Pierwszorzędne cięcie

Michael Ritchie debiutanckim „Szaleńczym zjazdem” zaimponował w owym czasie krytykom. To także była pierwsza kolaboracja reżysera z Genem Hackmanem. Panom się tak dobrze pracowało, że reżyser zatrudnił aktora do kolejnego filmu – sensacyjnego „Pierwszorzędnego cięcia”.

Tutaj Hackman gra „Mary Ann” – lokalnego gangstera z Kansas City i właściciela sporej trzody bydła. Prowadzi dobry biznes, ale… jest winien chicagowskiej mafii kupę kasy. Do tej pory ci, co próbowali watażkę „naprostować” kończyli nieciekawie. Albo zabijani, albo przerobieni na mięso. Teraz ludzie z miasta tracą cierpliwość i wysyłają swojego cyngla, Nicka Devlina (Lee Marvin) z paroma ludźmi do pomocy.

Sama fabuła nie brzmi jakoś powalająco czy oryginalnie. Jednak filmowi bliżej do porządnie wykonanego kina klasy B czy wręcz komiksowej opowiastki. Sama intryga prowadzona jest prosto i bezpośrednio, dialogi są pełne one-linerów, zaś klimat jest… rednecki. Lokalsi nie traktują naszych gości z szacunkiem, większość to chłopy ze strzelbami, a poza handlem bydłem jest też prostytucja dziewczyn z sierocińca (mocna scena licytacji), widok mięsa robionego z krów. Całość jest zaskakująco krótka, bo ma niecałe półtorej godziny i mija bardzo szybko. A jednocześnie Ritchie potrafi budować napięcie oraz zwyczajnie zaszaleć: jest ucieczka przez pole pszenicy przed ścigającymi redneckami oraz… kombajnem, wjazd ciężarówką w szklarnię (zakończony całkowitą destrukcją) czy finałowa konfrontacja w stodole.

A wszystko na swoich barkach (niemal) trzyma Lee Marvin, będący w trybie znanym choćby z „parszywej dwunastki”. Czyli jest szorstki, małomówny człowiek czynu. Może i bandzior, ale ma zasady – jak Franz z „Psów”. Hackman pojawia się rzadko, jednak nadal robi wrażenie. Jest dość ekscentryczny, bywa prostacki, lecz jest bardzo pewny siebie. Zderzenie tej dwójki jest nieuniknione. Trzeba też wspomnieć o debiutującej na ekranie Sissy Spacek w roli jednej z dziewczyn, Poppy. Ma wielkie… oczy (nie wiem, o czym myśleliście), rude włosy i wygląda pięknie.

Ritchie bawi się tu w pulpową sensację/komiks, który całkiem nieźle znosi próbę czasu. Jest bardzo kreatywny, dzieją się rzeczy nie do uwierzenia, a prosta opowieść wciąga. Dzięki aktorstwu Marvina i Hackmana całość wchodzi na wyższy poziom.

7/10

Radosław Ostrowski

Szaleńczy zjazd

Każdy znał Michaela Ritchie jako reżysera dwóch części „Fletcha” oraz komedii „Złote dziecko”, czyli dzieł z lat 80. Dorobek Amerykanina jest jednak o wiele bogatszy, choć pod koniec bardziej skupiał się na telewizji. Niemniej realizował także kino sportowe, co pokazał już w swoim debiucie z 1969 roku.

„Szaleńczy zjazd” skupia się wokół amerykańskiej reprezentacji narciarstwa alpejskiego pod wodzą Eugene’a Claire’a (Gene Hackman). Grupka działa od paru lat, biorąc udział w różnych zawodach po Europie. Wskutek wypadku jednego z zawodników zwalnia się miejsce. Pojawia się w kadrze niejaki Dave Chappellet (Robert Redford). Cholernie uzdolniony zawodnik, co pokazuje na pierwszych zawodach. Zajmuje czwarte miejsce, jednak nie należy do zespołowych graczy. To zaczyna wywoływać poważne spięcia w drużynie, a jego forma bywa… niestabilna.

Sam film jest w zasadzie pełen różnych wątków, ale skupia się głównie na Chappelecie. I wierzcie mi, to nie jest facet budzący sympatię. To raczej prosty facet z bardzo dużym ego, dla którego liczy się tylko jazda. Nie ważne, czy sprowokuje kolegę do durnego ścigania się, niemal doprowadzając do zderzenia ze ścianą; będzie się wymądrzał czy próbował podrywać Carol (przepiękna Camilla Sparv). Nawet wracając do domu wydaje się jakby myślami gdzieś zupełnie indziej. Zupełnie jakby chcąc desperacko wyrwać się z małomiasteczkowego środowiska oraz rodzinnej farmy. Ale mamy po drodze jeszcze inne rzeczy: rywalizację z innymi zawodnikami, propozycja wsparcia nowych nart, obiecujący romans. Jakby debiutant chciał złapać kilka srok za ogon i chciał podążyć we wszystkie kierunki.

Trzeba jednak przyznać, że sceny zjazdów narciarskich nadal potrafią robić wrażenie. Ritchie sięga po niemal dokumentalną formę: kamera czasami wręcz nie nadąża za zawodnikiem, z dwa razy obraz jest przyspieszany. Jednak najbardziej imponujące są ujęcia zjazdów pokazane „z oczu”. Wtedy słychać tylko szuranie nart (a przy pierwszym zjeździe Dave’a nawet słychać jego dyszenie i łapanie oddechu), obraz jest niestabilny, zaś adrenalina potrafi podskoczyć w górę. Dorzućmy do tego kreatywny montaż (pokazanie ostatniego momentu zjazdu przez ekrany telewizorów), a dostajemy zapadające w pamięć momenty.

Wszystko to trzyma na swoich barkach jeszcze młody Robert Redford. Już rozpoznawalny aktor bardzo przekonująco pokazuje swojego zbyt pewnego siebie Dave’a, choć wiele swoich emocji nie wyraża słowami. Sporo tutaj w jego wykonaniu milczenia, co mówi więcej niż jakiekolwiek słowo. Najdobitniej to czuć przy rozmowie z Carol czy w szpitalu. Z drugiego planu najbardziej wybija się tutaj Gene Hackman w roli trenera, choć jest ona zaskakująco drobna. Niemniej on też ma swoje momenty jak konfrontacja z Dave’m po wypadku jednego z zawodników. Mocna i soczysta kreacja.

Z dzisiejszej perspektywy „Szaleńczy zjazd” może wydawać się zagubiony w tym, co chce opowiedzieć. Z tego powodu tempo jest bardzo nierówne, wątki pojawiają się i znikają, przez co czasem ciężko się skupić. Niemniej wygląda świetnie, jest dobrze zagrany, zaś sceny narciarskie nadal mają potężną dawkę energii. Ciekawe, czy byłby lepszy, gdyby nakręcił go – jak początkowo planowano – Roman Polański, ale na to pytanie odpowiedzi nie poznamy.

6,5/10

Radosław Ostrowski

Fletch żyje

Sukces kinowego „Fletcha” spowodował, że kontynuacja wydawała się nieunikniona. Ta pojawiła się po czterech latach i – ku zaskoczeniu wielu – nie był oparty na żadnej powieści z cyklu Gregory’ego McDonalda. Nie musiało to oznaczać totalnej katastrofy, bo jest niemal ta sama ekipa realizująca (poza scenarzystą). To sprawdźmy, czy Fletch naprawdę żyje.

Irwin Fletcher (Chevy Chase) nadal pracuje jako dziennikarz brukowca w Los Angeles. Jednak sytuacja może się zmienić, kiedy dowiaduje się o śmierci ciotki z Luizjany. W spadku ma posiadłość Belle Isle i decyduje się… rzucić swoją pracę, zamieszkać tam na stałe. Nowy, wspaniały świat, prawda? Rzeczywistość okazuje się o wiele bardziej paskudna i nieprzyjemna. Domostwo jest mocno wyniszczone, mieszka tam tylko czarnoskóry sprzątacz (Cleavon Little). I jest nie za ciekawie. Do tego stopnia, że zajmująca się testamentem prawniczka zostaje zamordowana, zaś Fletch staje się głównym podejrzanym. Jakby tego było mało, ktoś jest bardzo chętny na tą ziemię. Baaaaaaaardzo.

Reżyser Michael Ritchie próbuje zachować świeżość oryginału, gdzie sarkastyczny humor Fletcha mieszał się z nieźle poprowadzoną i opowiedzianą intrygą. Problem dla mnie w tym, że to wszystko wydawało mi się aż za bardzo znajome. Dziennikarz (w kamuflażu) wchodzi w niedostępne miejsca, by znaleźć potrzebne informacje i wchodzi w interakcje z lokalsami. Nieważne, czy jest to gang bikerów, członkowie Ku Klux Klanu (jeszcze bardziej niezdarni niż ci z „Django”), lokalny adwokat czy pewien wpływowy teleewangelista. Tło niby jest inne, ale wiele gagów i sytuacji jest aż zbyt znajoma. Pościg na motorach, aresztowanie przez policję, upokarzanie prawnika w sprawie alimentów, jest nawet scena snu (lecz mniej zabawna) – brakowało mi tu pewnej klasy i elegancji poprzednika. Nawet muzyka wydaje się powtórką z rozrywki, co było dla mnie męczące.

Nie oznacza to, że „Fletch żyje” jest nieoglądalny czy słaby. Chase nadal jest w dobrej dyspozycji, na drugim planie błyszczy świetny R. Lee Emrey jako teleewangelista Jimmy Lee Farnsworth i trzymający klasę Hal Holbrook w roli adwokata Hamiltona, zaś kilka scen nadal potrafi rozbawić. To nadal zabawna i lekka komedia kryminalna, choć poprzednik stał na wyższym poziomie. Ale wstydu tutaj nie ma, więc seans nie powinien sprawiać przykrości czy bólu.

6/10

Radosław Ostrowski

Fletch

Irwin Maurice Fletcher – bohater cyklu powieści kryminałów autorstwa Gregory’ego McDonalda, czyli pisarza niezbyt znanego w naszym kraju (do tej pory wydano tylko jedną powieść i to bardzo dawno temu). Dziennikarz pracujący w gazecie Los Angeles, gdzie pisze pod pseudonimem Jane Doe. Jeśli jest u nas kojarzony, to dzięki dwóm filmom w reżyserii Michaela Ritchie. Więc pora o jednym z nich opowiedzieć.

fletch1-1

We „Fletchu” z 1985 roku Fletcher (Chevy Chase) pracuje nad tekstem w sprawie handlu narkotyków na plaży, podszywając się pod jednego z lokalsów. Wtedy zostaje zauważony przez lotniczego potentata, Alana Stanwycka (Tim Mathieson), który ma dla niego dość nietypową propozycję: da mu 50 tysięcy dolarów w zamian za… zabicie go. Ale dlaczego miałby to zrobić? Jak zapewnia sam zainteresowany, jest śmiertelnie chory na raka kości i chce oszczędzić sobie cierpienia. Poza tym, w przypadku morderstwa została wypłacona spora polisa ubezpieczeniowa. Fletch niechętnie się zgadza na to, ale podejrzewa, że sprawa ma drugie dno. Powoli zaczyna badać swojego zleceniodawcę i odkrywa tajemnicę. Jak się potem okaże, zarówno sprawa narkotyków oraz „morderstwa” są powiązane.

fletch1-2

Reżyser musi lawirować między kryminalną intrygą a sarkastyczno-absurdalnym humorem. Pomaga mu w tym będący w szczytowej formie Chevy Chase. Jego Fletcher z jednej strony to bardzo dociekliwy i inteligentny dziennikarz, potrafiący podszyć się praktycznie pod każdego, by znaleźć istotne informacje. Ale z drugiej jest bardzo sarkastycznym, nie traktującym do końca wszystkiego poważnie luzakiem. Jego największym marzeniem jest zostać… koszykarzem Lakersów. Nawet w sytuacjach zagrażających życiu nigdy nie traci opanowania oraz ciętego dowcipu. Nieważne jakie kocopoły opowiada i pod kogo się podszywa (bo jest bardzo kreatywny w nazwiskach: od agenta ubezpieczeniowego Harry’ego Trumana po rzekomego kuzyna, niejakiego… Don Corleone), humor leci ponad poziom sufitu.

fletch1-3

Do tego jeszcze nie brakuje scen pościgu (cudowna ucieczka przed radiowozami), włamywania i pogoni przed psem rasy doberman oraz bardzo powoli odkrywana intryga. Ritchie sprawnie opowiada historię, ale cały czas jest prowadzona lekko, nawet w bardzo dramatycznym finale. I co najważniejsze, cała ta fabuła ma sens, choć pod koniec zacząłem szybko łączyć elementy układanki. Niemniej zakończenie jest bardzo satysfakcjonujące, a o to tu chodzi.

7/10

Radosław Ostrowski

Złote dziecko

Tytułowe Złote dziecko to pochodzący z Tybetu chłopiec, mający ocalić świat. Jednak zostaje on porwany przez tajemniczego Sardo Numpsy’ego, by został zgładzony. Problem w tym, że chłopiec nie jest w stanie ulec siłom zła, nawet jeśli jest przez nich otoczony. Uratować go może tylko Wybraniec. Ma nim być amerykański działacz społeczny, Chandler Jarrell, specjalizujący się w poszukiwaniu zaginionych dzieci. Problem w tym, że nie wierzy w całą tą historię oraz nadprzyrodzone moce.

Michael Ritchie jako reżyser specjalizował się w komediach oraz okraszonym humorem kinie sportowym. „Złote dziecko” ma być w założeniu hybrydą komedii, kryminału z elementami fantasy, czyli troszkę inny rewir. Sama historia wydaje się być prosta i balansująca między komedią a dramatem. Na papierze wydaje się wszystko działać, a sam początek (świetnie zrobiona scena porwania) obiecuje wielką przygodę. Niestety, coś poszło nie tak. intryga jest w zasadzie pozbawiona pazura, a przejście między scenami sprawia wrażenie gwałtownego. Zupełnie jakby parę scen zostało wyciętych, by zmieścić się w czasie. Tak samo rozmach ucinany przez zdjęcia, a dokładniej format obrazu jakby to był film telewizyjny (bardzo wąski 4:3). Antagonista nie ma zbyt wiele czasu na ekranie i brzmi jak wielu innych tego typu postaci (zmarnowany talent Charlesa Dance’a), sceny akcji są szybko ucinane, co pozbawia ich czytelności. Same elementy fantastyczne w zderzeniu z komedią wywołują silny zgrzyt, jakby jednego było za mało, drugiego za dużo i w dodatku nietrafionego.

Nie oznacza to jednak, że „Złote dziecko” to pełny niewypał. Ma kilka autentycznie zabawnych momentów (próba przemycenia sztyletu na lotnisku czy sen bohatera, gdzie mierzy się z antagonistą w formie telewizyjnego show), efekty specjalne nadal trzymają wysoki poziom, zaś scena zdobycia sztyletu potrafi trzymać w napięciu. Jednak kompletnie o „Złotym dziecku” bym zapomniał, gdyby nie świetny Eddie Murphy. W roli bardzo zdystansowanego do sprawy Jarrella autentycznie bawi, podnosząc całość na odrobinę wyższym poziomie. Kiedy on się pojawia na ekranie, robi się ciekawie oraz ogląda się to z przyjemnością. Jak go nie ma, film się robi nudny i pozbawiony duszy.

Strasznie zmieszany się czuje. „Złote dziecko” to pierwsza artystyczna wtopa w dorobku Eddie’ego Murphy’ego (w jednym z wywiadów nazwał film „kupą gówna”), lecz sama opowieść nie porywa. Brakuje tutaj lepszego, bardziej rozwiniętego scenariusza oraz wyrazistszych aktorów na dalszym planie. Z tego złota nie dało się stworzyć.

6/10

Radosław Ostrowski