Metallica – Hardwired… to Self-Destructed

hardwired

Kto nie pamięta lub kojarzy jednej z najpopularniejszych kapel metalowych kierowana przez charyzmatycznego Jamesa Hetfielda? Mało kto jednak chce pamiętać nagraną w 2011 roku płytę z Lou Reedem „Lulu”, będącą kompletną katastrofą. Dlatego trzeba było czekać pięć lat na nowe wydawnictwo i by zatrzeć złe wrażenie po poprzedniku wydano to aż na dwóch płytach, a wsparcia producenckiego udzielił Greg Fidelman, z którym nagrali „Death Magnetic”.

I już od samego początku trzyma brutalnie za mordę. Bo nie inaczej można nazwać otwierający całość „Hardwired”, który jest czystą młócką z galopującą niczym polska kawaleria perkusją oraz krótkimi wejściami riffów duetu Hetfield/Hammett (w połowie). I kiedy spodziewamy się dalej czystej, bezkompromisowej rzezi dostajemy najlepszy kawałek, czyli epicki „Atlas, Rise”. Na początku dostajemy prawdziwą salwę od Ulricha, by potem otrzymać odrobinę żużlu na gitarze, by potem dać wskoczyć Hetfieldowi ze swoim głosem. A w refrenie znowu robi się bardziej podniośle (w połowie dominują huki perkusji oraz siarczyste riffy, jakie powinni grać giganci), by zakończyć po prostu z hukiem, niczym Iron Maiden. Na szczęście ekipa nie zapomina o nagrywaniu takich kawałków, żeby to w radiu puścili, ale robią je po swojemu. Wolne, ale siermiężne, hard rockowe „Now That We’re Dead”, gdzie bardzo ciekawie gra perkusja. Siarczyście i epicko robi się przy (pozornie) wolnym „Moth Into Flame” z zarąbistym i agresywnym niczym diabeł riffami zgranymi z perkusją. Wolniej oraz bardziej nastrojowo się robi przy mocarnym „Dream No More”, gdzie Hammett cudownie tnie swoimi riffami jakby to grało Black Sabbath. Podobnie wybrzmiewa ponad 8-minutowy „Halo on Fire”, wydawałoby się najspokojniejszy utwór na całym wydawnictwie. Ale tylko w zwrotkach, gdy w refrenie robi się coraz mocniej. Nie inaczej jest w przypadku marszowego „Confussion”, idącego niczym walec „Here Comes Revenge” czy najlepszego na drugim krążku „Spit Out The Bone”.

Nie mogę oprzeć się wrażeniu, ze Metallica wraca do znakomitej formy, w czym pomaga świetna produkcja. Hetfield ma głos mocny niczym dzwon, siarczysty jak diabli, a Hammett gra tak na gitarze, że słucha się tego z niekłamaną przyjemnością. A jeśli komuś jest mało wrażeń to jest jeszcze wydanie deluxe z dodatkowym krążkiem. Co w nim dostajemy? Głównie utwory w wersjach koncertowych, ale są też umieszczone wcześniej w różnych tribute albumach covery m.in. Rainbow (potężny „Ronnie Rising Medley”) czy Deep Purple („When a Blind Man Cries”). I brzmi to znakomicie. Hetfield i spółka robią prawdziwą rzeź, przypominając wszystko, a co byli kochani – trasowa energia, ciężkie riffy, gwałtowne wejścia perkusji oraz silna charyzma Hetfielda. Najlepszy album Metalliki od bardzo dawna.

9/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Ronnie James Dio: This is Your Life

This_Is_Your_Life

Tribute albumy są czymś normalnym w środowisku muzycznym oraz pretekstem do zbicia kasy. Zazwyczaj zatrudnia się najpopularniejsze i najbardziej znane zespoły, by na swoją modłę zagrany utwory z repertuaru osoby dedykowanej. Więc doprecyzujmy o kogo chodzi. Utwory pochodzą z repertuaru zmarłego w 2010 roku Ronniego Jamesa Dio – wokalisty thrash metalowego znanego z takich grup jak Dio, Rainbow czy Black Sabbath.

A żeby było jeszcze ciekawiej dochód ze sprzedaży płyty zostanie przekazany fundacji, wspierającej badania przeciwko chorobom nowotworowym, założonej przez wdowę po muzyku, Wendy Dio. Moja nieznajomość oryginałów działa na moją niekorzyść, ale jedno jest bezsprzeczne – jest głośno, ostro i bardzo agresywnie. Ale czy może być inaczej, jeśli na jednej płycie pojawiają się takie kapele jak Antrax, Motorhead, Metallica czy Doro? Chyba nie. Perkusja i gitary działają głośno, dosadnie, ostro („Rainbow in the Dark” Coreya Taylora czy „Ronnie Rising Medley” Metalliki), choć zdarzają się momenty wyciszenia („The Temple of the King” Scorpionsów z wyrazistą solówka gitarową czy bluesowe „Catch the Rainbow” Glenna Hughesa z elektroniką w tle). Jednak ciężar brzmienia jest tutaj mocno odczuwalny i nie ma tu miejsca na wydziwianie. Także wokale są bardzo wyraziste, nawet pojawia się też zespół Dio w tytułowym utworze (ballada pianistyczna).

Jeśli kochacie ostre i mocne brzmienia, musicie mieć ten album. Świetne brzmienie, bardzo dobre gitary, silne wokale – metalowy raj.

8/10

Radosław Ostrowski


Metallica – Quebec Magnetic

Tego zespołu chyba nie trzeba przedstawiać – to weterani metalowego grania. Po ostatniej studyjnej płycie nagranej z Lou Reedem, która poniosła klęskę, zespół próbuje naprawić mocno szarpniętą reputację. Najpierw na początku roku był „Beyond Magnetic”, czyli 4 kawałki, które się nie zmieściły na „Death Magnetic” z 2008 roku, a w grudniu pojawiła się płyta koncertowa.

Jak można wywnioskować z  tytułu, „Quebec Magnetic” to zapis dwudniowego koncertu w Colisse Pepsi w Quebecu z 31 listopada/1 grudnia 2009 z trasy promującej album „Death Magetic”, zaś setlistę (piosenki śpiewane na koncercie) wybrało 35 tysięcy fanów w głosowaniu na stronie internetowej zespołu. Bardzo ciekawa i oryginalna koncepcja. Oczywiście nie mogło zabraknąć największych i najbardziej rozpoznawalnych utworów jak „Enter Sandman”, „Sad But True”, „Master of Puppets” czy „Nothing Else Matters”, które brzmią świetnie i słuchanie ich sprawia mega wielką przyjemność, zwłaszcza gdy publika śpiewa razem z Hetfieldem. Jednak co najciekawsze pojawia się też parę starszych piosenek znanych tylko najwierniejszym fanom zespołu jak „The Shortest Straw”, „Damage Inc.” czy „Killing Time”, które nadal robią wrażenie i działają piorunująco. Skoro to jednak trasa promująca ostatni (wówczas) studyjny album, to musiały pojawić się utwory z „Death Magnetic” – bardzo rozbudowane, ale nie pozbawione poweru i energii jak zaczynający koncert „That Was Just Your Life”, „Broken, Beat & Scarred” czy największy przebój z tego albumu „The Day That Never Comes” . Reszta prezentuje się na wysokim poziomie, tworząc mocną mieszankę wybuchową.

Nie wspomniałem o tym, że koncert wyszedł na dwóch płytach DVD, zaś został on wyreżyserowany przez Wayne’a Ishama – bliskiego współpracownika zespołu. Nie ma tu żadnych fajerwerków (poza laserami i czarnymi balonami ), choć jest jedna ciekawa sytuacja – zespół przez kilka minut nakłada maski jak muzyki Slipknota przed i w trakcie „Seek & Destroy”.

Pogłoski o skończeniu się zespołu (dla wielu nadal się skończyli z debiutem „Kill’em All”) są mocno przesadzone, a ten koncert pokazuje, że granie nadal sprawia zespołowi mega frajdę. 3-godzinna metalowa rozpierducha w wielkim stylu.

9/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski