Ten album by nie powstał, gdyby nie pewien koncert w Jarocinie. Z okazji 30-lecia występu Czesława Niemena oraz 50-lecia albumu “Dziwny jest ten świat” organizatorzy festiwalu, zaproponowali Krzysztofowi Zalewskiemu występ z utworami Mistrza. Publiczność przyjęła utwory bardzo entuzjastycznie, więc postanowiono całość nagrać ku pamięci potomnych. Zebrano ekipę z gitarzystą Jerzym Zagórskim na pokładzie i tak powstał ten album.
Nie zabrakło najbardziej znanego, czyli “Dziwny jest ten świat” (bardzo minimalistyczna aranżacja) oraz “Jednego serca”, ale wybrano też te troszkę mniej znane pieśni z późniejszego okresu. Wszystko zostało zabarwione w rockowej konwencji z lat 70. oraz 80. Dynamiczna “Doloniedola” z psychodelicznymi solówkami gitary oraz klawiszy, bardziej soulowe “Przyjdź w taką noc” z cudnym saksofonem w tle oraz siostrami Przybysz pełniącymi role chórku czy oparte na pulsującej elektronice “Status mojego ja”, gdzie dochodzi oszczędna gitara. Jest też znany z ostatniej płyty Natalii Niemen “Począwszy od Kaina”, tutaj bardziej delikatny. Równie łagodny, oparty na klawiszach “Kwiaty ojczyste” oraz blisko trzymający się oryginału “Jednego serca”. Lekka psychodelia wraca w oszczędnym “Pielgrzymie”, który w połowie staje się ostrzejszy dzięki gitarom oraz egzotycznie brzmiącym wokalizom, a także w “Spojrzeniu za siebie”, by zakończyć rock’n’rollowym “Domkiem bez adresu”.
Chociaż z tym finałem, to troszkę przesadziłem. Bo na finał dostajemy fragment koncertu z Jarocina i trzeba przyznać, ze na żywo wypadło to fantastycznie. Sam Zalewski swoim głosem, bardzo silnym, naznacza te utwory swoim piętnem, szukając własnego sposobu na każdy z utworów. I robi to znakomicie, dodając wiele energii. A takich tribute albumów chcemy jak najwięcej.
Agnieszka Osiecka zawsze była inspiracją i źródłem, z którego dorobku wielu artystów czerpało, czerpie i będzie czerpać dalej. Dowodem na to jest wydawnictwo „nowOsiecka”, w którym wykonawcy szeroko pojętej muzyki alternatywnej postanowili zmierzyć się z jej wieloma niezapomnianymi tekstami. Po raz pierwszy te utwory wybrzmiały podczas koncertu poświęconego twórczości Osieckiej w katowickim NOSPR w listopadzie 2016 roku.
I rzeczywiście skład wykonawców jest imponujący: Natalia Grosiak (Mikromusic), Misia Furtak, Brodka, The Dumplings, Krzysztof Zalewski, Łona i Webber. To nie wszyscy, ale już to robi wielkie wrażenie. Zaczyna pani Grosiak wspierana przez melancholijne smyczki, ze swoim bardzo charakterystycznym głosem chwyta za serce w „W dziką jabłoń Cię zaklęłam”. Po minucie utworu nagle wchodzi perkusja oraz gitara elektryczna, smyki zaczynają plumkać, zmienia się tempo, by pod koniec wszystko wraca do normy. Mroczniej, co jest spowodowane dźwiękami organów i ostrych dźwięków perkusyjno-gitarowo-dęty, jest w „Kto tam u Ciebie jest?”, wykonywanym przez Brodkę. Wokalistka dźwiga ten utwór, pozornie beznamiętnym głosem, chociaż nie mogłem pozbyć się wrażenia, że Nosowska wypadła lepiej w tym utworze. Czesław Śpiewa podszedł ambitnie i połączył pięć krótkich opowieści w jedną ośmiominutową kompilację, mieszającą akordeonowe popisy z elektroniką, perkusją oraz swoim zaśpiewem, ciągle zmieniając klimat, tempo i rytm. Psychodelia gwarantowana (jedyny utwór w wersji koncertowej). Niespodzianką był dla mnie przygnębiający, polany smyczkami, trąbką i elektroniczną perkusją „Ja nie chcę spać” w wykonaniu… Piotra Roguckiego.
Bardziej tanecznie próbuje zagrać Misia Furtak, podparta przez bas i perkusję w „Zabaw się w mój świat”, jednak nadal zachowana zostaje melancholijna aura, co jest też spowodowane barwą głosu Misii. I wtedy pojawia się drugi (po Mozilu) strzał w postaci onirycznego „Ach nie mnie jednej”, pachnącego elektroniką lat 80. od The Dumplings (Justyna Święs czaruje swoim delikatnym, ale niepozbawionej dużego ładunku emocjonalnego – posłuchajcie refrenu), idealnie pasując do słodko-gorzkiego spojrzenia na miłość. Ale kiedy kończy się utwór, pojawia się rozczarowanie w postaci „Chwalmy Pana”, czyli psychodeliczno-jazzowa aranżacja wiernie (nawet za bardzo) trzymająca się oryginału. Nawet głos Krzysztofa Zalewskiego wydaje się troszkę zachowawczy. Szaleństwo wraca z raperem LUC-iem, który tym razem próbuje śpiewać i rapować (na szczęście, nie jednocześnie). „Rajski deser” brzmi wyjątkowo apetycznie, mieszając bity ze smyczkami (pod koniec), co fanów rapera raczej nie zaskoczy. Bardziej elegancko, bo z fortepianem wchodzi Mela Koteluk w ładnej wersji „W naszym domu nie ma drzwi”, a zaskoczeniem jest tutaj wejście… thereminu. Niby drobiazg, a zmienia wszystko. Podobnie jak gitarowa wersja „Urody”, dodająca odrobiny mroku. Riffami czaruje Raphael Rogiński, a głosem – Natalia Przybysz, co też jest mocnym strzałem, dodając odrobinę lekkości.
Co mamy pod koniec wędrówki? Instrumentalny, funkowo-jazzową wersję „Wymyśliłem Ciebie” od Przemek Borowiecki nO Band (też dość wierny oryginałowi, choć ma klasę), oparty na klasycznych Hammondach „Karnawał raz w życiu” w big-beatowej wersji od Joanny Ewy Zawłockiej, która całkiem nieźle się bawi. Jednak końcówka to zdecydowanie popis Łony, dokonującego własnej wersji „Na zakręcie”, traktując oryginał jako punkt wyjścia do własnego tekstu. Profanacja? Absolutnie nie, gdyż raper sprytnie ogrywa tekst (zachowany zostaje refren), a w połączeniu z minimalistycznymi bitami Webbera „Ostatnia prosta” jest najlepszym kawałkiem na płycie. A o „Polonezie” DJ-a Feel-xa oraz Gutka wolę się nie wypowiadać.
Jak odebrać tą kompilację? Nie brakuje ambicji i kilku pomysłów na spore dzieło, ale brakowało większego naznaczenia utworów swoim piętnem. I nie chodzi tylko o glos czy sposób ekspresji, lecz własny styl tak jak zrobili The Dumplings, Natalia Przybysz z Rogińskim czy Czesław Śpiewa. Troszkę mi tego zabrakło, chociaż nie mogę odmówić pozostałym wykonawców podjęcia wyzwania i wyjścia z tego obronną ręką.
Ta wokalistka i kiedyś jedna czwarta składu Sistars bardziej robiła szum swoim wywiadem, w którym przyznała się do aborcji oraz stając się twarzą Czarnego Protestu. Te kontrowersje wiele osób zniechęciły, a w międzyczasie Natalia rozkręciła jeszcze zespół Shy Albatross. Teraz mamy nowe, solowe dzieło zwane “Światłem nocnym”. O co tu chodzi, bo tytuł wprawia w konsternację?
Brzmieniowo to nadal stricte rockowe dzieło, inspirujące się stylem lat 60., co czuć w niemal sennym “Vardo”, gdzie do przygrywających instrumentów (gitara jest tu obłędna), Natalia jakby od niechcenia niemal recytuje imiona żeńskie, ale im dalej, tym bardziej do krzyku. Znacznie szybciej robi się przy “Nic osobistego”, pełnym garażowego riffu, niczym wiertło oraz wybranym na singiel, pełnym pulsującej elektroniki utworze tytułowym. To znacznie bardziej skoczny utwór, gdzie tekst jest niemal zagłuszany jest instrumenty, przez co trudno jest zrozumieć o co chodzi. Podkręcana, przesterowana “Mandala” z bardziej spokojną zwrotką potrafi uwieść, by na końcu zaatakować najpierw riffem, a następnie perkusyjnym bałaganem na końcu. Buja gitara kojąco w “Dzieciach malarzy” oraz bardziej pobrudzonym bluesisku “Świat wewnętrzny”. Wolniejszy “Czarny” jest nakręcany przez perkusję, a akustyczny “Przez sen” skłania bardziej ku refleksji, podobnie jak znakomity i mroczny “S.O.S.” z wygrywaną na gitarze i klawiszach wiadomości Morse’m, by w finale uciszyć “Domem”.
“Światło nocne” nie tylko kupiło mnie konsekwentnie trzymaną stylistyką, ale także tekstami dotyczącymi dualizmu świata, niepokoju, zagubienia swoich uczuć, tłumienia ich przed resztą świata (“Świat wewnętrzny”). Sam głos Natalii też zaskakuje swoją wszechstronnością: od bardzo delikatnych rejestrów po bardziej ekspresyjne fragmenty, dając prawdziwego kopa. Warto zobaczyć to nietypowe światło.
Drugiego takiego jazzmana na polskim podwórku jak Wojtek Mazolewski nie ma. Kontrabasista oraz lider Pink Freud, Wojtek Mazolewski Quintet tym razem postanowił zadziałać na własną rękę w swoim pierwszym solowym albumie, gdzie miesza wszystko, co się da i pozapraszał armię gości, co bardzo mocno oddaje tytuł albumu.
Na czym polega chaos? Że mamy tutaj mieszankę jazzu (parę razy w utwory wpleciono kompozycje Mazolewskiego z w/w grup), rocka, popu i muzyki alternatywnej, co też wynika z udziału gości (m.in. Natalia Przybysz, Justyna Święs, Piotr Zioła, Ania Rusowicz, Misi Furtak czy Wojciech Waglewski), którzy udzielają się wokalnie. Ale na początek dostajemy wiele oryginalny piosenek jak skoczne „Organizmy piękne”, gdzie płynna melodia przeskakuje z fortepianu na trąbki czy gitarowy „Kolor czerwieni”, gdzie nie zabrakło krótkich (ale głośnych) wejść dęciaków. Osobiście świetny był cover „White Rabbit” Jefferson Airplane idący w psychodeliczno-orientalne klimaty (dęciaki i klawisze), gdzie idealnie wpasowała się Ania Rusowicz. Między piosenkami pojawiają się sporadyczne utwory instrumentalne, gdzie muzycy grają bardzo ciekawie (krótki, lecz prześliczny „Świt” czy czarujący perkusjonaliami „L.A.S.”).
Ale to właśnie fuzje i sklejki dwóch utworów zrobiły na mnie największe wrażenie. Polega to na tym, że mamy podkład od Mazolewskiego oraz wokal i tekst zaproszonego gościa. Pierwsza to bardzo stonowany „Angel of the Morning” połączony z „Bangkokiem”, gdzie śpiewa Natalia Przybysz. Dalej jest „Gdybym” z „Get Free” (wolny, przyjemny, niemal „letni” jazz), które brzmi co najmniej intrygująco, zwłaszcza gdy pod koniec dochodzi do ostrego ataku gitarowego, prawdziwa petarda w postaci „Twoi idole/Bombtrack” z udziałem Vienia oraz mocniej uderzającym duetem fortepian/perkusja, a także „skreczującym” (nie wiem, jak to inaczej nazwać) saksofonem czy sklejająca „Heart shared box” Nirvany z „Love at First Sign” (bardzo delikatny głos Misi Furtak).
W zasadzie można oskarżyć Mazolewskiego, że nie jest zdecydowany w jakim kierunku pójść, a „Chaos pełen idei” jest rzeczywiście chaotyczny i niespójny. Dla mnie jednak to wydawnictwo przypomina kosz z łakociami, gdzie można sobie wybrać coś dla siebie. A wszystko jedynie postać kompozytora, sklejającego w całość różne oblicza muzyki jazzowej, nie bojąc się także grać z innymi gatunkami, co jest zawsze fajne. Doceniam pomysłowość oraz różne twarze tego dzieła.
Ten chłopak wiele, wiele lat temu wygrał jeden z talent showów, nagrał płytę i… zniknął. Na 10 lat, by przypomnieć o sobie drugim albumem, wchodząc do ścisłej czołówki świeżej krwi polskiej muzyki. Teraz Krzysztof Zalewski po trzech latach serwuje nowe wydawnictwo. Nie wiem jednak czy tytuł sugeruje jaki status ma ta płyta osiągnąć, ale wyszło zaskakujące dzieło.
Gitary wydają się dominować, jednak nie jest to stricte rockowy album, tylko bardziej wysmakowany pop spod znaku alternatywy. Tak jest w otwierającym całość singlowym „Miłość miłość” z wpadającym w ucho refrenem. Nie znaczy to jednak, że brakuje rockowej energii jak w niemal onirycznym „Chłopcu” z ponurymi organami skontrastowanymi z szybką i skoczną gitarą. Następuje kolejna wolta, czyli zaczynający się akustycznie nostalgiczny „Podróżnik” oraz bardziej psychodeliczna „Głowa” z minimalistyczną, wręcz orientalną perkusją, pobrudzoną gitarą i kosmiczną elektroniką. Także oszczędna w środkach jest „Luka” (ten leciutki bas!!!), by rozkręcić się z sekundy na sekundę, dokładając perkusję i klawisze. Ogień czuć w niemal punkowym (w duchu) „Polsko”, a także w „Na drugi brzeg” (ta gitara robi robotę), by jeszcze bardziej podkręcić atmosferę „Uchodźcą”.
Kompletna zmiana klimatu następuje w „Otu”, które jest po prostu skoczne i mogłoby spokojnie śmigać w radiowych stacjach. Również radio friendly (co w żadnym wypadku nie oznacza dziadostwa) jest „Jak dobrze” z oniryczną gitarą, psychodelicznym solo smyków oraz wspierającą wokalnie Natalią Przybysz.
Sam Zalef zaskakuje swoją spokojną barwą głosu oraz refleksyjnymi tekstami, gdzie z jednej strony opowiada o swojej samotności, miłości, ale też nie boi się dotykać kwestii imigrantów. Nie ociera się nigdy o banał, chociaż można było to zrobić bardzo łatwo. I mimo takiego rozrzutu, wszystko zachowuje spójność. Nie wiem, czy ten album osiągnie statu złotej, ale pokazuje nieszablonowość oraz szczerość Zalewskiego. I trudno się od tego oderwać.
Kolejny rozpoznawalny głos z programu typu talent show postanowił pokazać na co go stać. Piotra Ziołę kojarzą ci, co oglądali X Factora. Po tym okresie jeszcze pojawił się na „Travelerze” duetu Rysy i teraz w końcu wydaje swój debiut.
Już okładka zapowiada, że będzie to album w starym stylu, pachnącym latami 50. i 60., co było słychać w singlowym „Podobny”, który brzmi troszkę inaczej na płycie (bardziej zwarty). Otwierający całość „CFTCL” z garażową, brudną gitarą podtrzymuje nas w tej estetyce. Nie brakuje tutaj wolniejszych numerów (knajpiarskie „As I’m Meant To Be” z pięknym smyczkiem czy idący w stronę r’n’b „Let It Go”), ale wszystko jest tutaj bardzo eleganckie, przebojowe i niegłupie. Kiedy trzeba, następuje przyspieszenie (skoczne i klaskane „W ciemno” z dziwnym elektronicznym tłem czy rock’n’rollowe „Django”), by potem wyciszyć w stronę spokojnego oceanu („Amy”). Wszystko to ma swój urok, a Zioła przypominający idola z lat 50. (ta kurtka i papieros w ustach) świetnie sobie radzi ze swoim niskim głosem.
Dodatkowo jeszcze na płycie są dwa utwory w wersji live oraz prześliczny duet z Natalią Przybysz (psychodeliczne „Zapalniki”). Innymi słowy, ten nostalgiczny wehikuł czasu zadziałał sprawnie. Niby nic nowego, ale bardzo fajne.
Supergrupa polska – to brzmi ciekawie. Zwłaszcza, że skład jest bardzo intrygujący. Natalia Przybysz na wokalu, Raphael Rogiński na gitarze, Miłosz Pękala z wibrafonem i Hubert Zemler na perkusji. I z tego pokręconego składu powstał projekt Shy Albatross, który zmierza w stronę alternatywnej muzyki.
O tym, że będzie niezwykle zapewnia nas singlowy „Moonshine” – bardzo stonowany, gitarowy, z niezwykłą solówką w połowie. Tajemniczy „Blind Man Stood On The Way And Cried” przykuwa uwagę rytmiczną grą wibrafonu oraz mistycznym (niemal) fletem w środku. Klimat utrzymuje się do samego końca, przypominając bardziej sen czy obrazy z filmu Davida Lyncha, co dla wielu będzie gratką. Co prawda tempo poszczególnych piosenek jest spokojne, wręcz wolne (wyjątkiem jest początek „Good Bye Mother Blues”, które w połowie zmienia kierunek), to jednak potrafią one oczarować, nawet gdy są zabarwione odrobiną folku, co słychać w grze gitary.
Nie ma tutaj jakiegoś słabszego utworu, a parę kompozycji zaskakuje (mistyczne „Salangadou” czy mroczne „Down in the Valley”), do tego wspaniały głos Natalii Przybysz współgrający z całym klimatycznym dziele. „Woman Blue” ma w sobie coś, czego na naszej scenie muzycznej dawno nie było – aurę tajemnicy połączonej z intrygującymi melodiami.
Ta dziewczyna przez wielu nadal jest pamiętana jako filar zespołu Sistars – jednej z pierwszych grup, która grała w Polsce r’n’b. Jednak Natalia „Natu” Przybysz dawno brzmieniowo odcięła się od macierzystej grupy (już nieistniejącej) . Przełomem był trzeci album z coverami utworów Janis Joplin. „Prąd” wydaje się kontynuacją też ścieżki, jeśli chodzi o muzykę.
Za produkcję odpowiada Jerzy Zagórski – gitarzysta, z którym współpracowała przy „Kozmic Blues”. I pachnie to starym rock’n’rollem z dawnych lat, który przypominają Jack White czy The Black Keys. I brzmi to naprawdę bardzo interesująco. Początek jest dość melodyjny i bardziej delikatny: tytułowy „Prąd” brzmi elegancko, a wokal Natalii jest troszkę wycofany, delikatny i przestrzenny. A gdy dochodzi rytmiczne uderzenia bębnowe, klimat jest niemal hipnotyzujący, wtedy inne instrumenty się odzywają. W podobnym tonie jest singlowy „Miód” z tekstem o mocnym zabarwieniem erotycznym, ale potem jest średni (choć próbujący być bardziej „garażowy”) „Nie jestem twoją laseczką”. Jednak na szczęście nie trwa to długo, aż do brudnego „XJS” z gościnnym udziałem Tymona Tymańskiego oraz zapętlonymi gitarami (plus świetny tekst). Nie brakuje tutaj skrętów w bardziej folkowe rytmy („Nazywam się niebo” i „Sto lat”), jednak na mnie największe wrażenie zrobiły trzy kompozycje. Mocno big-beatowe „Kwiaty ojczyste” (cover od Czesława Niemena), które w refrenach idzie w lekką psychodelię (znakomite riffy oraz dynamiczne ciosy perkusyjne), niemal etniczne „Do kogo idziesz?” (od Miry Kubasińskiej) z dziwacznie przesterowaną gitarą, budującą bardzo specyficzny klimat oraz zagrana na banjo magiczna „Królowa śniegu”.
Poza bardzo interesującymi tekstami, które mówią o czymś i nie są naiwne wokal Natu potrafi oczarować. Czuć tutaj mocno inspirację Janis Joplin, ale już widać skrystalizowanie barwy, nadal przyjemnie frazuje i zawsze współgra z muzyką. I kiedy wydaje się, że nie jest w stanie zaskoczyć, robi zaskakujące wolty.
Jesień rzeczywiście w tym roku jest polska. Przynajmniej pod względem muzycznym, bo co płyta to bardzo ciekawa. Natu chyba znalazła swoją własną drogę i zmierza w kierunku wzbogacającym muzykę polską. Prawie ocierając się o mistrzostwo.
Płyty będzące hołdami dla artystów są zawsze naznaczone ryzykiem. Zwłaszcza przez jednego artystę, a już w innej stylistyce od oryginału, zawsze jest to pomysł karkołomny. Takiego właśnie zadania podjęła się Natalia Przybysz, jeden z filarów Sistars, a jej nowy album to hołd złożony Janis Joplin.
„Kozmic Blues” zawiera 13 piosenek utrzymanych w stylistyce jazzowej, co jest pomysłem dość odważnym. Jednak artystka wzięła do pomocy sprawdzonych muzyków, którzy jej towarzyszą (m.in. gitarzysta Jurek Zagórski, perkusista Hubert Zemler i klawiszowiec Piotr Zabrodzki) i mimo innej stylistyki udało się zachować dynamikę i energię (tutaj szczególnie słychać to w grze perkusji), ale jednocześnie czuć pewną oldskulowość w brzmieniu, które jednak jest utrzymane w stylistyce lat 60. Ale nie tylko jazzem ten album stoi, bo nie brakuje też rock’n’rolla („Down on Me”), psychodelii („Ball and Chain”) i folku („Me & Bobby McGee”). Dęciaki grają przyjemnie, nie brakuje szybkich rytmów („The Last Time”), ale i trochę uspokojenia (singlowe „Maybe” czy „Try”), klawisze ładnie brzmią („Kozmic Blues”) więc nie ma tu mowy o nudzie. Ale album ma jedną słabszą piosenkę – jedyny polski utwór „Niebieski”. Nie zrozumcie mnie źle, to nie jest zły kawałek, ale umieściłbym go w innym miejscu niż nr 3, bo odbiega stylistycznie od całej reszty i psuje trochę klimat.
Trochę obawiałem się, czy wokalnie Natu sobie poradzi, bo Joplin jest dość trudną wokalistką. Ale się udało, angielszczyzna brzmi bez zastrzeżeń i zachowano pełną ekspresję tam, gdzie trzeba. Zaś wybór piosenek też nie jest do końca oczywisty, bo nie ma tu wielkich przebojów jak „Piece of My Heart”, co też jest plusem.
„Kozmic Blues” jest kosmicznym albumem, który słucha się z wielką przyjemnością. Świetne aranżacje, dobry i nie przekombinowany wokal oraz duża dawka energii. Tak się powinno coverować utwory – z pomysłem, polotem i finezją.