Fenicki układ

Jakie są filmy Wesa Andersona, każdy widzi. Styl wizualny jest bardzo charakterystyczny i rozpoznawalny od pierwszych kadrów, co czyni go jednym z najciekawszych autorów kina. Jednak treściowo jest za każdym razem inaczej, choć najczęściej mamy do czynienia z dysfunkcyjnymi rodzinami. I tak też jest z „Fenickim układem”, mieszanką komedii, filmu szpiegowskiego (to coś nowego) oraz dramatu.

Tym razem jesteśmy w latach 50., zaś bohaterem jest potentat finansowy Zsa Zsa Korda (Benicio Del Toro). Ma masę wrogów, którzy chcą go zabić (lecz są w tym kompletnie nieudolni), sprawia wrażenie bardzo zdecydowanego i chytrego, że nawet rządy chcą go udupić. W sensie zinfiltrować firmę i zabrać całą kasę. Jednak Korda ma plan na potężną inwestycję w Fenicji, która ustawiłaby go oraz jego wspólników na 150 lat. Postanawia wtajemniczyć do swojego planu jedyną córkę, przyszłą zakonnicę Liesl (Mia Threapletone) zamiast jej dziewięciu (!!!) braci. Może dlatego iż są jeszcze bardzo młodzi i niepełnoletni. Dwójce towarzyszy jeszcze nauczyciel, specjalista od owadów, profesor Bjorn Lund (Michael Cera). Jednak od samego początku Kordę prześladuje pech (manipulacja rynkiem) i dość ryzykowne przedsięwzięcie może okazać się katastrofą.

„Fenicki układ” pozornie jest taki sam jak zawsze. Nadal mamy mocne, pastelowe kolory, symetryczne kadry i specyficzną pracę kamery czy bogatą w detale scenografię. Jednak tutaj Anderson nie wali wątkami jak szalony, nie tworzy opowieści w opowieści, tylko w całości skupia się na trójce postaci oraz ich dynamice. A jednocześnie mamy całą tą kombinację związaną z tytułowym układem oraz „Wyrwą”, czyli dołożeniem troszkę piniądzorów do tej inwestycji. Próby negocjacji, gdzie tak naprawdę sporo zależy od szczęścia i zbiegów okoliczności potrafią rozbawić, zaskoczyć, a nawet zadziwić kreatywnością (jak rozwiązanie sporu przez… grę w koszykówkę czy nagłe wkroczenie grupy terrorystycznej). Jednak tak naprawdę mamy zderzenie dwóch światów: religijnej, głęboko wierzącej, idealistycznej Liesl z bezwzględnym, wyrachowanym kapitalistą Kordą. Jeszcze bardziej widać tą konfrontację w czarno-białych, surrealistycznych scenach osadzonych w zaświatach. Więc czy wygra interes czy może więzy rodzinne?

Realizacyjnie jest jak zawsze, ale jednocześnie czuć pewne drobne szczególiki. Nadal mamy tu mocne kolory, imponującą scenografią i kostiumy oraz skupienie na detalach. O zadziwiających rekwizytach w postaci zminiaturyzowanego wykrywacza kłamstw i wersji zdalnego telefonu nie mówiąc. Jednak parę razy kamera bawi się ujęciami (uderzenia z liścia pokazane z oczu czy pogoń za postaciami w finałowej konfrontacji), muzyka pojawia się o wiele rzadziej, zaś humor kilkukrotnie łapie z zaskoczenia.

A wszystko działa dzięki (jak zawsze imponującej) obsadzie, choć najważniejsze jest tutaj trio: Del Toro/Threapletone/Cera. Pierwszy jest absolutnie charyzmatyczny, sprytnie lawirujący między różnymi siłami/potencjalnymi sojusznikami oraz szorstki, wręcz pozbawiony jakichkolwiek emocji (co wynika z dość trudnego życia rodzinnego). Jednak coś powoli zaczyna się w nim zmieniać, choć nie jest to widoczne na pierwszy rzut oka. Prawdziwym odkryciem jest Theapletone, czyli głęboko wierząca przyszła zakonnica. Pozornie jest naiwna, mocno oderwana od rzeczywistości, jednak okazuje się być o wiele sprytniejsza niż się wydaje. Ich wspólne wymiany zdań, docinki to dla mnie prawdziwe serce tego filmu. Jednak całość kradnie Michael Cera i jest to dziwne, że dopiero teraz pojawia się w filmach Andersona. Od rozbrajającego akcentu aż po niemal obsesję na punkcie owadów potrafią zaserwować sporą ilość zabawnych dialogów. Jak zawsze mamy na drugim planie masę znajomych twarzy: od Toma Hanksa i Bryana Cranstona przez Mathieu Amalrica aż po Jeffreya Wrighta oraz Benedicta Cumberbatcha z dziwaczną bródką.

„Fenicki układ” nie jest rewolucją czy gruntowną zmianą w plastycznym świecie Wesa Andersona, jednak inaczej rozkłada akcenty, co wnosi o wiele więcej świeżości niż się można było spodziewać. Wracamy do rodzinnej opowieści, która potrafi zaskakująco trzymać w napięciu, oszołomić wizualnie i (w nieoczywistym finale) nawet wzruszyć. Czego takiego u tego reżysera nie czułem od czasu „Grand Budapest Hotel”, pokazując jak wiele mogą zmienić drobiazgi.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Kurier Francuski z Liberty, Kansas Evening Sun

Nie mam pojęcia z jakiej planety pochodzi Wes Anderson, ale to musi być planeta niezwykła. Nasz uzdolniony stylista kina powraca z kolejną opowieścią, która tym razem dzieje się we francuskim miasteczku lat 70. Tutaj znajduje się redakcja amerykańskiego „Kuriera Francuskiego” – dodatku do wydaia Liberty, Kansas Evening Sun. A sam film jest nietypowy, bo to nowelowa historia wokół ostatniego wydania tej gazety. Dlaczego ostatniego numeru? Bo zmarł redaktor naczelny Arthur Howitzer Jr. (Bill Murray kolejny raz będący Billem Murrayem), a ten w swoim testamencie zapisał, że wraz z jego ostatnim tchnieniem „Kurier” ma zniknąć z powierzchni ziemi.

Na początek mamy relację z dnia codziennego, gdzie poznajemy miasteczko Ennui-sur-Blaze. Przez te kilka minut poprowadzi nas Herbaint Sazerac (Owen Wilson) na swoim rowerze, łamiąc czwartą ścianę. To jednak początek, bo potem dostajemy trzy, większe historie. I jakież to są opowieści. W pierwszej poznajemy Mosesa Rosenthala (cudowny Benicio Del Toro) – skazanego za podwójne morderstwo więźnia, co przebywa w szpitalu psychiatrycznym. Tam odkrywa w sobie talent artystyczny (dokładnie malarski), zaś jego muzą staje się… strażniczka Simone (eteryczna Lea Seydoux). Druga historia dotyczy rewolucji studentów kierowanej przez niejakiego Zeffirelliego (Timothee Chalamet) przeciwko rodzicom. Z kolei trzecia miała być relacją Rosebuck Wrighta (fantastyczny Jeffrey Wright) z kolacji u komisarza policji (Mathieu Amalric), gdzie na posterunku pracował mistrz kuchni, porucznik Nescaffier. Jednak wieczór kończy się porwaniem syna policjanta oraz pościgiem za bandziorami.

Czyli mamy tu swoistą mieszankę gatunkową, gdzie wszelkie emocje zmieniają się jak w kalejdoskopie: od śmiechu po łzy, gdzie radość i tragedia przeplatają się ze sobą niczym w niezapomnianym tańcu. I już od pierwszej sceny widać, że to jest film Wesa Andersona z niepodrabialnym stylem, choć jest jedna istotna różnica. Film przez większość czasu jest… czarno-biały, a kolor pojawia się nagle i niespodziewanie. Głównie w scenach, kiedy naczelny czyta tekst artykułu przy jego autorze (to się pojawia niczym refren), ale nie tylko. Reżyser ciągle bawi się formą (jedna scena jest opowiedziana w formie… spektaklu teatralnego, zaś pościg policyjny zmienia się w… komiksową animację), a akcja miejscami tak pędzi na złamanie karku, iż nie ma czasu na rozsmakowanie się detalami. Każda z relacji jest opowiadana z offu przez każdego autora (kolejno: Tilda Swinton, Frances McDormand i Jeffrey Wright), choć w przypadku pierwszej i ostatniej mają one swoją klamrę – pierwsza jest odczytem, a ostatnia wywiadem w telewizyjnym talk-show. W zasadzie styl Andersona wydaje się doprowadzony do ekstremum i wątpię, żeby dało się w nim jeszcze coś upchnąć. Ale pewnie na to stwierdzenie reżyser powie: potrzymaj mi piwo! i znowu nas zaskoczy.

Ale jednocześnie „Kurier Francuski” poza zabawą formą oraz kreowaniem kolejnego świata Andersona z ekscentrycznymi postaciami i absurdalnym humorem jest czymś jeszcze. To hołd złożony wobec zawodu dziennikarza. Osoby, która nie ogranicza się tylko do siedzenia za biurkiem oraz stukania tekstu na maszynie do pisania. Jest ona także uczestnikiem wydarzeń, czasem nawet próbując ingerować (rewolucja szachowa), co może wywołać pewien konflikt.

A wszystko opowiada w bardzo kwiecistym stylu, godnym najlepszych gawędziarzy. I się tego słucha oraz ogląda z niekłamaną przyjemnością. Aż chciałoby się tam pracować. 😊 Szkoda, że takich miejsc już nie ma.

8,5/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Sound of Metal

Ruben to człowiek z pasją. Jest nią muzyka i razem z dziewczyną tworzą nie tylko parę, ale też duet rockowy. Mieszkają w kamperze, prowadzą taki bardziej wędrowny tryb życia, zaś wielka kariera jeszcze przed nimi. I pewnie prowadziliby bardzo interesujące życie, gdyby nie jeden poważny problem. Podczas jednego z koncertów mężczyzna zauważa problemy ze słuchem. Badania potwierdzają, że jest źle i szanse na odzyskanie słuchu są niewielkie. Chyba, że przejdzie operację. Trzeba jednak na to kasy. Decyduje się na przybycie do ośrodka dla osób niesłyszących.

Debiutant Darius Marder zaprasza nas do świata raczej rzadko obecnego w kinie, choć początek obiecuje coś innego. Zaczyna się mocnym uderzeniem, strzałami perkusji, wręcz natężeniem dźwięków. Ale pojawia się zdarzenie, które wywraca życie do góry nogami. Taka sytuacja (może nie tak ekstremalna), lecz przytrafia się niemal każdemu. Albo się zdarzy, gdzie powrót do dawnego życia jest wręcz niemożliwy. Co wtedy zrobić? Próbować mimo wszystko walczyć o odzyskanie status quo? Poddać się i ze sobą skończyć? A może spróbować się zaadaptować i odnaleźć w nowej sytuacji? Te pytania krążą cały czas, zaś odpowiedzi należy sobie samemu odpowiedzieć.

Przez większość czasu jesteśmy z Rubenem (fenomenalny Riz Ahmed) w ośrodku prowadzonym przez głuchego Joe (wspaniały Paul Raci). Wtedy wchodzimy do miejsca, gdzie ludzie głusi funkcjonują razem. Bez poczucia bycia kimś gorszym, uczącym się migowego języka, niejako odcięci od wewnętrznego świata (bez dostępu do telefonu), tworzący własny świat. Cisza jest tutaj bardzo głośna, pokazując to miejsce z dużą dawką empatii. Początkowo sceny z językiem migowym dezorientują – z powodu braku tłumaczenia – z czasem zaczynamy je poznawać. A także te postacie zaczynamy bliżej poznawać. Jednak największe wrażenie zrobiły na mnie sceny, gdy wchodzimy w „uszy” naszego bohatera. Dźwiękowcy świetnie przedstawiają jak odbierane są dźwięki przez osobę z uszkodzonymi uszami. To jest wręcz namacalne i pomaga zrozumieć bohatera, jego ból, bezsilność oraz czasem ośli upór. Ahmed pokazuje to niesamowicie, ale i bardzo naturalnie. Tak się tworzy role oszczędne o potężnej sile rażenia.

Równie wyrazisty jest tutaj Paul Raci jako osoba, będąca szefem i mentorem dla naszego bohatera. Nawet kiedy odzywa się językiem migowym, mówi istotne rzeczy i kryje w sobie silną charyzmę. Joe to człowiek, który wiele przeżył, zaś jego mowa ciała oraz spojrzenia mówią więcej niż jakiekolwiek słowa. A to już jest wyższa szkoła jazdy. Oprócz tego na ekranie mamy osoby niesłyszące oraz mocne (choć drobne) kreacje Olivii Cooke oraz Mathieu Amalrica, czyli Lou i jej ojca.

Tytuł zapowiadał mocne, agresywne uderzenie, lecz Marder idzie w stronę wyciszonego, spokojnego dramatu. Spokojnego, ale nie nudnego i pozbawionego emocji, o nie. Jakby zdając sobie sprawę, że ciszą można ugrać o wiele więcej niż jakimkolwiek – nawet najlepszym dźwiękiem. Piękna rzecz.

8/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Wenus w futrze

Paryż. W teatrze trwają próby do spektaklu “Wenus w futrze”. Właściwie już się kończą i reżyser Thomas już zmierza w kierunku wyjścia, kiedy pojawia się Vanda, która chce zagrać główną rolę żeńską. Reżyser niechętnie, ale zgadza się na próbę. Ma wrażenie, że aktorka nie jest do końca przygotowania, ale efekt będzie naprawdę zaskakujący.

wenus1

Oszczędność miejsca i przestrzeni, minimalna ilość osób pojawiających się na ekranie oraz prowadzona psychologiczna gra – to oznacza, ze jest to film europejski. Druga kwestia, że mógł to nakręcić tylko jeden człowiek – Roman Polański. Czy tak naprawdę jest jego kolejny film, który znowu jest adaptacja sztuki teatralnej (podobnie jak wcześniejsza „Rzeź”). Komedia? Dramat? A może wnikliwa obserwacja relacji między kobietą i mężczyzną, gdzie każda ze stron walczy o dominacje nad druga stroną? Pretekstem jest sztuka teatralna bazująca na perwersyjnej powieści „Wenus w futrze”. Ciemna stroną erotyki, reżyser już pokazywał w „Gorzkich godach”. I tam to było mocne uderzenie. Tutaj to nie robi aż tak wielkiego wrażenia, ale Polański jest zbyt cwany, by skupiać się tylko na jednym aspekcie. Można „Wenus” interpretować na wiele sposobów: o sile teatru jako miejsca kreowania i ożywiania światów, relacji reżyser/aktor, gdzie każda ze stron inaczej interpretuje pewne kwestie, więzi między dziełem a autorem, wreszcie hołdem złożonym kobietom – boginiom, muzom, kochankom, żonom. I ich sile, władzy, której nigdy nie będę w stanie zrozumieć i powstrzymać.

wenus2

Role między Thomasem (bardzo podobny do Polańskiego Matthieu Amalric) i Vandą (drapieżna Emmanuelle Seigner) zacierają się, nie wiadomo, kiedy „grają” postacie z tekstu, a kiedy są sobą. I ta chemia jest siła napędową, poza zaskakującymi dialogami, pewną ręką reżysera oraz świetnym dźwiękiem. A finał – cóż, to trzeba samemu zobaczyć.

„Wenus w futrze”, mimo teatralności (nomen omen), pozostaje udanym i ciekawym filmem. Ale jednak mam nadzieję, że Polański jeszcze nas zaskoczy (czekam na film o aferze Dreyfusa).

7/10

Radosław Ostrowski

Kurczak ze śliwkami

Teheran, rok 1958. Nasser-Ali jest mistrzem gry na skrzypcach, jednak jego ostatnie zostały zniszczone na skutek kłótni z żoną. Dlatego wyrusza do miasta, by kupić nowe skrzypce. Ale po kupieniu i zagraniu na nich traci pasję i chęć życia. Mężczyzna zamyka się w domu i chce umrzeć.

kurczak1

Melodramat jest gatunkiem bardzo trudnym i niełatwym do realizacji. Ale melodramat na podstawie powieści graficznej jest jeszcze trudniejszym celem. Tego zadania podjęła się Marjanne Satrapi (autorka pierwowzoru) i Vincente Paronnaud, którzy stworzyli ciekawy wizualnie film jakby żywcem wzięty z kadrów komiksu (nie widziałem go, ale zakładam, że może tak to wyglądać). Sama historia ociera się miejscami o baśń, nie brakuje ujęć zrobionych animacją (przyszłość syna Nassera) i bardzo wysmakowanych plastycznie (wyznanie miłości Nassera Irane), zaś sama fabuła jest naprawdę niezła – nieszczęśliwa miłość, która doprowadza do utraty życia i nadziei. Zaś sztuka bazuje na własnych przeżyciach, które pozwalają wybrzmieć każdemu dźwiękowi. Przeszłość przeplata się z teraźniejszością, zaś retrospektywy wyjaśniają motywy naszego bohatera, nie brakuje też odrobiny humoru (rozmowa z Aniołem Śmierci czy wizje prób samobójczych). Zgrabnie zrobione i bardzo ciekawie opowiedziane, choć znamy finał.

kurczak2

Samą historię uwiarygodniają dobrze dobrani aktorzy. Wybija się tu zdecydowanie Mathieu Amalric ze swoimi rybimi oczami, buduje portret niespełnionego artysty, który nie radzi sobie ze wszystkim – małżeństwem z rozsądku, byciem ojcem czy artystą. Wszystko pokazał subtelnymi spojrzeniami i gestami. Poza Amalriciem nie brakuje tutaj wyrazistych bohaterów granych m.in. przez Marię de Medeiros (Faringuisse – żona Nassera, która unieszczęśliwia go), Edouard Baer (diabeł Azrael), Golshifteh Farahani (piękna Irane) i Isabella Rossellini (matka Nassara).

Intrygujące love story w Iranie. Egzotyczne plenery, pomysłowe sceny plastyczne oraz dobra obsada gwarantują udane i niebanalne kino.

7/10

Radosław Ostrowski