Wesele (2021)

Kolejne „Wesele” od Smarzowskiego – mniej więcej wiadomo, czego należy oczekiwać. Walenia prosto w oczy nieprzyjemnej prawdy na nasz temat. Że jesteśmy pełni nienawiści wobec siebie i innych, działamy na skróty, a najważniejsze są pozory, kłamstwa oraz dawno zakopane trupy. Czyli wszystko po staremu.

Tym razem jesteśmy na weselu organizowanym przez Ryszarda Wilka (Robert Więckiewicz) – właściciela masarni, szykującego się do dużego interesu z Niemcami. Państwo młodzi to córka Kasia (Michalina Łabacz) – ciężarna, planująca wyjechać do Irlandii, gdzie planuje prowadzić pub. Wybranek jej serca to Janek (Przemysław Przestrzelski) – piłkarz oraz nacjonalista. Wydaje się, że będzie wszystko dobrze, lecz dla Wilka pojawiają się kolejne komplikacje. Interes życia stoi pod znakiem zapytania, a jeszcze pojawia się przedstawiciel ambasady Izraela z nagrodą Sprawiedliwego wśród Narodów Świata dla dziadka rodu, Antoniego Wilka (Ryszard Ronczewski w ostatniej roli). A czy wspominałem, że to wesele jest w Jedwabnem?

Smarzowski kolejny raz pokazuje naszą mentalność w bardzo krzywym zwierciadle. Czyli kolejny przykład naszych wad przekazywanych z pokolenia na pokolenie. Bez możliwości jakiejkolwiek szansy wyrwania się z tego przeklętego kręgu. Ale chyba po raz pierwszy miałem poczucie pewnego przeładowania sytuacji, postaci i wątków. Do tego bohaterowie kompletnie mnie nie obchodzili, jakby byli ledwie szkicami postaci. Wyjątkiem od tej reguły jest Antoni Wilk, dla którego obecne wesele staje się zapalnikiem, budzącym wydarzenia z przeszłości. A dokładniej z jego młodości (tą inkarnację gra Mateusz Więcławek) podczas II wojny światowej, gdzie przeżył miłość do żydowskiej dziewczyny.

Pogłębiająca się demencja powodują, że przeszłość i teraźniejszość zaczynają się przeplatać. Nie tylko za pomocą retrospekcji, ale też faktu, iż postacie z przeszłości pojawiają się teraz. Wszystko zaczyna się mieszać ze sobą, co wywołuje z jednej strony konsternację (montaż jest wręcz intensywny), ale pokazuje jedną (może zbyt oczywistą) prawdę: by móc wyciągnąć wnioski z historii, trzeba znać jej pełną wersję. Jednak czy chcemy ją znać? I czy może stanowić początek nowego etapu? Tutaj odpowiedź pozostaje w zawieszeniu, a im bliżej końca, tym mocniej uderzają kolejne wydarzenia.

Wtedy jednak dla mnie było już za późno, bo wątek przeszłości to za mało, by w pełni zaangażować. Bo wątek współczesny jest bardzo chaotyczny, bałaganiarski, gdzie nie wiadomo, na kim ma mi zależeć. Jeszcze te męczące momenty, gdy postacie zwracają się bezpośrednio do kamery (życzenia dla państwa młodych i nie tylko). Brakuje też zarysowanych relacji między członkami rodziny, przez co pozostają oni mało wyraziści, pozbawieni charakteru, mimo wielu znanych twarzy na ekranie. To bardzo boli i sprawiało, że gówno mnie to wszystko obchodziło.

Już w „Klerze” zacząłem czuć troszkę odczuwać zmęczenie formą i stylem Smarzowskiego, ale tam było trzech świetnie napisanych oraz zagranych postaci. „Wesele” to już przerost formy nad treścią, gdzie reżyser coraz bardziej zaczyna się zbliżać do… Patryka Vegi. Tylko, że idącym w przeciwną stronę. Czuję się przejedzony i mam na razie Smarzola dość.

5/10

Radosław Ostrowski

Wołyń

Jeśli oglądasz film Wojciecha Smarzowskiego, możesz być pewny dwóch rzeczy. Po pierwsze, nie będziesz się czuł wygodnie, a nawet będziesz chciał odwrócić wzrok. Bo jego kino to jak przeglądanie się w lustrze, gdzie w odbiciu widać wszystkie demony otaczające naszą duszę. Po drugie, choćbyś nie wiem jak próbował, nie zapomnisz tego, co zobaczysz. Nie idzie na kompromisy, nie daje łatwych odpowiedzi, ani nie poucza. Lecz – niczym Mariusz Max Kolonko – pokazuje jak jest. Nie inaczej było z jednym z najbardziej oczekiwanych filmów roku 2016 „Wołyń”.

O samej rzezi wołyńskiej pewnie wielu słyszało. Był rok 1943, kiedy to żołnierze Ukraińskiej Powstańczej Armii w imię nacjonalistycznej ideologii wymordowali Polaków. Ci zaś postanowili wziąć odwet na Ukraińcach, doprowadzając do nieskończonej spirali przemocy. Jak mogło do tego dojść? Reżyser zaczyna swoją opowieść w 1939 roku, gdy wojna jeszcze się nie zbliżała w te rejony. Spokój jednak wydaje się pozorny, zaś zgoda między Polakami a Ukraińcami podszyta nieufnością. Wkraczamy do tego świata, będąc na weselu Heleny Głowackiej i Wasyla Huka. Wszystko przebiega bardzo spokojnie, wszystko wydaje się radosne jak nigdy, zaś rodzice Polki planują hajtnąć jeszcze jedną córkę, Zosię. Dziewczyna podkochuje się w ukraińskim chłopaku, jednak ojciec swata ją z owdowiałym sołtysem, Maciejem Skibą. do ślubu dochodzi, ale potem wybucha wojna i zmienia wszystko.

Reżyser pozornie wydaje się robić tygiel, gdzie narracja jest skrótowa, parokrotnie skupiając się na innych postaciach. Polacy, Ukraińcy, Żydzi, Niemcy, Sowieci – to wszystko się miesza, a dwie ostatnie strony podsycają mocno zakorzenione antagonizmy. Gdzie Polacy są niejako „panami”, bardziej uprzywilejowani wypierają kulturę oraz obyczaje Ukraińców, ograniczonych do roli chłopów, „sług” na swoim terenie. Pojawienie się trzeciej strony dla nich zostaje wykorzystane jako szansa na stworzenie własnego państwa, a nacjonalistyczne zapędy doprowadzają do spirali przemocy. Ta doprowadza do odwetu, zalewając tereny Kresów krwią. Miłość miesza się z nienawiścią, zaś wszystko pokazane w bardzo zdystansowany sposób.

Smarzowski nie boi się pokazać krwawej jatki oraz masy trupów, jednak nie epatuje oraz nie szczuje nią tylko po to, by zszokować. Niemniej poczucie przeżywania piekła razem z bohaterami jest bardzo namacalne, a śmierć (jak i ocalenie) może pojawić się z każdej, najmniej spodziewanej strony. To poczucie niepokoju podkręca typowy dla tego twórcy rwany montaż oraz nieprzyjemna muzyka Mikołaja Trzaski. Ale jednocześnie zachowuje dystans, przez co unika prostego podziału na dobrych Polaków, będących ofiarami oraz żądnych krwi i zemsty Ukraińców. Bo w sytuacjach ekstremalnych podział na narodowości przestaje mieć znaczenie, a liczy się tylko charakter i – chyba nawet bardziej – wola przetrwania. A to nie jest zbyt częsta perspektywa pokazywana w kinie, co zasługuje na uznanie.

I to wszystko jest bardzo sugestywnie zagrane. Zarówno od sprawdzonych aktorów Smarzola (tutaj najbardziej wybija się Arkadiusz Jakubik oraz Jacek Braciak), ale też mniej znanych twarzy, które miały udźwignąć całość. Takie zadanie otrzymała debiutująca Michalina Łabacz jako Zosia, która z młodej dziewczyny musi stać się zaradną, sprytną oraz gwałtownie dojrzewającą kobietą. Jej upór, przerażenie oraz próba zachowania zimnej krwi pokazana jest bezbłędnie, nie odrywając od niej oczu. Także aktorzy ukraińscy wypadają bardzo dobrze (tutaj wyróżnia się Roman Skorovskij jako nowy, śliski sołtys Szuma) oraz jest wiele drobnych, lecz niezapomnianych epizodów.

Dla mnie „Wołyń” to najlepszy film w karierze Smarzowskiego. Pozornie taki jak zawsze, czyli brudny, mocny, bezkompromisowy, ale zaskakująco stonowany, nie epatujący nachalnie przemocą. I jednocześnie – tak jak „Róża” – pokazuje bezwzględne koleje Historii, nie liczącej się z nikim i niczym.

9/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski