Różni wykonawcy – Albo Inaczej 2

okladka_ALbo Inaczej alkopoligamia 2

Pamiętacie taki projekt, który się nazywał Albo Inaczej? Alkopoligamia postanowiła zaprosić weteranów polskiej muzyki (poza Marylą Rodowicz i Krzysztofem Krawczykiem) do zmierzenia się z klasyką polskiego rapu, dodając nutkę jazzowego posmaku. Do tego udział wykonawców takiego kalibru jak Krystyna Prońko, Zbigniew Wodecki czy Felicjan Andrzejczak sprawił, że znane hity Peji, Kalibra 44 czy Mor W.A. zyskały nowy blask. Wytwórnia postanowiła pójść za ciosem i zrobić część drugą, ale tym razem z innym składem. Do sequela zaproszone młode pokolenie wykonawców kojarzone z szeroko rozumianą muzyką alternatywną, zaś aranżacjami oraz opracowaniem tekstów zajął się Mariusz Obijalski – pianista jazzowy. Czy możemy mówić tutaj o sukcesie? Hmm.

Pierwszy na scene wchodzi Piotr Zioła idący na starcie z “Nie mamy skrzydeł” Miousha,który tutaj przypomina typowy dla tego wykonawcy retro pop z lat 60., gdzie dominuje gitara elektryczna z klawiszami. Przyjemnie to buja, chociaż mroczna aura słów potrafi sprowokować. Jazzowo-reagge’owa hybryda towarzyszy w “Mogę wszystko” z całkiem nieźle sobie radzącą Natalią Nykiel, jednak szoł kradnie sekcja dęta w środkowej partii. Więcej ognia serwuje za to (ku mojemu wielkiemu zdumieniu) Mrozu w niemal rockowym “Gdyby miało nie być jutra”, zwłaszcza w refrenie. Ale też zwrotka z powoli tykającym fortepianem potrafi zaskoczyć. Efekt jest piorunujący. Znowu gitarowo, chociaż mniej agresywne jest “Nic”, gdzie refren jest tak cudnie zapętlony, że mógłbym słuchać go w nieskończoność, a delikatny głos Darii Zawiałow jest wartością dodaną.

I wtedy pojawia się perła w postaci melancholijnych “Sznurowadeł” z chropowatym głosem Fismolla, mającym w glosie tyle emocji, że można nimi obdzielić masę innych wykonawców. A gdy dodamy kolejne wejścia instrumentów, ze szczególnym wskazaniem gitarowej solówki oraz dęciaków, efekt jest znakomity. Znacznie intymniejszy (lecz nie gorszy) jest drugi mocny punkt, czyli “Chodź ze mną” z nisko śpiewającym Ralphem Kamińskim oraz fortepianem. Równie spokojna (poza refrenem oraz gitarą w tle), ale też naznaczona pewnym mrokiem jest “Czerwona sukienka”, co bardzo mnie zaskoczyło. Tak samo jak występująca Justyna Święs, dodająca pewnej delikatności. Za to większy groove dodaje Monika Borzym w bardzo dynamicznych “Złych nawykach”, zaś retro rockiem zaleciał Igo ze swoją zachrypniętą wersją “Mówią mi”. Nieźle wypada Rosalie naszpikowanym basem “Ile mogę” oraz mroczniejszy, przerobiony wokalnie Krzysztof Zalewski z “Chwilą”, zaś na finał wszyscy wykonują “Chwile ulotne” Paktofoniki.

Do samych aranżacji czy wykonań nie mam poważnych zastrzeżeń, ale jest jeden poważny zgrzyt jaki fanom rapu się nie spodoba – opracowania tekstów. Owszem, wiadomo, ze nie da się przenieść utwór jeden do jeden, bo wokaliści nie rapują i ślepe rekonstruowanie byłoby nijakie. Na poprzednim albumie też były pewne skróty, jednak Obijalski z wokalistami dokonali wręcz rzezi na materiale źródłowym. W wielu przypadkach wyleciało nawet ¾ całości, co najmocniej słychać w “Czerwonej sukience” (takie cięcia przy utworach będącymi opowieściami są bardzo bolesne), “Mogę wszystko” oraz “Ile mogę”, gdzie wiele niezapomnianych fraz poszło do kosza. I tego żadne wykonanie nie jest w stanie zastąpić.

Czy to znaczy, że sequel nie wypalił? Raczej nie do końca wykorzystał swój potencjał, a nowe wersje raczej nie będą w stanie przebić oryginału (może poza “Sznurowadłami”), chociaż niektórym zabrakło naprawdę niewiele. Bardzo przyzwoicie wykonane, chociaż nie jest w stanie dorównać poprzedniej części. Mimo to, kibicuje tej inicjatywie.

6,5/10

Radosław Ostrowski

Monika Borzym – Jestem Przestrzeń

p%C5%82yta_jestem_przestrze%C5%84_ok%C5%82adka

Teraz pora na obecne wydawnictwo wydane przez Muzeum Powstania Warszawskiego. Tym razem jest to poezja śpiewana w jazzowych aranżacjach. Wybrane wiersze Anny Świrszczyńskiej (w czasie powstania sanitariuszki) – selekcji dokonała reżyserka teatralna Agnieszka Glińska – postanowiła wykonać ceniona zagranicą wokalistka Monika Borzym. Wsparta przez pianistę Mariusza Obijalskiego, który napisał muzykę oraz zaproszonych gości, poszła w stronę kobiecego spojrzenia na świat.

Album zaczyna się od “Intra”, gdzie pojawia się Glińska (nakładające się fragment jej wypowiedzi, recytującej wierze) i słyszymy przyczyny realizacji tego przedsięwzięcia. Ale sama poezja – wręcz surowa, pozbawiona ozdobników, waląca prosto w oczy, pełna intensywnych emocji, pozbawiona rymów – może wprawić w konsternację. Wszystko jest tutaj bardzo wyciszone, delikatne, minimalistyczne. Jazzowy skład (perkusja, gitary, trąbka, fortepian) jest tylko tłem dla eterycznego wokalu. I jeszcze jedno – nie ma tutaj w ogóle miejsca na wojnę czy powstanie. Przynajmniej nie wprost. Borzym idąc tropem poetki, skupia się na jej przeżyciach, emocjach, lękach. Trudno przejść obojętnie wobec mrocznego “Muszę to zrobić” z pędzącym fortepianem czy pełnego chropowatości oraz przygnębienia “Bardzo smutnej rozmowy nocą” z udziałem Wojciecha Waglewskiego. Nawet krótkie “Jestem napełniona miłością” zaskakuje brzmieniem niczym ze starej płyty. Swoje miejsce dostaje też mniej przyjemne elektroniczne tło („Wszystkie chwyty dozwolone” z monotonnymi i nerwowymi smyczkami czy wręcz ambientowe „Pękam ze śmiechu”), gitara elektryczna Johna Scofielda i Mitchella Longa („Pękam ze śmiechu” i „Jak głupi pies”), wycofana trąbka („Ogniotrwały uśmiech”), imitacja syreny („Czternastoletnia sanitariuszka myśli zasypiając”).

Monika bardzo delikatnie, ale pełnym emocji głosem pozwala wejść i ten intymny świat miłości nietrafionej w czas, skąd tak wiele smutku i goryczy. Wszystko to pozbawione patosu, ale słowa trafiają czasami jak obuchem: „przeszłam przez kąpiel z ognia, jak wybornie wzmacnia ogień”; „żeby wszystkie kule na świecie trafiły we mnie,to by już nie mogły trafić w nikogo”; „i żebym umarła tyle razy, ile jest ludzi na świecie”; „muszę cię zabić”; „stojąc przed lustrem pękam ze śmiechu”. Te fragmenty nie pozwolą o sobie zapomnieć, chociaż nie brakuje bardziej lirycznych utworów jak „Przestrzeń” czy „Jestem przepełniona miłością”.

„Jestem przestrzeń” jest bardzo oszczędną w formie, ale poruszającą i piękną muzyką. Bardzo szczere i miejscami szorstkie słowa zmuszają do refleksji, głos Moniki wali jak młot, choć jest to jej pierwsza płyta po polsku. By ją w pełni docenić trzeba się zatrzymać i wsłuchać się w każde słowo. A potem jeszcze raz i jeszcze raz, by kompletnie się w tym zanurzyć. Ale ostrzegam: bardzo uzależnia ta płyta.

9/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Radosław Ostrowski

VNM – Halflajf

vnm-halflajf

Jeden z młodszych i bezczelnych polskich raperów, który założył własną wytwórnię (od zeszłego roku) De Nekst Best. VNM konsekwentnie tworzy swój styl, mieszając bragowanie z odrobiną osobistej refleksji. Teraz jednak wraca z piątym wydawnictwem jeszcze z zeszłego roku. „Halflajf” (pół życia) wydawało się, że będzie bardziej do rozkminiania, ale co z tego wyszło?

Utworów jest 13, ale nie należy być aż tak przesądnym. Za bity odpowiadają prawdziwy spece jak Johnny Beets, Deemz czy SoDrumatic. Początek jest prosty i nawet liryczny, bo „naiVe” ma ładny fortepian z wplecionymi, prostą elektroniką, by pod koniec zmienia się tempo pod r’n’b („falujące” tło). I wtedy pojawia się dźwiękowy mindfuck w postaci połamanej „Zmiany”, pełnej dubstepowej perkusji i przerobionych wokaliz w tle. To akurat nic, bo tutaj Tomek próbuje śpiewać. Wreszcie pojawia się (oczywiście) przewodzący fortepian z nieoczywistym wokalem w tle i minimalistyczną perkusją na „Narcyzie”, by mocno uderzyć w tytułowym numerze, gdzie B. Melo ciska elektroniką niczym fanfarami.

Obowiązkowe są tutaj cykacze i oszczędna perkusja, ale pojawiają się bardzo rzadko. Nie sposób zapomnieć także „Cyphera 2.0” – Kazzushi idzie w bardzo futurystyczną stronę, ale nie zapomina o skreczach czy oszczędny  „brejnFAK” z „bzyczącym” tłem. Ale takiego „Jak Tsubasa” (co tu odwalił SoDrumatic) to ja nie jestem w stanie przetrawić, gdyż jest tu za gruby bit zmieszany, zwłaszcza refrenu, gdzie VNM zwyczajnie irytuje. Podobnie działa na mnie „Face-Swap” – elektronika, dzwony, imitacja smyków wypadają nieźle. Ale w połowie kompletnie zmienia się podkład, atakując perkusją.

Co robi VNM? Miesza, chociaż flow ma bardzo przyzwoity, nawijając o relacjach damsko-męskich („brejnFAK”), bragguje jakie to ma skile i jaki jest zajebisty, imprezuje. Przy okazji lokuje markę Uber (ciekawe, ile mu zapłacili ;)) i próbuje… śpiewać, co jest równie niebezpieczne jak u Mesa. Dodatkowo odniósł wrażenie, że sam nie pociągnie ze swoim flow, więc pozapraszał gości, co dało połowiczny sukces. Kradnie uwagę Monika Borzym i Wdowa, co nie powinno nikogo dziwić, podobnie jak Sarius. Ale już Cywiński swoim głosem zwyczajnie irytuje (być może dlatego, ze robi to po polsku), psując kompletnie jakość swoich nagrań. Nieźle radzi sobie Sarsa w „Triggerze”, co jest pewną niespodzianką.

Trudno mi jednoznacznie ocenić „Halflajf”, gdzie nasz koleżka opowiada niemal o tym samym i w paru momentach potrafi bawić się hasztagami oraz skojarzeniami z obejrzanych filmów, przesłuchanych piosenek. Ale „Klaud Najn” zrobił na mnie dużo większe wrażenie.

6,5/10

Radosław Ostrowski

Ten Typ Mes – Ała.

ten_typ_mes_0

Drugiego takiego rapera w naszym kraju jak Piotr Szmit aka Ten Typ Mes nie ma. I nie chodzi tylko o flow czy warsztat, ale o sporą dawkę ironii oraz dźwiękowego sznytu. Dlatego z pewną nieukrywaną pewnością sięgnąłem po „Ała.”. Czy będzie silny ból czy tylko drobne draśnięcie?

17 utworów i ponad godzinny materiał. Może to przyprawić o ból głowy. Do tego masa gości i różnych kompozytorów, producentów (m.in. Michał „Fox” Król, współpracujący z Marią Peszek, Kortez, Mateusz Holak RAU czy Szogun). Otwierające całość „Codzienność” nawet nie jest najgorsze – grube basy, żwawa perkusja i podkręcona elektronika. Do tego jeszcze chórki, Dawid Podsiadło i śpiewający na początku Mes, a także finałowa, instrumentalna końcówka z melancholijnym fortepianem. Konsternacja gwarantowana, ale wsłuchiwanie się w tekst daje sporo satysfakcji. A to dopiero początek, bo wchodzi „Mój terapeuta” – z jednej minimalistyczny podkład i potencjalny hit radiowy, z drugiej dosadny i ostry atak na terapeutów, przypominających bardziej wróżki czy szamanów. „Bledną” pachnie kosmosem – zimną, chłodną elektroniką z wplecioną wiolonczelą, podkreślającą depresyjny klimat. I Mes najpierw śpiewa, by potem zacząć nawijać, a na koniec atakują ładne chórki oraz jazzowa perkusja.

I kiedy wydaje się, że już dziwniej nie będzie, to pojawia się niemal czysty rap z cykaczami, bitami, czyli „Book Please” (do tego szeleszczące kartki), by pod koniec kompletnie zmienić klimat, dodając gitarę elektryczną oraz prosty komunikat. Tutaj Mes brzmi troszkę jak w starym stylu, ale bardziej nowocześnie. Tak samo wypływa niemal epicki „Przewóz osób” lub „Czy Ty to Ty” (i pływa tu VNM). „Pytajniki” to już skręt w jazz (Hammond, dęciaki, perkusja), który sprawił mi sporo frajdy, gdzieś tak do dwóch i pół minuty. A eksperymentalny minimalizm wraca w „Pokaż mi dom” oraz melancholijnym „Jak nigdy” (strzelająca pod koniec elektronika z cykaczami).

Szlag mnie trafił, gdy trafiłem na „Unisex” – pełen niemal dyskotekowego podkładu, pełnego house’u, elektronicznej perkusji oraz dubstepowych wstawek. Mes tutaj próbuje chyba podbić parkiety jak Fisz Emade ze swoim „Telefonem” (skojarzenie z „We Found Love” – posłuchajcie początku) i zwyczajnie przekombinował (w środku mamy jeszcze przerobiony głos i instrumentalną wstawkę z żywymi instrumentami pod koniec). Drugim takim mocnym dziwadłem jest dla mnie jazzowy „Ale psa byś przytulił” (saksofon mi pasuje, ale ta perkusja i cykadła to niekoniecznie), trzecim kolejny parkietowy skoczniak, czyli „W sumie nie różnią się” (takiej sieczki się nie spodziewałem).

Sama nawijka Mesa wywołuje we mnie mieszane uczucia. Nie chodzi o technikę, bo ta jest opanowana i świetna, z przyspieszeniami na czele oraz rzucającymi skojarzeniami (zgrabnie wpleciony Lennon czy Chris Brown), a pomysły na niektóre utwory są świetne („Book Please”, gdzie wszelkie próby czytania są przerywane wieściami z drugiej strony komputera, wizyta u psychiatry w „Moim terapeucie” czy krytyczne spojrzenie na ekologów w „Ale psa byś przytulił”). Z drugiej strony Mes kolejny raz próbuje śpiewać („pieje kogutem”), co nie brzmi tak strasznie (takie wejście w stronę czarnych brzmień), ale wywołuje dezorientację. Podobnie rzecz ma się z muzyka, która jest mieszanką różnych estetyk: od rapu po jazz i elektroniczną sieczkę, jakby ziom chciał złapać kilka srok za ogon. Fajnie brzmią te instrumentalne wstawki pod koniec grane na żywych instrumentach, ale można byłoby z tego zrezygnować. Taka niespójność mocno gryzie. Podobać się mogą zgrabne chórki wplecione w refrenach (a śpiewają m.in. Monika Borzym, Kinga Miśkiewicz i Maryla Modzelan).

To wszystko powoduje, że wiele osób „Ała.” odrzuci po pierwszym przesłuchaniu. I nie dziwię się temu, bo parę bardziej dyskotekowych flirtów można było sobie odpuścić, a w paru kawałkach zmienić teksty (relacje damsko-męskie nie brzmią zbyt interesująco, co słychać w „Unisex”), co na pewno nie zaszkodziłoby. Mes jednak zrobił to po swojemu i albo to kupujesz, albo wypierdalasz. Ja ciągle się waham, co do oceny, bo mimo kolejnych odsłuchów nie wszystko mi tu odpowiada. Mam wrażenie, że ten typ ma wywalone na opinie innych.

6/10

Radosław Ostrowski

Monika Borzym – Back To The Garden

Borzym-mala-plytka

Monika Borzym już swoimi dwoma poprzednimi płytami zwróciła uwagę fanów śpiewanego jazzu, wnosząc nie tylko świeżość, ale poziom jaki dla wielu tak młodych wokalistek wydaje się nieosiągalny. Trzeci album tylko to potwierdza, chociaż wiele osób może zacząć marudzić. Dlaczego?

Tym razem Monika postanowiła się zmierzyć ze swoją idolką – Joni Mitchell. Tą amerykańską wokalistkę folkowo-gitarową przerabiało tysiące wykonawców (ostatnio na naszym podwórku zrobiła to Martyna Jakubowicz trzy lata temu). Więc czemu akurat ta wokalistka stała się bohaterką nowej płyty? Jak mówi sama Borzym: Ta płyta to wyraz buntu przeciw temu co dzieje się na dzisiejszym rynku muzycznym. Obecnie dominuje nań produkcja i elektronika i wszystko wydaje mi się zunifikowane (…). Dla mnie muzyka jest nośnikiem rzeczy mądrych i pięknych. Jest świętem. (…) Wybrałam piosenki z pierwszych siedmiu lat twórczości Joni (1967-1975) czyli z okresu pomiędzy jej 25 a 32 rokiem życia. Jestem teraz w tym samym wieku, w którym Joni była po premierze swojej pierwszej płyty. To czas kiedy dziewczyna przeradza się w kobietę. Bardzo silnie odczuwam tę przemianę odnotowując w swoim śpiewaniu subtelność i nostalgię przed którą przez ostatnie 3 lata próbowałam się bronić. Poważna deklaracja, prawda? I nie jest to czcza gadanina.

Od strony producenckiej za materiał odpowiada Devin Greenwood znany ze współpracy z Norą Jones i Melody Gardot. Samo brzmienie jest mocno niedzisiejsze, ale o to też chodziło. Delikatność miesza się z elegancją oraz stylem, co już czuć w otwierającym całość „Edith and the Kingpin”, gdzie wykazuje się trąbka wspierana przez klasyczną jazzową sekcję rytmiczną, a także gitarą akustyczną. „Rainy Night Mouse” skręca bardziej w stronę bossa novy, a bardzo oszczędna perkusja tworzy magiczną aurę (to chyba to klaskanie w tle tak działa). Żywiej robi się przy „This Flight Tonight”, gdzie wyróżnia się niemal orientalna perkusja, kontrastowana przez zadziorniejsze smyczki oraz  „Big Yellow Taxi”, którego aranżacja uczyniła utwór nie do rozpoznania.

Kiedy wydaje się, ze wszystko przyspieszy, wracamy do wręcz folkowego entourage’u dzięki stonowanemu „Song to a Seagull”, gdzie słyszymy tylko gitarę wspartą przez mroczniejszy smyczek. Oniryczne i cudowne jest jeszcze „Circle Game” z oszczędną perkusją oraz fletami w tle, a także przy podobnie wygranym „Jungle Line”. Wracamy do jazzu w bujającym „Cold Blue Steel and Sweet Fire” (ten leciutki saksofon i akustyczna gitara) oraz akustycznym „River” (akurat ta wersja najmniej mi się podobała), by na sam koniec rozkręcić cała imprezę „Woodstock”, gdzie znowu dominuje gitara (tym razem elektryczna), a także hipisowski, wręcz indiański zaśpiew między refrenami.

„Back To The Garden” potwierdza, że na naszym podwórku robi się coraz ciekawiej, a jeśli jeszcze jakimś cudem nie trafiliście na Monikę Borzym, to po tej płycie zapamiętacie ją na dłużej. Tylko jeden utwór jest zwiędłym kwiatem na tym prześlicznym ogrodzie, ale na szczęście można go wyciąć (czytaj: przewinąć dalej), by jeszcze bardziej zachwycić się tą przepiękną zawartością.

9/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Pawbeats – Pawbeats Orchestra

635840642157582976

Marcin Pawłowski znany bardziej jako Pawbeats to jeden z ciekawszych producentów sceny hip-hopowej. Po solowym albumie „Utopia”, postanowił ponownie zaatakować i połączyć ziomalską nawijkę z żywym, orkiestrowym brzmieniem. W końcu nie takie rzeczy się działy.

Same kompozycje to coś, co powinni znać fani „Utopii”, czyli wszystko ubarwione jest orientalnymi wstawkami, jak w natchnionej „Marana tha” czy tajemniczy „Afekt” z plumkającymi smyczkami oraz „pobrudzoną” elektroniką. Nie boi się też skrętów w elektronikę (szybka perkusja w „Aniołach i demonach”), a nawet mocnej inspiracji Goranem Bregoviciem (kapitalna „Stójka czy parter”). Pawbeats ciągle zaskakuje i próbuje skręcać w nieoczywiste kierunki, jak w „Sign” z gitarowym tłem, tworząc bardzo przyjemną pościelówę, mroczniejszą „Amnezją” opartej na nisko grającym fortepianie czy pełną smyczków w tle „Monotonii”. Także pulsująca elektronika w „Teraz” potrafi porazić.

Pawbeats robi swoje, a kolaż elektroniki z żywymi instrumentami sprawdza się naprawdę dobrze. Ale sprawa gości jest dość mniej jednoznaczna w ocenie. Nie zawodzą Dwa Sławy, podchodząc do swojej roboty z dużym dystansem oraz bardziej jajcarską nawijką w całym zestawie, podobnie Tau, KęKę czy Justyna Steczkowska. Ale żeby nie było słodko pojawiło się rozczarowanie w postaci Sarcasta czy nadekspresyjnego Kartky, który mnie irytował.

Niemniej „Pawbeats Orchestra” to interesujący i zaskakujący ziomalski projekt tego roku, który sprawdza się dobrze. Czekam na kolejny ruch Pawbeatsa.

7/10

Radosław Ostrowski

Jerzy Wasowski – Wasowski odnaleziony. Ktoś zbudził mnie

Zdarzają się projekty, które są dość nietypowe i zaskakujące. To jeden z nich. Wszystko zaczęło się w momencie, gdy Grzegorz Wasowski – znany dziennikarz i satyryk, syn jednego z założycieli Kabaretu Starszych Panów przekazał Polskiemu Radiu niepublikowane wcześniej taśmy z utworami swojego ojca, które nadgryzł ząb czasu. Tam zadanie odnowienia tych ścieżek (czytaj: aranżacji i skomponowania muzyki) otrzymał kompozytor Krzysztof Herdzin. I tak powstał „Wasowski odnaleziony”.

I trzeba przyznać, że muzyka ta brzmi bardzo elegancko, odrobinę nostalgicznie i staroświecko. A jednocześnie zachowano głos Wasowskiego, który nie gryzie się z muzyką nagraną teraz. Smyczki, fortepian, flety – to wszystko mogłoby zostać nagrane równie dobrze 30-40 lat temu w Kabarecie Starszych Panów. Ta elegancja nie wywołuje rozdrażnienia czy poczucia archaizmu czy zgrzytu miedzy Wasowskim a muzyką i w dodatku różnorodna pod względem tempa i nastroju.

Za to zaskakujące są teksty (m.in. autorstwa Jeremiego Przybory i Ryszarda Marka Grońskiego), które mimo lat zaskakują aktualnością („Chcemy być oszukiwani” czy „Polityka i moralność”), a także pełne liryzmu i humoru („Czy on śpi z nią”), co mnie bardzo cieszy.

Ale twórcy płyty jeszcze zrobili niespodziankę, bo na tej płycie są aż cztery duety. Technika jest tak rozwinięta, że nagranie duetu z osobą nieżyjącą nie jest żadnym problemem. Na szczęście nie wywołują one żadnego zgrzytu czy poważniejszych niedoróbek technicznych. A i panie nie byle jakie, bo Anna Maria Jopek (otwierająca całość „Ktoś zbudził mnie”), Irena Santor („Trzy pejzaże ze snu”), Monika Borzym (lekka „Fortuna kołem się toczy”) i Dorota Miśkiewicz („Lubię być szczęśliwa”) – wszystkie panie po prostu są wspaniałe.

Myślałem, że końcówka tego roku niczym mnie nie zaskoczy, a tu proszę – pojawia się „nowy” album Wasowskiego. Eleganckie, staroświeckie, ale nie jest to ramotka czy muzealny eksponat. Kto wie, może będzie dalszy ciąg, na co bardzo liczę.

7,5/10 (a co mi tam, niech będzie 8/10)

Radosław Ostrowski


Monika Borzym – My Place

00monika_borzym_my_place

Ta młoda wokalistka już przykuła uwagę całego świata dzięki debiutowi pełnym coverów w stylistyce jazzowej. Po dwóch latach Monika Borzym wraca z nowym autorskim materiałem.

Do współpracy zaprosiła światowej sławy muzyków, m.in. gitarzystę Larry’ego Campbella (znany ze współpracy z Bobem Dylanem i Paulem Simonem), perkusistę Kenny’ego Wollesena (grywał z Johnem Zornem, Norach Jones i John Scofield) i basistę Tony’ego Scherra (m.in. Norah Jones, The Lounge Lizards, John Scofield). Ale to nie wszyscy wymienieni. Razem stworzyli jakieś piosenek, głównie jazzowych i śpiewanych po angielsku (żeby przebić się na tym Zachodzie). Zaczyna się pozornie spokojnie, bo „Falling” to przede wszystkim popis gitary elektrycznej, który „faluje” i pod koniec pokazuje swoje pazury. Jednak poza tym pojawiają się klawisze (czarujące i spokojne w „Tidal Wave”), perkusja (bębenki w coverze „Only Girl” Rihanny), odezwie się saksofon (żwawy tytułowy numer) i fortepian („Finding Her Way”). Czasami przy okazji skręcając w reggae (gitara w „Pisces”), wyciszenie i spokój („Unrequited” z solówka trąbki), ale zawsze elegancko i bardzo przyjemnie. I ta elegancja jest mocno odświeżająca, a wyróżnianie poszczególnych utworów mija się z celem, gdyż każdy jest wyjątkowy i przykuwa uwagę.

Za to sam głos Moniki czaruje i uwodzi tak samo jak dwa lata temu na debiutanckiej płycie. Angielszczyzna bez zarzutu, delikatność ukrywająca siłę.

Widać, że Monika Borzym konsekwentnie realizuje swoja muzykę. Kolejny przykład, ze polski jazz nie jest ani nudny ani gorszy od tego zagranicznego.

8,5/10

Radosław Ostrowski