Młode lwy

Oparte na powieści Irwina Shawa „Młode lwy” są troszkę innym filmem drugowojennym niż można się było spodziewać po filmie z lat 50. Szczególnie w przypadku kina z dużego studia, gwiazdorską obsadą, do tego jeszcze w czasach, kiedy II wojnę światową pokazywano w prosty, czarno-biały sposób. Tutaj większy nacisk położono nie na sceny batalistyczne i przepych, lecz na portrety psychologiczne.

Historia skupia się na trójce młodych ludzi, którzy niedługo ruszą do boju: Christiana Diestla (Marlon Brando) – instruktora narciarstwa, pełnego entuzjazmu wobec Hitlera; Michaela Whiteacre’a (Dean Martin) – aktora, migającego się przed powołaniem oraz Noah Ackermana (Montgomery Cliff) – niepewnego siebie, prostego Żyda. Wszystko zaczyna się jeszcze w Sylwestra 1938, jeszcze zanim wybucha wojna. Każdy z tej trójki prowadzi w miarę spokojne, stabilne życie. Ale nie spodziewają się, że kiedyś ich losy się przetną.

Reżyser Edward Dmytryk ze scenarzystą Edwardem Anhaltem przeskakują z postaci na postać, tworząc skomplikowaną mozaikę. Cała trójka zostanie zderzona z polem bitwy, co może mocno odbić się na nich i zmienić ich. Może poza Ackermanem, który konfrontuje się z antysemityzmem i uprzedzeniami wśród swoich kolegów. Ta walka o zasady ma troszkę inny ciężar, jeszcze zanim ruszy do walki. Whiteacre unikający zaangażowania, próbujący za wszelką cenę uniknąć pola bitwy (włącznie z pisaniem zażalenia). Jednak najcięższe i najciekawsze rzeczy dzieją się w przypadku Diestla. Ten Niemiec początkowo jest fanem (choć nie wielbicielem) Hitlera, bo ten dawał mu nadzieję bycia dumy w swoim kraju. Jednak im dłużej trwa wojna, tym większą zaczyna czuć do siebie odrazę. Widzi zarówno okrucieństwo podczas pola bitwy (atak na pustyni afrykańskiej, gdzie WSZYSTKICH trzeba wyeliminować), fanatyzm i bezsens niektórych działań jak ściganie 16-latka wymigującego się od pracy czy – najbardziej wstrząsający – moment, gdy trafia do obozu koncentracyjnego. Zbyt późno zaczyna się orientować, że wybrał niewłaściwą drogę, lecz poczucie obowiązku nie pozwala mu się wycofać. To te sceny najmocniej wybrzmiały w całym filmie, choć niektórzy mogliby oskarżyć o próbę wybielenie nazistów.

Nie do końca zgadzam się z tym zarzutem, bo tutaj reżyser na przykładzie tego człowieka pokazuje coraz większe zwątpienie oraz pozbawienie złudzeń wobec nazistowskiej ideologii. Niemniej muszę powiedzieć, że całość jest dość poszatkowana narracyjnie i może wywoływać pewną dezorientację. Również fakt, że w scenach batalistycznych podczas eksplozji kamera trzęsie się wielu może odstraszyć. A jednak „Młode lwy” mają parę mocnych momentów, odrobinę napięcia oraz zadziwiającą mieszankę epickiej skali z bardziej kameralnymi momentami (spotkanie Diestla z kolegą w Paryżu oraz dwóch kobiet czy wszystkie sceny w koszarach).

A wszystko trzyma w ryzach fantastyczna obsada. Stonowany Montgomery Clift, zaskakujący Dean Martin i magnetyzujący Marlon Brando przykuwają uwagę do samego końca. Warto jeszcze wspomnieć o świetnym Maximilianie Schellu w roli kapitana Hardenberga, próbującego być przyjacielem Diestla oraz jednocześnie oddanego ideologii, bez popadania w karykaturę czy parodię, a także trójce wyrazistych kobiet: Hope Lange (urocza Hope Plowman – scena spaceru i odprowadzenia do domu w towarzystwie Noaha jest czarująca), Barbarze Rush (twardo stąpająca Margaret Freemantle) oraz May Britt (uwodzicielska Gretchen Herdenberg).

Aż nie chce się uwierzyć, że pochodzące z 1958 roku „Młode lwy” nadal mają mocne pazury. Dmytryk mimo pewnej chaotyczności oraz stosowania syntezy, tworzy jeden z ciekawszych filmów antywojennych. Niepozbawiony skali, świetnej obsady, cholernie dobrych dialogów oraz jednowymiarowego podziału na dobrych i złych. Co jak na czas produkcji mogło być szokującym przeżyciem.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Superman: Powrót

Do zobaczenia za 20 lat – tymi słowami zwrócił się Superman do Lexa Luthora w czwartej części przygód Człowieka ze Stali. Nikt jednak nie spodziewał się, że niemal te słowa okażą się prorocze. Bo niecałe 20 lat od katastrofalnego „Superman IV” największy harcerzyk kina superbohaterskiego wrócił. Po dwóch nieudanych próbach kontynuacji, z błogosławieństwem samego Richarda Donnera oraz znanym z serii „X-Men” reżyserem Bryanem Singerem na pokładzie. Mimo sporego budżetu i całkiem niezłych wyników box office, film wydaje się zapomniany wśród fanów kina superbohaterskiego.

Akcja „Superman: Powrót” zaczyna się pięć lat po wydarzeniach z drugiej części, kompletnie ignorując pozostałe. Superman (debiutujący Brandon Routh) zniknął z Ziemi. Przyczyną były informacje od astronomów o odnalezieniu resztek planety Krypton. Ale naszemu herosowi nie udaje się znaleźć nikogo żywego z jego pobratymców. Teraz wraca na Ziemię, gdzie świat bardzo mocno się posunął do przodu. Lois Lane (Kate Bosworth) zdobyła nagrodę Pulitzera, ożeniła się z siostrzeńcem naczelnego Daily Planet, Richardem Whitem (James Marsden) i ma pięcioletniego syna. Z kolei Lex Luthor (Kevin Spacey) wymknął się sprawiedliwości, a teraz zaczyna znowu knuć. Zgadnijcie kto go może powstrzymać?

Film Singera to dość dziwna bestia. Z jednej strony jest to sequel, w zasadzie można nazwać go „Superman V”, lecz z drugiej jest w pewnym sensie… remakiem klasyka Donnera. Reżyser mocno odnosi się do filmu z 1978 roku, zarówno w kwestii dialogów, inspirowanych scen, jak i głównego planu Luthora (lekko zmodyfikowany, ale ogólny szkielet jest identyczny). Niby próbuje dorzucić coś od siebie, ale w zasadzie jedynym elementem był… syn Supermana, o którego istnieniu przypadkowo odkrywa łysy geniusz zbrodni. Akcji jest zaskakująco niewiele (najbardziej zapada w pamięć ratowanie samolotu pasażerskiego czy ułożenie spadającej kopuły Daily Planet na ziemię), wszystko w szaro-burych, niemal wypranych kolorach (próbuje być na siłę realistyczny wizualnie) i bardzo się wlecze. Nawet scenografia (poza siedzibą Daily Planet i Smallville) nie rzuca się za mocno w oczy. Brakuje tutaj jakiegoś ognia, emocji i zaangażowania. Sytuację częściowo ratuje fantastyczna muzyka Johna Ottmana, wykorzystująca ikoniczny motyw Johna Williamsa oraz niezły montaż.

Sama obsada jest dość nierówna mieszanka. Brandon Routh jako Superman/Kent przypomina fizycznie Christophera Reeve’a, ale scenariusz oraz dialogi ciągną go mocno w dół. Do tego w scenach latania nasz Supek jest zrobiony w CGI i wygląda niczym figura woskowa (szkoda, bo reszta efektów specjalnych jest cholernie dobra). Za to ogromnym rozczarowaniem jest Kate Bosworth w roli Lois Lane – absolutnie sztuczna, egoistyczna, znowu wciśnięta do roli damy w opałach. Co gorsza, między nią a Routhem chemia postanowiła zrobić sobie wolne, przez co kompletnie się nie wierzy w ten związek. Za to absolutnie świetny jest Kevin Spacey w roli Luthora – odpowiednio teatralny, opanowany i jednocześnie ma najwięcej frajdy z grania. Reszta aktorów (Frank Langella, Parker Posey, James Marsden) wypada przyzwoicie, ale nic ponadto.

To nie jest taki powrót na jaki fani Supermana czekali. Singer nie może się zdecydować czy robi kontynuację, czy remake, przez co film stoi w dużym rozkroku. Historia nie powala, dialogi są najwyżej średnie, warstwa wizualna lekko szara, a aktorstwo jest tylko troszkę powyżej średniej. Był rozważany plan kontynuacji, lecz dostaliśmy w zamian reboot od Zacka Snydera. I wiemy jak to się skończyło.

6/10

Radosław Ostrowski

Superman (1978)

Już w ten piątek do kin pojawi się nowa inkarnacja Supermana od Jamesa Gunna i uznałem, że to będzie świetna okazja by zapoznać się (lub przypomnieć) filmowe wcielenia Człowieka ze Stali. Pomijam wersję Zacka Snydera, bo też już u mnie są zrecenzowane – dawno, ale jednak. Więc zacznijmy od samego początku, czyli roku 1978.

Droga do realizacji była dość wyboista, a pomysł na ekranizację ikonicznej postaci z komiksów DC pojawił się w głowie producenta Ilyi Salkinda pod koniec 1973 roku. Niecały rok później udało się nabyć prawa od DC Comics, jednak proces poszukiwania reżysera, scenarzysty oraz aktorów był bardzo żmudny. Plus plan był taki, by od razu nakręcić pierwszą i drugą część, dystrybuowane przez Warner Bros. Planowano zatrudnić Williama Goldmana (znany ze scenariusza m. in. do „Butch Cassidy i Sundance’a Kida”) czy Leigh Brackett, jednak ostatecznie za sumę 600 tysięcy dolarów namówiono samego Mario Puzo. Autor „Ojca chrzestnego” napisał ogromny (ponad 500 stron) scenariusz i choć producenci uważali samą historię za solidną, to jednak była zbyt duża, więc wynajęto Roberta Bentona oraz Davida Newmana do przepisania tekstu. Benton w tym czasie pracował jako reżyser nad filmem „Ostatni seans”, więc Newman ściągnął swoją żonę Leslie do pomocy. Jednocześnie cały czas szukano reżysera i pod uwagę brano same mocne nazwiska pokroju Francisa Forda Coppoli, Williama Friedkina, Petera Yatesa, Sama Peckinpaha czy nawet… George’a Lucasa. Bliski podpisania umowy był znany z paru filmów o Bondzie Guy Hamilton, jednak kiedy produkcja została przeniesiona z Włoch do Wielkiej Brytanii zrezygnował. Powód? Problemy zdrowotne oraz… podatki.

To skomplikowało sprawę, ale Salkindowie zobaczyli „Omen” Richarda Donnera i będąc pod sporym wrażeniem, postanowili zatrudnić jego. Reżyser nie był fanem stworzonego scenariusz, uznając go za zbyt campowy, więc sięgnął po pomoc Toma Mankiewicza. W końcu udało się dopasować scenariusz, po długich poszukiwaniach dobrać obsadę (w tym już wcześniej zatrudnionych Marlona Brando i Gene’a Hackmana) zaczęto prace. Udało się nakręcić cały pierwszy film i 75% drugiego, kiedy prace nad „dwójką” wstrzymano, by skupić się na post-produkcji „Supermana”. Wskutek konfliktu między reżyserem a producentami Donner został zwolniony, a drugą część dokończył (i niejako nakręcił od nowa) Richard Lester.

To tyle tego baaaaaaaaaaaaaaaaaaaardzo długiego wstępu i wprowadzenia, więc skupmy się na samym filmie. Sama historia jest prosta jak konstrukcja cepa. Najpierw trafiamy na Krypton, gdzie zesłani z planety zostaje trójka spiskowców pod wodzą generała Zoda (Terence Stamp). Sam Krypton zmierza ku zagładzie, co stwierdza Jor-El (Marlon Brando), lecz zostaje zignorowany przez rządzącą Radę. Decyduje się umieścić swojego syna, Kal-Ela w specjalne kapsule razem z całą zgromadzoną wiedzą o Wszechświecie. Tuż po jej wystrzeleniu planeta zostaje zniszczona, zaś malec uderza w okolice amerykańskiej farmy Kentów. Przebywa tam aż do wieku 17 i po śmierci „ojca” opuszcza farmę, by trafić na biegun. Dzięki zielonemu kryształowi buduje tam twierdzę samotności, gdzie razem z duchem Jor-Ela przez lata kształci się i jako Superman przybywa do Metropolis. Resztę znacie, zatrudnia się jako Clark Kent w gazecie Daily Planet, robiąc z siebie kompletną pierdołę. No i jeszcze Lex Luther (Gene Hackman) kombinuje, bruździ, chcąc doprowadzić do zniszczeń dla własnych korzyści.

Reżyser Richard Donner robi wszystko, byśmy uwierzyli w ten świat i widać, że szanuje materiał źródłowy. Już czołówka, w której mamy pokazany na ekranie pierwszy komiks Supermana (wszystko na ekranie filmowym), pokazuje tą miłość. Nadal wrażenie robi tutaj zarówno sam wygląd planety (scenografia i design), a także kolejnych lokacji: farma Kentów (łany zboża ładniejsze niż w „Gladiatorze”), Forteca Samotności, siedziba Daily Planet czy ukryta kryjówka Luthora. Scenografia, kolorystyka, kostiumy – tutaj wydaje się wszystko namacalne. O dziwo, jest tu całkiem sporo humoru, który nie wydaje się wymuszony i naprawdę bawi (Superman rozprawiający się z drobnymi złodziejaszkami). A jednocześnie film ma w sobie sporo uroku, mimo pewnej naiwności.

Jedyne słabsze momenty pojawiają się w finale oraz w kilku scenach z użyciem efektów specjalnych. Zakończenie, gdzie Superman zmienia bieg historii jest pozbawione logiki i sensu, a on sam nie ponosi żadnych konsekwencji. A przecież wyraźnie mu mówiono, że nie ma ingerować w historię ludzkiej rasy i robi to. Z drugiej strony parę scen z użyciem projektora nie zestarzało się zbyt dobrze, co wybijało z seansu (kilka momentów z latającym Supermanem czy wystrzelonymi rakietami).

Nadrabia to wszystko bardzo dobrze poprowadzona obsada. Christopher Reeve w roli Supermana i Clarka Kenta jest po prostu idealny. Ma zarówno świetną prezencję, gdy nosi kostium Człowieka ze Stali, nawet jak się wzbija w powietrze czy lata wypada bardzo przekonująco. Także zgrywając kompletnie bezradnego, wręcz pierdołowatego i lekko ekscentrycznego Clarka Kenta nie popada w fałsz. Nic dziwnego, że nikt nie zorientował się, że Superman oraz Clark Kent to ta sama osoba. Równie świetna jest Margot Kidder, czyli ambitna, sprytna Lois Lane (choć ma pewne problemy z poprawnym pisaniem słów) oraz bardzo ekscentryczny Gene Hackman w roli egoistycznego geniusza zbrodni Lexa Luthora. W ogóle drugi plan jest przebogaty, choć chciałoby się parę postaci na dłużej (zwłaszcza Marlona Brando w roli Jor-Ela czy Glenna Forda jako Jonathana Kenta), bo wypadają tak dobrze.

Miałem spore obawy czy po tylu latach i bez żadnych efektów komputerów film Richarda Donnera zniesie próbę czasu. I choć widać ówczesne ograniczenia technologiczne, czasami fabuła jest skondensowana i lekko chaotyczna, ale jednocześnie jest tu dużo miłości do materiału źródłowego, sporo wyobraźni oraz zaskakującej lekkości. Reżyser pokazał, że człowiek jest w stanie latać i wygląda to bardzo przekonująco, mimo ponad 45 lat na karku.

7,5/10

Radosław Ostrowski

W zwierciadle złotego oka

Wszystko zaczyna się w garnizonie wojskowym, gdzie – jak dostajemy na początku info – dochodzi do morderstwa. Chociaż na pierwszy rzut oka nic tego nie zapowiada. Wszystko się skupia na czterech kluczowych postaciach: majorze Pendeltonie, jego żonie Eleonorze, ich sąsiadach państwu Langdon oraz opiekującego się koniem majorowej, szeregowca Williamsa. Problem w tym, że major jest zafascynowany szeregowym, zaś między nim a żoną się nie układa, sąsiad podkochuje się w majorowej, a jego żona ma problemy psychiczne (tragiczny poród dziecka zakończony jego śmiercią). Tragedia wydaje się nieunikniona.

zwierciadlo zlotego oka1

To jest jeden z trudniejszych filmów Johna Hustona oparty na powieści Carson McCullers. Dlaczego trudny? Bo skupiony na tym, czego nie widać i nie słychać od razu, przez co wymaga większego wysiłku w trakcie seansu. Każdy z bohaterów tego dzieła jest zduszony w pewnych konwenansach oraz szablonach, do których muszą się dostosować, lecz tak naprawdę są nieszczęśliwy, przytłumieni. Każdy tutaj coś ukrywa: tragedię, demony, swoją orientację oraz lęki. Problem w tym, że nie jest to powiedziane wprost, przez co seans wydaje się dość trudny. Bo mamy nieudaną próbę samobójczą (żona porucznika), podglądactwo (szeregowy Williams), tłumiony homoseksualizm zakończony maltretowania zwierząt (major) czy brak pożądania (majorowa) i to wszystko doprowadza do pewnych wynaturzeń, degradacji. Ci wszyscy ludzie są w stanie pewnego zawieszenia, nie gotowi na podjęcie tego ostatecznego, decydującego kroku.

zwierciadlo zlotego oka2

Pierwsze, co rzuca się w oczy podczas oglądania „W zwierciadle…” to zdjęcia, nałożone na kadry żółty, wręcz złoty filtr, tworzący lekko surrealistyczne doświadczenie. Tak samo jak bardzo oszczędna, niepokojąca muzyka, budująca mroczny, gęsty, fatalistyczny klimat. Gdyby to jeszcze było bardziej czytelne, seans na pewno byłby bardziej satysfakcjonujący.

zwierciadlo zlotego oka3

Aktorstwo wypada tutaj więcej niż dobrze. Fason trzyma bardzo wycofany Marlon Brando (głos prawie jak Billy Bob Thornton w „Sling Blade”) w roli tłumiącego swoją orientację majora, wyżywającego się na koniu. Zjawiskowo wygląda (jak zawsze) Elizabeth Taylor jako pani major, troszkę głupia, egoistyczna, pełna chuci. Dla mnie jednak film kradnie Julie Harris, czyli pani Langdon – naznaczoną traumą kobietę, żyjąca wręcz niczym duch, nabierająca radości dopiero w obecności służącego Anacleto (równie cudny Zorro David). I była to jedyna postać, z którą byłem w stanie nawiązać jakąś więź. Mniej do roboty miał za to debiutujący Robert Forster w roli szeregowego Williamsa, będący tylko ładnym dodatkiem.

„W zwierciadle złotego oka” to kolejna próba Hustona do wejścia w stan ludzkich lęków, emocji, tłumionych przez lata. Tak jak w „Skłóconych z życiem” czy „Nocy iguany”, lecz ten film z 1967 roku wydaje się najmniej przystępne z tego nurtu Amerykanina. Niemniej jest to intrygująca produkcja z gęstym klimatem oraz wyrazistym aktorstwem.

7/10

Radosław Ostrowski

nadrabiamhustona1024x307

Ostatnie tango w Paryżu

Paul jest mężczyzną w średnim wieku, którego żona popełniła samobójstwo. Wychodzi z domu i przypadkowo zauważa młodą dziewczynę. Razem wynajmują mieszkanie, gdzie oddają się tylko seksowi. Żadnych wyznań, żadnych imion, żadnej przeszłości. Ona jest związana z młodym filmowcem, który kreci o niej film, on jest wypalony i pusty. Jak skończy się ta gra?

ostatnie_tango1

Film Bernardo Bertolucciego w dniu premiery (1971 r.) wywołał skandal, ze względów obyczajowych. Co wtedy nie dziwiło, bo relacja dojrzałego mężczyzny z młodą, wchodząca w dorosłość dziewczyna mogło oburzać. Podobnie jak sceny erotyczne między tą dwójką, ale w dzisiejszych czasach to już nie szokuje i to, co na ekranie pokazał Bertolucci i tak jest bardzo subtelne (może poza sceną z masłem, która może wywoływać niesmak). Seks jest tutaj z jednej strony bardzo zwierzęcy i staje się substytutem miłości, z drugiej staje się dla Paula obsesją i sposobem na przeżycie żałoby. Tym barwniejsze i wnoszące odrobinę życia są sceny, gdy widzimy naszych bohaterów osobno – Jeanne ze swoim chłopakiem, który kręci ją do filmu (niejako psychicznie ją obnaża) oraz Paula rozmawiającego z matką żony – właścicielką małego hotelu oraz jej kochanka, próbującego rozgryźć zachowanie swojej żony.

ostatnie_tango2

Rozmowy Paula z Jeanne to niejako clue tego filmu – smutnego, depresyjnego i ciężkiego w odbiorze. Ona, już nie dziewczyna, jeszcze nie kobieta (dziecięca twarz Marii Schneider), sprawia wrażenie niegrzecznej dziewczyny, która można utrzymać i utemperować, pozbawioną dojrzałości oraz własnej woli. On (wielki, nie tylko jeśli chodzi o gabaryty Marlon Brando) jest bliżej kresu niż początku, odcinający się od norm społecznych i logiki, która go zawiodła. Staje się zgorzkniały, cyniczny i niemal prymitywnie wulgarny, lecz to tylko maska samotnika.

ostatnie_tango3

Wszystko to jest bardzo dobrze sfotografowane przez Vittorio Storaro (tutaj stawiającego na realizm niż wizualną stylizację), a napięcie potęguje niezapomniane tango autorstwa Gato Barberiego, tworzącego atmosferę erotyzmu (ten saksofon).

ostatnie_tango4

Dziś „Ostatnie tango” nie wywołuje takiego szoku ani skandalu jak w dniu premiery, niemniej pozostaje mocnym i ważkim dramatem niemal egzystencjalnym, dla niepoznaki ubranym w kino psychologiczno-erotyczne. Ci, którzy szukają podniecenia nie znajdą go. Kino zdecydowanie dal dojrzałego odbiorcy.

8/10

Radosław Ostrowski

nadrabiam_Bertolucciego