Miuosh – POP

pop

Katowicki raper Miuosh jest postacią starającą się tworzyć poza schematami typowymi dla hip-hopowców. I nie inaczej mogło być w przypadku płyty „POP”, gdzie podjął współpracę z producentem muzyki alternatywnej Michałem „Fox” Królem. Czyżby katowiczanin się sprzedał i poszedł zaślepiony komercją ku mainstreamowi? Odpowiedź wcale nie wydaje się taka prosta.

Otwierający całość „Nie” wyróżnia się niemal kosmiczną elektroniką oraz popisami ciętej niczym krzewy przez sekator perkusji. Dalej mamy coraz dziwaczniejsze rewiry, gdzie nie brakuje nawet elektronicznie przesterowanego głosu w „Neonach” z nieprawdopodobnie podkręconym refrenem (chórki, gitara elektryczna i lekko wpleciony dubstep) czy dziwacznie orientalnego bitu w surowej „Produkcji”. Oczywiście, musi się też pojawić fortepian (w końcu to POP) jak w wyciszonych „Perseidach”. Jakby było tego mało, raper pozwala sobie na zaproszenie takich gości jak Myslovitz (bardziej rockowy „Koniec”), Nosowska (pulsujące elektroniką „Tramwaje i gwiazdy”), Organek (bluesowa „Kawa i papierosy” z zapętlonym fortepianem i starym Hammondem) i Piotr Rogucki („Traffic”), a także sampluje… Bajm (przemielone, wręcz dyskotekowe „Miasto szczęścia”). Brzmi jak wariactwo? Może i tak, ale takie numery jak dynamiczne „Nisko” z szorstką perkusją, tajemniczym fortepianem oraz melancholijnymi smyczkami (nie będziecie chcieli się uwolnić od tego). Do tego goście nie są tutaj tylko dodatkiem mającym zwrócić nasza uwagę na poszczególny utwór.

Raper bardziej opowiada o swoich lękach niż próbuje obserwować rzeczywistość. Niespełnione nadzieje, trudne związki, samotność, szukanie szczęścia. Brzmi banalnie? Na szczęście tak nie jest, chociaż nie stosuje jakichś superskomplikowanych metafor (efekt nadmiernego słuchania Łony i Bisza 🙂 ). Nie mniej kolaż z mainstreamem brzmi zaskakująco świeżo, co jest zasługą więcej niż dobrej produkcji. Niemniej mimo bogactwa oraz eksperymentalnego szaleństwa coś mniej odrzuca. Może to sama barwa głosu Miuosha powoduje ten dysonans. Ale należy dać szansę temu cudadłu.

7/10

Radosław Ostrowski

Myslovitz – 1.557

Myslovitz__1.577

W zeszłym roku doszła dość porażająca wiadomość: zespół Myslovitz opuścił Artur Rojek. W takich sytuacjach są dwa wyjścia: albo kończymy działalność i idziemy na emeryturę albo ciągniemy to dalej i szukamy kogoś nowego. Członkowie zespołu zrobili to drugie i zamiast Rojka pojawił się Michał Kowalonek z zespołu Snowman. I teraz wyszła nowa płyta zespołu z nowym wokalistą. Jaki jest tego efekt?

Album ma 10 piosenek w pop-rockowej estetyce, czyli jest to bardzo delikatnie brzmiąca gitara elektryczna, nadal zmieszana z elektroniką i basem. Niby to brzmi inaczej, ale po staremu. Nadal nie brakuje prostego grania, z ciekawymi aranżacjami (gitary w „Być jak John Wayne” oraz ciekawy riff pod koniec) oraz klawiszami. Nie brakuje skrętów w stronę nowej fali („Koniec lata”), skocznych melodii (zapętlająca się perkusja i klawisze w singlowym „Prędzej, później, dalej” czy „Wszystkie ważne zawsze rzeczy”), gitara potrafi jeszcze zaszaleć („Telefony”), perkusja szybko wali („Trzy procent”, „Być jak John Wayne”). Nudno nie jest, może trochę za spokojnie, ale to na szczęście jedyna poważna wada. Muzycy jednym słowem dają radę.

Także teksty też są ciekawe, nie przynudzają i nie drażnią jakimiś rymami. Ale najważniejszą sprawę zostawiłem na koniec. Wielu bardzo obawiało się nowego wokalisty – Michała Kowalonka. Wynikało to z bardzo rozpoznawalnego głosu poprzednika, ale moim zdaniem „nowy” wybronił się i śpiewa naprawdę dobrze. Szepcze („Koniec lata” czy „Telefony”, gdzie trochę przypomina Lecha Janerkę), jest bardziej delikatny od Rojka („Trzy sny o tym samym”) i nie próbuje go naśladować, co dla mnie jest zaletą.

Stwierdzam krótko: „1.557” to nowy początek dla zespołu Myslovitz, a Kowalonek okazał się nie gorszy od Artura Rojka. Kolejna udana płyta tego zespołu.

8/10

Radosław Ostrowski

Myslovitz – Nieważne jak wysoko jesteśmy…

niewazne_jak_wysoko_jestesmy

Świetne recenzje i bardzo dobry odbiór wśród publiczności – to spore osiągnięcia zespołu Myslovitz. Na ósmą już płytę trzeba było czekać aż pięć lat, w trakcie których doszło do niesnasek i po wydaniu tego albumu Rojek opuścił zespół. Ale nie będę tu dyskutował o rozpadzie, ale zadam pytanie jak brzmi ta płyta.

Ten album wyprodukował sam zespół, a całość zawiera 9 piosenek. Czuć inspirację poprzednimi dokonaniami, ale nie ma tutaj nudy. Na sam początek dostajemy mocny cios, czyli naprawdę „Skazę” (spokojny początek, szybka perkusja, klawisze i ostra gitara pod koniec, a Rojek się drze). Nie brakuje odrobiny psychodelii (łagodnej w „Art Brut” czy trochę mocniejszej w „Ukryte” pachnącej „Skalarami”), melancholii („Przypadek Hermana Rotha” z instrumentalną końcówką czy „Srebrna nitka ciszy” z akustyczną gitarą i fortepianem), a nawet punkowego brudu i energii („Ofiary zapaści Teatru Telewizji” czy „Efekt motyla”). Zespół kolejny raz bardzo zaskakuje, a całość jest spójna, bardzo interesująca i energetyczna.

Rojek znów zaskakuje, choć nadal śpiewa bardzo delikatnie. Potrafi jednak mocno podrzeć się („Skaza”), recytować („Ofiary zapaści Teatru Telewizji”, końcówka „Bloga filatelistów polskich”), czy też wyrazistym falsetem („21 gramów”). Teksty są całkiem dobre, choć czasami mocno ocierające się o grafomanię („21 gramów”), tematyka też jest dość różnorodna: miłość („Ukryte”), starość („Przypadek Hermana Rotha”), szpanerstwo („Skaza”), nienawiść („Ofiary zapaści Teatru Telewizji”). Nie brakuje ciekawych fraz czy metafor i słucha się tego bez bólu.

Ostatnia płyta nagrana z Rojkiem na pokładzie jest przykładem, że ekipa jeszcze się nie wypaliła i jest w stanie zaskoczyć. Pytanie czy najnowsza płyta będzie w stanie tego dokonać? Przekonamy się wkrótce.

8,5/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Myslovitz – Happiness Is Easy

Happiness_Is_Easy

Eksperyment psychodeliczny był jednorazowym wybrykiem, bo po dwóch latach Myslovitz znów wróciło trochę do poprzedniego brzmienia i bardziej melodyjnych utworów. I tak powstało „Happiness is Easy”.

Album zawiera 13 piosenek, a za produkcję odpowiadają Maciej Cieślak (Lenny Valentino) i Rafał Paczkowski (realizator dźwięku współpracujący m.in. z Raz, Dwa, Trzy, Lady Pank czy Andrzejem Piasecznym). Zaczyna się od rock’n’rollowego „Fikcja jest modna” z prostą, ale chwytliwą gitarą i perkusją. Nie zabrakło smutnych i melancholijnych dźwięków (klawisze + mocna gitara w „Ściąć wysokie drzewa”, gdzie wspiera muzyków Andrzej Smolik czy „W deszczu maleńkich żółtych kwiatów” z Marią Peszek) czy wpadających w ucho melodii („Mieć czy być”, „Nocny pociąg aż do końca świata”). Perkusja nadal, gdy trzeba wali szybko („Spacer w bokserskich rękawicach”), bas rytmizuje, gitary są zazwyczaj delikatne („Kilka uścisków, kilka snów”), choć nie brakuje mocniejszych fragmentów („Złe mi się śni”). Ale czuć pewne zmęczenie materiału, jest solidnie, ale wszystko jest dość oczywiste. Nie brakuje jednak pewnych zaskoczeń jak „Gadające głowy 80-06” – delikatny utwór grany na gitarach i ciekawych klawiszach, „Ty i ja i wszystko, co mamy” (pianistyczny początek, marszowa perkusja i surowa gitara) czy bardziej akustyczny „Książę życia umiera” z wyrazistymi klawiszami.

Rojek nadal robi to, co zawsze tylko bardziej (melancholijny, stonowany, mniej krzyczący czy agresywniejszy), teksty też trzymają fason, gdzie mowa, m.in. o miłości („W deszczu maleńkich żółtych kwiatów”), ale też i o Internecie („Nocnym pociągiem aż do końca świata”), życiu („Gadające głowy 80-06”), przemocy („Ściąć wysokie drzewa”), rozczarowaniu („Znów wszystko poszło nie tak”).

Myslovitz poniżej pewnego poziomu nie schodzi, ale tutaj czuć pewną powtarzalność i monotonię. Nadal jednak eksperymentują i szukają ciągle nowego, tworząc udane i melodyjne piosenki.

7/10

Radosław Ostrowski

Myslovitz – Skalary, mieczyki, neonki

Skalary_Mieczyki_Neonki_

W trakcie realizacji „Korovy” zespół nagrał materiał, który miał się różnić od tego, z czego znamy ich dotychczas. Z 9 godzin nagrań będących totalną improwizacją, wybrano godzinę i wydano dwa lata po nagraniu i wydano jako „Skalary, mieczyki, neonki”.

Album ten jest ostatnia płytą wyprodukowaną przez Tomasza Bonarowskiego, ale tym razem zespół poszedł po bandzie, bo dominuje tutaj eksperymentalne i instrumentalne granie, zaś piosenek jest raptem cztery. Muzycy idą w stronę psychodelicznych klimatów i brzmień. Monotonne solówki gitary elektrycznej, okraszone elektroniką i perkusją mogą niektórych znudzić zwłaszcza czasem trwania (większość utworów jest powyżej 4 minut), budując atmosferę tajemnicy i niejednoznaczności. Klawisze są bardzo ponure i tajemnicze („Man on the Machine”), czasem pojawi się gitara (najostrzej brzmi w „Death of a Cocaine Dancer” i „Sean Penn Song”), nie brakuje tutaj pomysłowych dźwięków („Beastie Fish” ze skreczami czy zapętlająca się perkusja w „Nr 9”).

Zespół stworzył coś, czego do tej pory w jego dyskografii trudno znaleźć, czyli muzykę czysto eksperymentalną, co dla fanów było wielkim szokiem i konsternacją. Nie nazwałbym tego albumu złym, ale to dziwne doświadczenie i jak dla mnie trochę za długi. Mimo to uważam ten eksperyment za udany i mający kilka ciekawych nagrań, choć pierwszy odsłuch może odstraszyć.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Myslovitz – Korova Milky Bar

korova_milky_bar

Na kolejny album Myslovitz tym razem trzeba było czekać trzy lata. Sprawdzona ekipa razem ze sprawdzonym producentem Tomaszem Bonarowskim wkroczyła w XXI wiek z albumem pod wielce tajemniczym tytułem „Korova Milky Bar”.

Tytuł zaczerpnięto z „Mechanicznej pomarańczy” Anthony’ego Burgessa, zaś album składa się z 11 piosenek utrzymanych w charakterystycznym brzmieniu zespołu mocno inspirowane brytyjskim rockiem lat 90. Jednak znów panowie zaskoczyli klimatem – bardziej refleksyjnym i melancholijnym oraz trochę większą obecnością klawiszy (m.in. końcówka „Acidland”, gdzie jeszcze pojawia się dźwięk jak z adaptera). Gitary są bardziej stonowane („Bar mleczny Korova”), choć czasem grają mocno („Sprzedawcy marzeń” czy „W 10 sekund przez całe życie”)), bas jest rytmiczny („Za zamkniętymi oczami” z dźwiękami samolotu pod koniec), nie brakuje akustycznej gitary („Wieża melancholii”), ale coraz bardziej wybijają się klawisze, które wzmacniają ten smutny klimat płyty. Nawet w tych mocniejszych i żywszych kompozycjach czuć niepokój i mrok jak w „Siódmym koktajlu” (fraza „Uwierz, gdybym tylko miał broń/Byłbyś pierwszy kogo bym odwiedził z nią/A ty myślisz, że nie mogę nic/Zawsze mogę do gardła skoczyć ci„).

Także teksty też wyewoluowały. Nie brakuje ponurych obserwacji rzeczywistości pełnej smutku, fałszu („Sprzedawcy marzeń”), narkotyków („Nigdy nie znajdziesz sobie przyjaciół, jeśli nie będziesz taki jak wszyscy”), smutku, beznadziei („Wieża melancholii”), samotników („Kilka błędów popełnionych przez dobrych rodziców”) i pędu („W 10 sekund przez całe życie”), zaś Rojek znów prezentuje wysoką formę.

„Korova Milky Bar” nie przeskoczyła „Miłości w czasach popkultury”, ale to nadal bardzo udana płyta. Nie zabrakło melodyjności, trochę pop-rockowego zacięcia i dobrych tekstów. Całość trochę smutna, ale nadal urzekająca.

8/10

Radosław Ostrowski


PS. Rok później wyszła anglojęzyczna wersja tej płyty, gdzie poza utworami z tej płyty (poza „Szklanym człowiekiem” i „Nigdy nie będziesz miał przyjaciół…”) pojawiły się anglojęzyczne wersje piosenek „Chłopcy”, „Dla ciebie” i „Długość dźwięku samotności”.

Myslovitz – Miłość w czasach popkultury

Milosc_W_Czasach_Popkultury

Tym razem zespół pod wodzą Rojka zrobił sobie dwa lata przerwy. I jak się okazało, mieli stworzyć płytę najbardziej interesującą.

„Miłość w czasach popkultury” uważana za jedną z najlepszych polskich płyt lat 90-tych zawiera 12 piosenek pachnącym rockiem brytyjskim, co już słychać w otwierającym album „Chłopcy”. Gitary, bas, perkusja i klawisze tworzą bardzo interesujący klimat, z wypracowanym już przez lata stylem. Czasem pojawiają się spokojne fragmenty (środek „Nienawiści”), „Długość dźwięku samotności” (klawisze udające smyczki) czy „Noc”. Nie zabrakło też ballad jak „Peggy Sue nie wyszła na mąż” czy „Kraków”, nadal zmieniane jest tempo, Rojek ma świetny głos (zarówno gdy trzeba powrzeszczeć jak w tytułowym utworze, uspokoić jak w „My”, „Kraków” czy „Dla Ciebie”. Ale dominują tutaj szybsze kawałki, ale tak naprawdę trudno się do jakiegokolwiek numeru przyczepić.

Teksty nadal trzymają poziom, gdzie pokazana jest toksyczna miłość („Dla Ciebie”), samotność, rozstanie („Aleksander”), stagnację („Chłopcy”) czy zdradę („My”).

Tutaj wszystko się ze sobą współgrało i stworzyło naprawdę mocną całość. Tu wszystko jest dopięte, dopracowane i zaskakująco chwytliwe. Nie wypada nie znać.

10/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski


Myslovitz – Z rozmyślań przy śniadaniu

z_rozmyslan_przy_sniadaniu

I znów minął rok, a zgodnie z ówczesną tradycją pojawiła się już trzecia płyta Myslovitz – „Z rozmyślań przy śniadaniu”.

Zmiany tutaj są dwie. Po pierwsze mamy tu 17 piosenek, zaś tym razem za produkcję odpowiada Tomasz Bonarowski, z którym będą tworzyć kilka następnych płyt. Współpracował także m.in. z Comą („Pierwsze wyjście z mroku”), Illusion czy Lechem Janerką („Dobranoc”).

Płytę można określić jednym słowem: rock’n’roll pełną gębą. Przynajmniej na początku („Zwykły dzień”, „Scenariusz dla moich sąsiadów”, „Przebudzenia”), bo potem jest różnorodnie. Tempo jest zróżnicowane, zmienia się nawet w trakcie utworu („Uciekinier”, gdzie w połowie perkusja wali mocno i szybko, a gitara „maluje” emocje), czasem gitara zabrzmi naprawdę surowo („Anioł”, „Margaret”), szybkiego tempa („Filmowa miłość”) czy wyciszenia i spokoju („Przemijania”).

Znowu należy pochwalić teksty, ale to jest już standard. Tak jak tytuły inspirowane filmami („Wielki błękit”, „Do utraty tchu”, „Uciekinier” czy „Myszy i ludzie”) czy bardzo wpadające w ucho frazy i poetyckie metafory. Zaś tematyka: miłość (aż do końca nawet), samotność, przemijanie czy czerpanie garściami z życia. Rojek też trzyma fason pokazując różnorodność swego głosu.

Płyta wytrzymała poprzeczkę zawieszoną przez poprzednika i nadal trzyma równy poziom. To kolejna udana produkcja tej kapeli, która powoli zaczynała się stawać coraz popularniejsza.

8/10

Radosław Ostrowski

Myslovitz – Sun Machine

sun_machine

Chłopaki z Mysłowic zdecydowali, że nie ma co zwalniać tempa i rok po swoim debiucie nagrali druga płytę z angielska wziętym tytułem „Sun Machine”.

Doszło wtedy do dwóch poważnych zmian – do grupy dołączył Przemysław Myszor, który tutaj gra na gitarze a na następnych płytach także na klawiszach, zaś producentem tego albumu został Andrzej Paweł Wojciechowski, który wówczas odpowiadał m.in. za płyty O.N.A., Renaty Przemyk i Martyny Jakubowicz.

I początek przypomina debiut, czyli jest bardzo przebojowo, gitara miejscami jest trochę brudniejsza („Blue Velvet”), sekcja rytmiczna nie zawodzi. Nie brakuje też odniesień do rocka lat 60. („Z twarzą Marilyn Monroe”, „Jim Best” z zapętlającą się perkusją na końcu czy „Funny Hill”) i słucha się tego z niekłamaną frajdą. Ale panowie nadal szukają czegoś nowego i udaje im się zaskakiwać jak w balladzie „Amfetaminowa siostra”. Na początku bardzo delikatnie gra gitara i bas z perkusją, by pod koniec podostrzyć atmosferę, z delikatną gitarą i wyraźnym basem. Jednak na mnie największe wrażenie zrobiła najdynamiczniejszy w całym zestawie „Bunt szesnastolatki”, gdzie śpiewa basista Jacek Kudelski (i to całkiem nieźle). Nie ma tutaj takiej psychodelii jak w debiucie, ale całość jest skoczna i wszystko ze sobą się komponuje. Ale żeby nie było tak różowo, to ten album ma jedno słabe ogniwo – cover „Historii jednej znajomości” utrzymana w melancholijnym tonie (klawisze i gwizdy, jakieś kroki). Nie jest źle, ale na mnie działa dość usypiająco. Drugą niemiłą niespodzianką jest „Good Day My Angel”, tym razem śpiewany przez Iana Harrisa, który śpiewa nieźle, jednak poza tym mamy powtórkę z rozrywki.

Reszta się nie zmieniła i trzyma poziom poprzedniczki. Nadal mamy wokal Rojka, który brzmi lepiej z każdym utworem. Także teksty są już lepsze, choć tematyka nie zmieniła się (miłość, ale też o nałogu i sławie), to jednak nie brakuje trafnych fraz, ciekawych metafor czy odrobiny ironii jak w „Buncie szesnastolatki”, „Z twarzą Marilyn Monroe” czy „Amfetaminowej siostrze”.

W krótkim czasie mamy skok jakościowy w porównaniu do debiutu. Chociaż te piosenki miały potencjał na hity, niegłupie teksty i coraz lepiej śpiewający Rojek. Może jeszcze nie wszystko było idealne, ale całość wypada znów bardzo powyżej przeciętnej. Ale najlepsze jeszcze przed nami.

8,5/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Myslovitz – Myslovitz

myslovitz

W 1992 roku został założony zespół, który okazał się jedną z najważniejszych kapel rockowych nie tylko lat 90., czyli zespół Myslovitz. Przed premierą swojego nowego albumu (już z nowym wokalistą), postanowiłem dokładnie się przyjrzeć poprzednim dokonaniom zespołu. Ekipa wówczas w składzie: Artur Rojek (gitara i wokal), Wojtek Kuderski (perkusja), Jacek Kuderski (bas) i Wojtek Powaga (gitara) swój pierwszy album nagrali w 1995 roku pod prostym tytułem „Myslovitz”.

Płyta zawiera 12 piosenek wyprodukowanych przez Iana Harrisa (odpowiedzialny za koncertowe brzmienia m.in. New Order czy U.K. Subs). Ekipa na początek serwuje nam dość surowe, rockowe granie (pierwsze 6 numerów: spokojna „Kobieta”, trochę szybsze „Papierowe skrzydła” czy tytułowy utwór), chwytliwe kompozycje, fajnie brzmiące gitary i rytmiczną perkusję. Czyli to Myslovitz, jakie kojarzy się w większości, ale nie brakuje też zaskoczeń jak akustyczne „Przedtem” (gitara, Rojek i powoli dołącza cała reszta) czy „Krótka piosenka o miłości” z akordeonem oraz oldskulowymi klawiszami w tle. W połowie jednak dochodzi do zmian. Niby są to ballady, ale brzmią trochę inaczej. W „Maju” spokojny bas i gitara w zwrotkach są skontrastowane z mocniejszym brzmieniem w zwrotkach, a pod koniec dołącza jeszcze trąbka – efekt jest porażający. W „Wyzwaniu” wyraźniej słyszalne są klawisze, zaś pod koniec gitara idzie w bardzo psychodeliczne klimaty, zaś w „Deszczu” słychać… deszcz z burzą na początku, a na koniec dwie anglojęzyczne numery. „Good Day My Angel” z delikatnie grającą gitarą, basem i fortepianem tworzy melancholijny klimat (zresztą o od połowy płyty dominuje), a odkąd pojawiają się klawisze, to robi się jazda kończąca się sapaniem.  Zaś kończący album najdłuższy „Moving Revolution” to mała psychodelia budowana za pomocą gitary (ostatnie 3 minuty to dziwna gra) i klawiszy, by pod koniec zmienić się w rockowe szaleństwo.

W parze z muzyką idą teksty pełne smutku, mówiące głównie o miłości, ale też o marzeniach („Papierowe skrzydła”) czy braku buntu („Moving Revolution”). Drugim znakiem rozpoznawczym był głos Artura Rojka, który już tutaj wykazuje potencjał – zarówno gdy śpiewa bardzo delikatnie, wręcz szepcze („Przedtem”, „Kobieta”), podnosi głos („Papierowe skrzydła”, refren „Maj”), ale zawsze jest autentyczny.

Już debiutem Rojek i spółka pokazali, że można stworzyć fajną i dobrą muzykę na wręcz europejskim poziomie. Jednak następne albumy miały być jeszcze ciekawsze, ale o tym potem.

8/10

Radosław Ostrowski