prawdziwym” świecie nie ma tu dla niego nic. Ale w OASIS ma paru kumpli: specjalizującego się w naprawach Aech (Lena Waithe), Daito (Win Morisaki) oraz Sho (Philip Zhao). Sam chłopak (jako Parzival) obsesyjnie próbuje rozgryźć zagadki i znaleźć klucze. Wtedy pojawia się niejaka Art3mis (Olivia Cook), w której nasz heros się zakochuje. Ale to jej obecność doprowadza do przełomu w poszukiwaniach.

Może i Spielberg jest wiekowo dziadkiem, jednak nadal ma w sobie bijące serducho młodzieniaszka. Sama historia jest dość prosta, przypominająca konstrukcją grę komputerową. Jest główny quest, parę pobocznych postaci oraz główny zły do pokonania. A że pod awatarem może ukrywać się praktycznie każdy, poziom zaufania spada, dodatkowo podbijając napięcie. Wszystko przy okazji jest wręcz przeładowane ilością odwołań i odniesień do popkultury wszelkiej maści – głównie do lat 80. – filmów, gier komputerowych, nawet komiksów. Nie wszystkich da się wyłuskać, choćby było się strasznie skupionym czy oglądało film klatka po klatce. Trudno oderwać oczy od imponujących efektów specjalnych (szczególnie fotorealistycznych scen z przeszłości Hallidaya oraz pewnego hotelu ze znanego horroru), bardzo dynamicznych scen akcji w rodzaju brawurowego wyścigu samochodowego czy finałowego starcia w zamku, mieszanki znanych hitów (Van Halen, Bee Gees, New Order) oraz epickiej muzyki mistrza Alana Silvestri. Jest to zarówno miłość do szerokiej popkultury, ale także pewien dystans do niej. Oraz standardowa – jak na mistrza Spielberga – opowieść o dojrzewaniu do odpowiedzialności, sile przyjaźni i walce o idealizm. Nadal to działa.

Można się trochę przyczepić, że całość bywa czasami zbyt intensywna, niektóre postacie drugoplanowe w zasadzie są ledwo naszkicowane, zaś przesłanie brzmi lekko dydaktycznie oraz naiwnie (żyć trzeba tu i teraz, zaś świat wirtualny może być odskocznią, lecz niczym więcej). Jednak „Player One” nie wydaje się być wyrachowaną zagrywką staruszka, próbującego udawać jaki jest cool. Także aktorzy wypadają co najmniej bardzo solidnie. Tye Sheridan jako Wade/Parzival może początkowo wydawać się troszkę sztywny, lecz z czasem zaczyna nabierać rozpędu jako outsider i komputerowy nerd. Pełna uroku Olivia Cooke jako tajemnicza Art3mis kradnie serce swoją zaradnością oraz determinacją, tworząc całkiem niezły duet z Sheridanem. Jednak na drugim planie wybija się pełen ciepła Mark Rylance (Halliday), niepokojący Ben Mendelsohn (prezes Sorrento) oraz robiący trochę za comic reliefa T.J. Miller (iRok).

Po okresie solidnych i porządnych filmów Spielberg wraca do swojego czarowania swoją wyobraźnią. „Player One” ma w sobie ducha kina nowej przygody, lecz w kompletnie zmienionym opakowaniu, na większą skalę. To nadal kino pełne pasji, odrobiny szaleństwa oraz potrafiące cuda.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Do ostatniej kości

Kino inicjacyjne i Luca Guadagnino – takie połączenie samo w sobie jest elektryzujące, co pokazały „Tamte dni, tamte noce”. Włoski reżyser wraca do tej konwencji, ale przyprawia ją w mroczniejsze tony. „Do ostatniej kości” jest pierwszą produkcją kręconą w USA, jednak nadal czuć rękę twórcy.

do ostatniej kosci1

Bohaterką jest Maren (Taylor Russell) – młoda dziewczyna mieszkająca z ojcem gdzieś w małym miasteczku. Jesteśmy w latach 80., jednak to mało istotny detal. O matce nic nie wie i nie ma kontaktu. Pewnego wieczora wymyka się z domu, by nocować u koleżanki. W trakcie dochodzi do poważnego incydentu, co zmusza Maren i jej ojca do ucieczki. Dlaczego? Dziewczyna okazuje się być kanibalem. Być może to powoduje, że pewnego dnia w nowym domu Maren odkrywa, że… została sama. Ojciec wyparował, zostawiając po sobie taśmę, pieniądze oraz… akt urodzenia. W końcu decyduje się odnaleźć swoją matkę, by poznać ją wreszcie. Po drodze trafi na innych swojego rodzaju zwanych tu Zjadaczami – zarówno tych bardziej niepokojących jak Sully (Mark Rylance) oraz troszkę starszego od niej Lee (Timothee Chalamet).

do ostatniej kosci2

Kanibalizm, dojrzewanie oraz miłość – coś tu nie pasuje, prawda? Jeśli spodziewacie się makabreski nie dostaniecie jej zbyt wiele. Jasne, jest krwawo oraz scen zjadania ludzkich ciał nie brakuje, jednak więcej jest tu opisywanych sytuacji albo unika się pokazywania tego wprost. Ale dla wielu nawet sama sugestia może być bardzo szokująca i wywołująca dyskomfort. Ale reżyser pokazuje naszą parkę jako zagubionych, samotnych, naznaczonych niewygodną przeszłością. Ona pierwszy raz jest zdana na siebie i powoli odkrywa kim jest. Przypomina sobie pewne fakty, nawiedzają ją koszmary oraz zaczyna wyostrzać swój węch. Ale czy miłość będzie w stanie przezwyciężyć wpisane w ich naturę ludożerstwo? Jak pozostać sobą? A poznani Zjadacze są różni – od niepokojącego Sully’ego (niezapomniany Mark Rylance jako bardzo stary i bardzo samotny osobnik) po pokręcony duet kanibala i „zwykłego” człowieka (mroczny Michael Stuhlberg wspierany przez Davida Gordona Greena).

do ostatniej kosci4

Ale to wszystko może wydawać się mocnym impulsem, że swojej natury nie da się oszukać. Można się łudzić, że jeszcze ma się to pod kontrolą, ale to jest jak narkotyk – raz zaczniesz i już nie zerwiesz. Guadagnino skupia się na naszej młodej parce, gdzie on początkowo staje się jej przewodnikiem po tym świecie. Ona zaczyna się otwierać, poznawać i iskrzy między nimi. Reżyser pewnie, z dużym wyczuciem buduje atmosferę, bardzo płynnie zmieniając go niczym w kalejdoskopie: od lirycznych momentów płynnie przechodzi w horror (scena odwiedzin matki – bardzo mocna). Wszystko przepięknie sfotografowane z szerokimi krajobrazami (z szybkimi cięciami połączonymi ze zbliżeniami, pokazującymi sposób działania „węchu”) i choć bywa czasem przestylizowany, nigdy nie staje się tapetą. Poczucie lęku jeszcze podkreśla mieszająca elektronikę z akustyczną gitarą muzyka duetu Reznor/Ross.

do ostatniej kosci3

To wszystko działa dzięki duetowi Russell/Chalamet. Oboje razem są magnetyzujący – ona niepewna, pierwszy raz poznająca świat, on bardzo pewny siebie, ale skrywający pewną tajemnicę. Czuć tą chemię między nimi, powolne odkrywanie się, ale też ich lęki, obawy, niepokoje. Byłem w stanie się z nimi identyfikować, wierzyłem im do ostatniej sceny. Całość kradnie rzadko się pojawiający Mark Rylance – jego Sully wzbudza lęk i wywołuje dyskomfort, choć jego słowa nie są takie. Ale pod tą maską skrywa się osoba szukająca towarzystwa, zrozumienia, jednak bywa w tym dość nieprzyjemny. Jakby od zbyt długiej samotności „zdziczał”. Równie mroczny jest Michael Stuhlbarg opowiadający o punkcie, po którym już jest się kanibalem na zawsze czy w drobnym epizodzie Chloe Sevigny.

„Do ostatniej kości” to – jak na razie – najlepszy film Guadagnino jaki widziałem. Bardzo nastrojowy, tajemniczy, czuły i szokujący. Mieszający nastrój niczym u wytrawnego iluzjonisty, który prostą sztuczkę czyni niezwykłym wydarzeniem. Niezapomniane dzieło i jedna z największych niespodzianek tego roku.

8/10

Radosław Ostrowski

Nie patrz w górę

Ludzkość ma przejebane – taki prosty, brutalny i przygnębiający wniosek wyciągnąłem po obejrzeniu nowego filmu Adama McKaya dla Netflixa. Już wcześniej – w „Big Short” oraz „Vice” – piętnował ludzką głupotę i chciwość, dla której ludzie przy władzy byli w stanie nie tylko doprowadzić do załamania gospodarki czy destabilizacji układu geopolitycznego. Jednak w „Nie patrz w górę” reżyser idzie o krok dalej, bo tutaj te cechy doprowadzają do zniszczenia całej planety. Jakim cudem?

Wszystko zaczęło się od obserwowania nieba przez astronautów pod wodzą dra Randalla Mindy’ego (Leonardo DiCaprio w najbardziej przyziemnym wydaniu od dawna). Jedna z jego podopiecznych, doktorantka Kate Dibiasky (Jennifer Lawrence) zauważa kometę z krańca Układu Słonecznego. Po dokładnych obliczeniach wynika, że kometa (średnica około 10 km) trafi na kolizyjny kurs z Ziemią za nieco ponad pół roku. Informacje idą do NASA, co okazuje się początkiem poważnej przeprawy. Czy trzeba ratować Ziemię? Prezydent USA Jenny Orlean (Meryl Streep) w dzień otrzymania informacji woli jednak świętować urodziny, co pokazuje jak poważnie traktuje tą sprawę. Dopiero następnego dnia przyjmuje parę naukowców, ale nawet wtedy nie zamierza podejmować działań. Pewne okoliczności zmuszają astronomów do prób dotarcia przez media, co kończy się katastrofą. Bo #nikogo to nie obchodzi.

Reżyser tym razem nie idzie ze swoim satyrycznym ostrzem po prawdziwych ludziach czy systemie, który doprowadza do zapaści. W zamian za to przygląda się współczesnemu światu i wystawia bardzo ostrą ocenę ludzkości. Zapatrzonej w social media, traktujący bardziej poważnie opinie celebrytów o IQ na poziomie orzeszka niż naukowcom, mający innych głęboko w dupie. Gdzie wszystkie działania polityków są robione tylko na pokaz, bo wejdzie wielce dziany koleś (Mark Rylance), który zobaczy szansę na zarobienie kasy za pomocą komety. Jak? Bo są cenne surowce do budowy komputerów oraz smartfonów. Więc całą planowaną misję z rozwaleniem komety atomówkami (zamiast Bruce’a Willisa jest Ron Perlman na pełnym wkurwie) **** strzelił.

To jest jednak dopiero początek cyrku oraz wielkiego pierdolnika, na który para naszych bohaterów kompletnie nie ma wpływu. Olewanie wiadomości, tworzenie memów, fake newsów, krótkowzroczność władzy, chciwość biznesmenów, celebryctwo, odsuwanie naukowców i tworzenie projektów bez weryfikacji. Nie ważne czy mówimy o wizycie w telewizyjnym programie informacyjnym (nasza parka w różnych odstępach czasu wręcz wrzeszczy, by dostać się z przekazem) czy uczynieniu z dr Mindy’ego celebryty, wreszcie nałożeniu przez władzę knebla. Zaś finał może być tylko jeden – koniec świata, bez jakiejkolwiek nadziei i szansy, co podkreśla bardzo ironiczny finał.

I tu mam pewien problem z „Nie patrz w górę”, a może to ja mam coś ze światem. Bo przez cały czas oglądania, mimo humorystycznych momentów czy przerysowania, ja byłem… przerażony, wkurwiony, a nawet niedowierzałem. Śmiech często stawał mi w gardle, rzadko pozwalając sobie z niego wyjść. Skala idiotyzmów oraz ogłupienia to coś, co widzę na co dzień i być może dlatego było to dla mnie obojętne. A może ten pesymizm był dla mnie za ciężki? A może postacie (poza główną parą) to nie są ludzie z krwi i kości, tylko stworzone awatary, karykatury? Fantastycznie zagrane (m.in. przez zaskakującą Meryl Streep czy absolutnie rewelacyjnego Marka Rylance’a), jednak tu liczy się para głównych bohaterów. DiCaprio zaskakuje normalnością jako szary (w sensie nie większy niż życie heros) człowiek, ze swoimi nerwicami, zestawami leków oraz potrzebą doceniania. Jego bohater przez moment zostaje celebrytą, ale jednocześnie jest manipulowany, a jego głos ignorowany. Z kolei postać Lawrence jest zbudowana na kontraście – pełna wściekłości, impulsywna, działająca instynktownie, co doprowadza do chaosu oraz lekceważenia jej.

I ta para oraz reakcje na cały ten popierdolony świat to najmocniejsze punkty tej satyry. Zbyt przerysowanej, groteskowej, przejaskrawionej, a jednocześnie tak… prawdziwej. Po obejrzeniu tego filmu jeszcze bardziej traci się wiarę w ludzi (jak mawiał dr House: „Ludzkość jest przereklamowana”), choć z drugiej strony chce się wierzyć, że taki scenariusz nigdy się nie wydarzy. Bardzo gorzka pigułka.

7/10

Radosław Ostrowski

Proces Siódemki z Chicago

Jeśli widzę na plakacie nazwisko Aarona Sorkina, można założyć bardzo dużą ilość dialogów. Teatralny rodowód scenarzysty jest obecny od pierwszej napisanej fabuły dla kina, czyli sądowego dramatu „Ludzie honoru”. Po 25 latach pisania scenariuszy oraz tworzenia seriali telewizyjnych, autor postanowił chwycić za kamerę. „Gra o wszystko” była udanym debiutem, więc Sorkin poszedł za ciosem i postanowił zrealizować… dramat sądowy. O głośnym w Chicago 1969 roku procesie przeciwko aktywistom społecznym w sprawie dotyczącej zmowy oraz podżeganiu do przemocy.

proces 7 chicago2

A kim byli oskarżeni? Dwaj działacze Studenckiej Partii Demokratycznej, dwaj członkowie partii Yippies, aktywista Stowarzyszenia na Rzecz Zakończenia Wojny w Wietnamie, dwóch młodych chłopaków sprawiających wziętych z łapanki. No i mający wygłosić przemówienie członek Czarnych Panter, bo wtedy trzeba oskarżać każdego czarnoskórego. A rząd zrobi wszystko, by udowodnić winę oskarżonych.

Podobno w amerykańskim prawie nie ma czegoś takiego jak proces polityczny. Ale reżyser Sorkin pokazuje ten dziwny okres, kiedy w kraju toczyła się niejako wojna domowa. Wojna ideologiczna, spotęgowania przez prowadzenie wojny w Wietnamie jeszcze tak nie podzieliła narodu. Młodzi, bardziej idący na lewo (uważani za komunistów), pacyfiści, hippisi kontra konserwatyści oraz rząd wymagający bezwzględnego posłuszeństwa. Dosłownie iskrzyło, a walka toczyła się m.in. o prawa obywatelskie oraz zaprzestanie bezsensownej wojny. Jednak dla rządu Nixona ci ludzie stali się wrogami, antypatriotami i komunistami.

proces 7 chicago1

Sorkin opowiada się za oskarżonymi, jednak pokazuje pewne wewnętrzne konflikty w grupie. Ci bardziej politycznie zaangażowani (Tom Hayden, Rennie Davis) z pewny wywyższeniem patrzyli na działających bardziej oddolnie aktywistów. Chodziło głównie o Abbiego Hoffmana i Jerry’ego Rubina, którzy wyglądali bardziej jak hippisi, mniej poważni gości. Im dalej jednak w las, tym bardziej widać, że są to bardzo ogarnięci goście. Żeby jeszcze bardziej chwycić, reżyser zastosował prostą sztuczkę: łamanie chronologii. Przebieg demonstracji oraz konfrontacji z policją poznajemy za pomocą zeznań, które zostają potem zwizualizowane. Oprócz tego przebywamy poza salą sądową w dwóch kluczowych miejscach: domu obrońcy William Kunstlera oraz podczas stand-upów Abbiego Hoffmana. Te drugie stanowią pewien bardzo ironiczny komentarz do całej sytuacji.

proces 7 chicago3

Dzięki tym narracyjnym zabiegom oraz fantastycznej robocie montażowej nie nudziłem się ani chwili. Nawet w scenach pozwalających na złapanie krótkiego oddechu. I poznajemy kolejne sztuczki wykorzystywane przez rząd w celu dyskredytacji oskarżonych: jednoznacznie stronniczy sędzia, działający w tłumie gliniarze pod przykrywką, podsłuchy, zastraszanie. A ja nie mogłem pozbyć się skojarzeń w kwestii działania sądu. Oglądając ten proces czułem się jak podczas procesów politycznych państw komunistycznych. Niemal ciągłe odrzucanie wniosków obrony, zmiana składu przysięgłych, manipulacja – za bardzo znajomo to brzmiało, bym mógł przejść obojętnie. Nawet mając świadomość tego, że reżyser jednoznacznie opowiada się po jednej ze stron.

proces 7 chicago4

Chociaż największą gwiazdą filmu Sorkina jest scenariusz, to także aktorzy grają absolutnie fantastycznie. Jest tu masa znanych twarzy zarówno kojarzonych z drugim planem jak John Carroll Lynch, Alex Sharp czy Jeremy Strong. Zaskakuje wypadł Eddie Redmayne jako pewny siebie Hayden, formę potwierdza Joseph Gordon-Levitt w roli prokuratora prowadzącego sprawę, a na dwie sceny show kradnie Michael Keaton. Jeśli jednak ktoś jest prawdziwą gwiazdą, to tutaj są aż trzy najwyrazistsze role.

proces 7 chicago5

Pierwszą jest Abbie Hoffman w wykonaniu Sachy Barona Cohena i powiem to od razu: to jego najlepsza rola w karierze. Na pierwszy rzut oka ten bohater sprawia wrażenie niepoważnego błazna, jednak to on rozgryza przebieg procesu i jest bardzo inteligentnym mówcą. Bardzo duża niespodzianka. Obok niego błyszczy silny, choć niepozorny Mark Rylance. Jego Kunstler to doświadczony prawnik, próbujący stosować i reagować stanowczo na wszelkie nieczyste zagrywki. Ale nawet on bywa czasem bezsilny wobec sędziego Hoffmana o twarzy Franka Langelli. To jeden z największych dupków, tak naprawdę sterujący całym procesem i stronniczy jak żaden inny sędzia od dawna. Rzadko mi się zdarza spotkać postać, której nienawiść odczuwałbym od samego początku.

proces 7 chicago6

Nie mam wątpliwości, że „Proces Siódemki z Chicago” to ważny film dla Amerykanów, pokazujący przełomowy moment w ich historii. Fenomenalnie zrealizowany i zagrany, wiernie odtwarzający nerwowe lata 60., które zmieniły kraj na zawsze. A dla nas niejako przy okazji kino instruktażowe o tym jak walczyć o swoje prawa na ulicy i do czego mogą doprowadzić ludzie niekompetentni do systemu sądownictwa. Zaskakująco aktualne kino.

8,5/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Dunkierka

Rok 1940. Niemieckie wojska dokonują niemożliwego, rozbijając w pył armie francuską. Połączone wojska francusko-brytyjskie są otoczone zarówno przez Niemców, jak i przez morze. Jak ich stamtąd wydostać? Tak zaczęła się Operacja „Dynamo”, czyli ewakuacja na szeroką skalę. I o tym postanowił opowiedzieć Christopher Nolan. A na ten film czekałem bardzo, bardzo, bardzo. I co wyszło?

dunkierka1

Całość toczy się na trzech przestrzeniach czasowych, które toczą się równoległe. Pierwszy dotyczy młodych wojaków na molo, czekających na statek. I to trwa tydzień. Drugi (trwa dobę) dotyczy cywilnego marynarza, który razem z synem oraz jego przyjacielem wyruszają do Dunkierki. Trzeci zaś dotyczy pilota myśliwca, ruszającego do walki. Ten wątek to godzina. Żeby jednak nie było to takie proste, Nolan przeskakuje z wątku na wątek, przez co na początek czułem wielką dezorientację. jednak im dalej w las, tym bardziej zaczynało się to wszystko zazębiać. Sama konstrukcja była bardzo interesująca, a napięcie jest wyczuwalne od samego początku. Pierwsza scena, czyli chłopaki są w mieście i nagle zaczynają padać strzały, buduje poczucie ciągłego zagrożenia (w tle jeszcze ta tykająca niczym zegar oraz wyjąca syrena alarmowa od Hansa Zimmera). Kamera z jednej strony jest bardzo statyczna, ale cały czas czuć zagrożenie. Jest to o tyle paradoksalne, że niemieckich żołnierzy… nie widzimy, jednak słyszymy ich samoloty, strzały z ich broni, bomby oraz torpedy.

dunkierka2

Nolan chce nas rzucić w sam środek, jednak nie po to, by pokazać walkę (w końcu mowa tu o ewakuacji), lecz byśmy poczuli strach, rozgoryczenie, bezsilność oraz oczekiwanie. Na pomoc, na cud, na śmierć. A kiedy dochodzi do walki o przetrwanie (mocna scena w okręcie na mieliźnie), wyłazi najciemniejsza strona człowieka, widać też psychiczne wyniszczenie (pierwszy ocalony przez cywila wojak) dokonywane przez wojnę. To wszystko potrafi trzymać za gardło, a kilka scen robi piorunujące wrażenie.

Ale największy problem mam z bohaterami, którzy są niemal kompletnie nieznani. To tylko twarze pozbawione jakiegokolwiek tła, nic o nich praktycznie nie wiemy, są tylko trybikami wielkiej wojennej machiny. Jak miałem polubić czy kibicować postaciom, o których nie wiem praktycznie nic. Nie zawsze nawet pada imię, a wszyscy wojacy (poza oficerami) zmieniają się w bezkresną, ogromną masę. Drugi problem to zbyt patetyczne zakończenie ku pokrzepieniu brytyjskich serc z przemową Churchilla.

dunkierka3

A jak w tej całej warstwie prezentują się aktorzy? W dużej mierze to ocean mało znanych twarzy jako statystów, zaś w mojej pamięci najbardziej utkwiły trzy postacie. Po pierwsze pan Dawson, czyli świetny Mark Rylance – bohater, o którym dowiadujemy się najwięcej, mieszanka doświadczenia, determinacji oraz tajemnicy. Cały czas zachowuje spokój, jakby ratowanie ludzi było dla niego rutyną. Drugim typem jest pilot, w którego wcielił się Tom Hardy, który kolejny raz musiał grać tylko oczami, bo cała reszta twarzy była schowana. A jednak jego los bardzo mnie obchodził i liczyłem, że się wykaraska z opresji. Wreszcie trzecim jest ocalony żołnierz z aparycją Cilliana Murphy’ego, który bardzo sugestywnie pokazał wyniszczoną psychikę przez wojnę, który nie chce wracać do Dunkierki.

dunkierka4

Christopher Nolan w „Dunkierce” próbuje pokazać wojnę z zupełnie innej perspektywy, co jak najbardziej należy docenić i szanować. Tylko, że nie łatwo jest zaangażować się emocjonalnie, skoro nie mamy specjalnie komu kibicować (z paroma wyjątkami). Technicznie znakomite kino, które sprawiło mi lekki niedosyt na polu emocjonalnym.

7,5/10

Radosław Ostrowski

BFG: Bardzo Fajny Gigant

Dawno, dawno temu, choć właściwie nie tak dawno żyła sobie mała dziewczynka o imieniu Sophie. Mieszkała w londyńskim sierocińcu i była sama. Ciężko żyć samemu w takim nieprzyjaznym świecie bez rodziny i przyjaciół. Ale pewne nocy zostaje ona porwana przez wielkoluda. Olbrzym zwany Karłem mieszka w Krainie Olbrzymów i – zamiast zjadać ludzi niczym jego bardziej napakowani pobratymcy – hoduje rośliny oraz tworzy sny. Nawet w jego otoczeniu, dziewczynka nie może czuć się bezpiecznie.

bfg1

Steven Spielberg to filmowiec, który niczego nie musi już udowadniać, choć kino familijne konwencją przez niego wybieraną. Tym razem sięgnął po lubianego w Hollywood Roalda Dahla i balansuje między mrokiem a humorem. „BFG” to opowieść o niezwykłej przyjaźni między dziwacznie mówiącym olbrzymem (jego poprzekręcane słowa bawią) a delikatną, pewną siebie dziewczynką. Owszem, jest to przewidywalne, jednak ogląda się to całkiem nieźle. Spielberg ciągle wie jak czarować swoją wyobraźnią, po pokazuje niesamowita scena w Ogrodzie Marzeń, gdzie nasz gigant łapie sny wyglądające niczym świetliki i w swoim warsztacie tworzy kolejne obrazy. Ale pobratymcy naszego Karła wyglądają oślizgłe i mniej przyjemnie, nie tylko ze względu na buźkę oraz kupę mięsa. Wtedy potrafi być mrocznie i niepokojąco jak w scenie demolowania lokum BFG w celu schwytania dziewczynki.

bfg2

W całość zostaje na końcu wplatane… wojsko, co już zakrawa absurdem. W ogóle poczucie humoru to najsłabszy element filmu Spielberga, bo poza słownymi neologizmami jest slapstickowy zestaw gagów (rzucanie Karłem przez większych kolegów niczym piłką czy wizyta u królowej). Pal licho sam slapstick, ale już puszczanie bąków (dość spektakularne) nie jest zbyt fajne i bawiłby tylko najmłodszych. Ale czy będą chciały obejrzeć „BFG”? problem z tym filmem jest taki, że dla dzieci może być ten tytuł zbyt mroczny i przerażający, a dla starszego i dorosłego widza będzie zbyt nudne, mimo pierwszorzędnej realizacji.

bfg3

Sytuację częściowo ratuje duet aktorski, prowadzący całą historię od początku. Mark Rylance (komputerowo obrobiony BFG) bardzo dobrze oddaje naturę wrażliwego, delikatnego olbrzyma, skupiającego się na rzucaniu snów, a sposobem mówienia bardziej przypomina dziecko. Debiutująca na ekranie Ruby Barnhill (Sophia) naprawdę daje radę, tworząc ciekawe połączenie dojrzałości, uporu oraz ciepła.

bfg4

„BFG” nie stanie się raczej klasykiem kina familijnego, ale poniżej pewnego poziomu Spielberga nie schodzi. Szkoda, że ten film ma dość nierówne tempo i nie do końca wykorzystuje swój potencjał. To był ostatni scenariusz napisany przez zmarłą Melissę Mathieson (z nią Spielberg zrobił kultowe „E.T.”), ale całość jest nawet fajna.

6/10

Radosław Ostrowski