Enya – Dark Sky Island

Dark_Sky_Island

O tej irlandzkiej wokalistce jedno powiedzieć trzeba – to jedna z ikon muzyki lat 80. oraz nurtu muzycznego zwanego new age (odmiana ambientu, pełna pozytywnego przekazu) i garściami czerpiąca z brzmień celtyckich. Kiedy wydawało się, że w 2008 roku nagrała swój ostatni album postanowiła o sobie przypomnieć i wydać swój nowy materiał. Jakie jest „Dark Sky Island”?

I powiem krótko: stylistycznie Enya się nie zmieniła. Minimalistyczne instrumentarium pełne używanej z głową elektroniki, pianina oraz perkusji, cudowny wokal oraz pozbawione naiwności teksty. Już „The Humming…”, które otwiera całość potrafi uwieść. Przestrzeń w „So I Could Find My Way”, gdzie wokalistka wspierana jest przez harfę, fortepian oraz nakładające się jej wokale w zwrotkach, sprawiających wrażenie obecności chóru. Nie zapomina też o dynamice (pulsująca perkusja w „Even in the Shadows”, mocniejszy fortepian i smyczki w pełnym wokaliz  „The Forge of the Angels”) oraz przebojowości, co słychać w singlowym „Echoes in Rain” – ten fortepian pod koniec. Niby nie zmienia się nic, ale wejście w ten troszkę zapomniany świat nie wywołuje rozczarowania czy poczucia bycia w skansenie. Nawet drobne wejścia męskiego głosu (utwór tytułowy) czy znane dźwięki plumkających smyków nie wywołują znużenia. Zachowana jest ta magia, z którą zawsze kojarzyła mi się ta Irlandka. Wystarczy posłuchać dzwonkowo-klawiszowego „Sancta Maria” czy „Astra Et Luna” z gitarowym wstępem.

Sama Enya nadal śpiewa tak, że można to opisać tylko jednym słowem – magia. I tu się na szczęście nic nie zmieniło. Dodatkowe trzy utwory nie są jednak tylko zapychaczami czasu, ale to trzeba samemu się przekonać. Można zarzucić, że Enya w zasadzie gra to samo od początku swojej kariery. Ale właśnie za taką muzykę została pokochana i nikt nie spodziewał się zmiany stylistycznej czy gatunkowej. „Dark Sky Island” potwierdza, że na okres jesienno-zimowy taka muzyka jest absolutnie trafiona. Delikatna, pełna uroku i tego charakterystycznego klimatu. Jeśli jeszcze nie mieliście kontaktu z tą artystką, śmiało możecie zacząć od tego albumu swoją przygodę. 

8/10

Radosław Ostrowski

Lisa Gerrard – Twilight Kingdom

Twilight_Kingdom

Wszyscy znamy ją jako drugą połówkę duetu Dead Can Dance oraz współtwórczynię ścieżki dźwiękowej do „Gladiatora”. Tym razem Lisa Gerrard postanowiła wydać solowy album, bez Brendana Perry. Podobno krążą wieści, że to jej najlepszy album.

Jest on dostępny tylko w formie elektronicznej. Jak to brzmi? Mrocznie, podniośle, bazując głównie na wokalizach Lisy z klimatem przypominający „średniowiecze”. I najlepiej słuchać jej w ciemności. Poza poruszającym i mocnym głosem Lisy instrumentarium jest mocno oszczędne. Dominują tutaj smyczki, czasem pojawia się fortepian i gitara („Estelita”), które są tak naprawdę tłem dla niesamowitej ekspresji pani Gerrard. W zasadzie trudno wyróżnić jakikolwiek utwór, gdyż jest to spójna i świetnie się uzupełniająca całość trwająca 45 minut. Wielu może odrzucić, bo mimo zmian jest ona bardzo monotonna. Ale moim zdaniem taka miała być. Jeśli jesteście odważni i nie przeszkadza wam takie brzmienie – może czekać was największa podróż dla waszej duszy. Oceny wyjątkowo nie będzie.

Radosław Ostrowski

Anoushka Shankar – Traces of You

Traces_of_You

O niej dowiedziałem się z pewnej audycji, a dokładnie z Minimaxa, gdzie pojawiły się dwie piosenki z nowego materiału. Tak mnie to skusiło, że musiałem ją zdobyć. I jeszcze sprawdzając okazało się, że do tej pory nagrała sześć płyt, jej ojcem jest skrzypek Ravi Shankar, a siostrą Norah Jones. Z takim rodowodem kompromitacja nie wchodziła w grę.

Za produkcję „Traces of You” odpowiada Nitin Sawhney – kompozytor, muzyk i producent. Zaś brzmieniowo idziemy w stronę Indii, ale nie jest to płyta śpiewana. Shankar odpowiada za muzykę i grę na sitarze, który może nie jest agresywny jak gitara elektryczna, ale nie musi. Nie powiedziałbym jednak, że to stricte muzyka relaksacyjna, choć działa bardzo odprężająco. No i pojawiają się obowiązkowe perkusje z tego kraju, wokalizy, a także domieszki elektroniki („Maya”) oraz klasycznego fortepianu („Fathers”). Całość jest naprawdę przyjemna, z różnorodnym tempem, zaś pani Shankar czaruje po prostu sitarem, tworząc naprawdę nastrojowy i piękny album.

Na 13 kompozycji, piosenek jest raptem trzy i wszystkie są śpiewane przez Norę Jones, której delikatny wokal współgra z dźwiękami orientu. Najbardziej jednak z tej trójki spodobał mi się tytułowy utwór.

Nie miałem wcześniej bliskiego kontaktu z muzyką orientalną i być może to trochę odbija się na ocenie płyty, która zrobiła na mnie duże wrażenie. Zamiast pogrążać się w jesienno-zimowej chandrze, warto wybrać się na wycieczkę do Indii.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Clannad – Nadur

Nadur

Pewnie wielu młodym osobom, nazwa Clannad mówi bardzo niewiele. Pochodzący z Irlandii kwartet w składzie: Marie Brennan, Ciaran Brennan, Padraig Dugann, Noel Dugann był jedną z popularniejszych grup na świecie. Mieszali oni pop z muzyką celtycką i teraz po 15 latach wracają z nowym materiałem. Efekt?

Pamiętacie Enyę? Ona zaczynała swoją drogę muzyczną od Clannadu, gdzie obecnie śpiewa jej siostra Marie. Więc należy się spodziewać tego, co zawsze – popowego grania zmieszanego z celtycką muzyką. A to wszystko za pomocą gitar, czarującego wokalu Marii, perkusji i delikatnej elektroniki. Ale są też tworzące odpowiedni nastrój flety („TransAtlantic”), wspólne śpiewanie  w języku gaelieckim („Turas Dhómhsa chon na Galldachd”), nawet lekko bluesowe granie (harmonijka ustna w „The Fishing Blues”). Zespół wraca do swoich korzeni i robi to naprawdę zgrabnie, nawet w instrumentalnych kompozycjach („Lamh ar Lamh”). Nie ma tutaj zaskoczeń czy niespodzianek, ale i nie o to tu chodzi.

A jeśli macie pytania, czy warto sięgnąć po Clannad odpowiem wam tak – jeśli spodoba wam się otwierający całość „Vellum”, to może cie śmiało iść. Pozostali, niech żałują, bo nie wiedzą co tracą. Coś czuję, że będzie głośno o tym albumie, choć grają dość rzadko graną muzykę w radiach.

8/10

Radosław Ostrowski

Dead Can Dance – In Concert

in_concert

Podobno martwi potrafią tańczyć, jednak zrobili sobie długą przerwę i nie wiadomo, co mogło z tego wyjść. Duet Brendan Perry/Lisa Gerrard po 16 latach powrócili z bardzo ciepło przyjętą płytą „Anastasis”. Potem była trasa koncertowa, której zapis został wydany na płycie kompaktowej.

Ja posiadam edycję deluxe, która zawiera 16 piosenek pochodzących z całego dorobku duetu. Choć trochę się różnią od wersji płytowych (różnice są naprawdę subtelne), to jednak udaje się wytworzyć magię i tajemniczą atmosferę, co jest absolutnie zaletą. Nadal mamy podróż po etnicznych dźwiękach – perkusje, bębny, tamburyny, elektronicznie brzmiące smyczki, imitacja cymbałów, wokalizy Lisy Gerrard („Apage, „Kiko”), która pojawia się raczej sama, ale bywa też i w tle („Rakim”) – czy to mogło nie wypalić? Mogło, ale tym razem się udało. Jedyne do czego mógłbym się przyczepić, to trochę bierność publiczności, ale w przypadku takiej muzyki jest to uzasadnione, bo jest to bardziej do słuchania niż tańczenia czy śpiewania. Zwłaszcza, że w sporej ilości, utwory te są tylko wokalizami („The Host of Seraphin”, gdzie słychać obydwa głosy) – jest to bardziej muzyka do przeżywania niż słuchania i odstawienia później na półkę. W zasadzie mógłbym opowiedzieć o każdym utworze, ale to się mija z celem. Radzę każdemu z was samemu przesłuchać ten album, bo jest to doświadczenie bardzo indywidualne. Dlatego też wyjątkowo oceny nie będzie.

Enya – And Winter Came…

and_winter_came

Trains and winter rains,
No going by, no going home.
Trains across the plains,
And in the sky, the star alone.

Każdy szanujący się artysta musi nagrać płytę, w które pojawią się takie słowa jak winter czy Christmas. Wiadomo, że są to płyty na z góry określony termin, jednak w przypadku Enyi nagranie płyty o takiej tematyce było kwestią czasu.

Płytę z utworami świątecznymi można nagrać na dwa, wróć trzy sposoby: wrzucamy „nieśmiertelne” klasyki, szukamy nieoczywistych i mniej znanych utworów albo piszemy własne. „And Winter Came…” serwuje to trzecie rozwiązanie. Bo jest aż 10 piosenek napisanych specjalnie na tę okazję (i tylko w dwóch pada słowo Christmas), zaś dwa pozostałe to stare pieśni („O Come, O Come, Emmanuel” zaśpiewana po angielsku i łacinie oraz „Silent Night” po gaelicku, a capella z chórem – kapitalne!).

Zaś brzmieniowo to nadal jest Enya, więc nic się tu nie zmieniło. Jeśli ktoś nie przepadał za poprzednimi dokonaniami, ten album może spokojnie odpuścić. Zaś reszta będzie wniebowzięta, bo ten świąteczny klimat jest – są dzwony, dzwoneczki (tylko w „White is in the Winter Night”), chórki, smyczki (grające albo plumkające – jak chcecie), bęben, a reszta po staremu. Nie brakuje żywszych i cieplejszych piosenek (skoczne „White is in the Winter Night”), bardziej refleksyjnych (minimalistyczny „O Come, O Come, Emmanuel” czy bogaty brzmieniowo „Trains and Winter Rains” – świetne refreny). Jednak dla mnie najlepsze są dwie piosenki – „One Toy Soldier” z tykającym czymś (nie potrafię tego nazwać) oraz werblową perkusją (w końcu o żołnierzyku to jest) o… prezentach oraz już idący bardziej w Sylwestra oraz kojarzący mi się z Beatlesami „My! My! Time Flies!” – najbardziej dynamiczny z całego zestawu z gościnną solówką na… gitarze elektrycznej.

O wokalu nawet nie będę opowiadał, bo jest świetny. Tutaj jest taki ciepły, przyjemny i współtworzący świąteczny nastrój. Także teksty są dość dalekie od banału – jest tu i o aniołach („Journey of the Angels”), miłości („Stars and Midnight Blue”), przemijaniu („My! My! Time Flies!”) wreszcie o świętach jako radości („White in the Winter Night”).

Jest to (na razie) ostatnia studyjna płyta Irlandki, po której jeszcze wydano kompilację największych przebojów. I jest to piękna, świąteczna płyta, która jeszcze tydzień temu byłaby idealna. Bardzo brakuje mi głosu Enyi i pozostaje mi tylko przesłuchanie dotychczasowego dorobku oraz wierzyć, że jeszcze się pojawi, przypomni o sobie, nagra jeszcze ze 2-3 płyty. Ale to chyba tylko pobożne życzenia.

Radosław Ostrowski


Enya – Amarantine

amarantine

Enya wskoczyła w XXI wiek z nowym wydawnictwem, które tak jak poprzedniczka była nagrywana przez dwa lata. Kwiat szarłatu (zwanego też amarantem) symbolizuje wieczna miłość, co wyjaśnia tytuł płyty.

Fanów i antyfanów uprzedzam. Na tej płycie nic się nie zmieniło i Enya nadal brzmi jak Enya, czyli nadal stawia na swój wokal, elektronikę, werblową perkusję, wokalizy itp. I o ile przy dwóch poprzednich płytach mogło to być już męczące, to tutaj już nie drażni, znów zaczyna czarować jak choćby w tytułowym utworze czy „Amid the Falling Snow”. I w zasadzie powinien w tym miejscu skończyć, dać ocenę i cześć.

Ale też pojawiają się pewne zmiany jak elektroniczna perkusja w skocznym „The River Song” czy rytmiczny bas w „Someone Said Goodbye”, ale są to tak naprawdę drobiażdżki. Jeszcze większym zaskoczeniem może być fakt, że wokalistka nie śpiewa żadnej piosenki w języku gaelickim, tylko w języku… japońskim (lekko orientalna „Sumiregusa”) oraz specjalnie stworzonym języku loxian („Water Shows the Hidden Track”), a także tylko jeden utwór instrumentalny (niezły „Drifting” z prowadzącą wiolonczelą). Wszystko jest śpiewane i to po angielsku. Poza tym jest to nadal wyciszająca i uspokajająca muzyka, która idealnie sprawdza się po pracy z bardzo ciekawymi tekstami.

Wersja posiadana przeze mnie to Special Christmas Edition zawierająca drugą płytę z czterema piosenkami świątecznymi, z czego dwie zostały specjalnie napisane. A są to „The Magic of the Night” i „Christmas Secret”, za te tradycyjne to śpiewana po łacinie XIII-wieczna pieśń „Adeste, Fideles” oraz nieśmiertelne „We Wish You a Marry Christmas” w aranżacji typowej dla Enyi. Jest to fajny bonus lekko podnoszący jakość płyty.

Najlepszą płytą Enyi pozostaje „Watermark” i chyba już nic tego nie zmieni. „Amaratine” niczego w tej kwestii nie zmieni i nie musi, bo Enya poniżej pewnego poziomu nie schodzi, co słychać także tu.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Enya – A Day Without Rain

a_day_without_rain

Jest rok 2000, ostatni rok XX wieku. I po 5 latach pojawia się kolejny album Enyi „A Day Without Rain” nagrywany przez dwa lata. Czy Enya zaskakuje czymś nowym? Nie, chociaż czy powinna?

Nie zmieniło się, że są dwa utwory instrumentalne, że Enya gra na wszystkich instrumentach, produkcją zajął się Nicky Ryan, a jego siostra Romy napisała teksty. Także sama stylistyka nie zmieniła się w ogóle, co dla jednych może być wadą, a dla innych zaletą, chociaż już te spokojniejsze utwory jak „Deora ar mo chroi” czy „Fallen Embers” (elektronika, wokalizy, fortepian, Enya) zaczynają powoli przynudzać, mimo niezwykłej barwy głosu Enyi oraz faktu, że są to dobre (zaledwie) utwory. I wtedy wszystko zależy od aranżacji jak w singlowych „Wild Child” (smyczki w refrenie) i „Only Time” (z męskim wokalem pojawiającym się pod koniec). Ale nadal zdarza się jej czarować klimatem jak w „Flora’s Secret” z plumkającymi smyczki, werblową perkusją i bębnami, „One by One” z ładnymi wokalizami oraz pianinem ze smyczkami.

Zaś utwory instrumentalne są tylko dobre, choć nie brakuje ciekawych dźwięków (pianino w tytułowym kawałku, smyczki i klawikord w „Silver Inches” czy bębny i wokaliza w „The First of Autumn”). Za to nadal przykuwają uwagę teksty – poetyckie i liryczne jak zawsze.

Niby nie jest to nic nowego czy zaskakującego, ale Enya poniżej pewnego poziomu nie schodzi i tej płyty również słucha się dobrze. Utrzymany jest poziom poprzedniczki i jest po prostu dobra, chociaż liczyłem na trochę więcej i ciekawiej.

7/10

PS. Okładka jest taka sobie.

Enya – The Memory of Trees

the_memory_of_trees

Ta Irlandzka wokalistka nie rozpieszczała swoich fanów i po wydaniu albumu ze ścieżką dźwiękową do „The Celts” (1992; troszkę różniącą się od debiutu z 1987 roku) pojawiła się po 3 latach z nowym materiałem. Jest rok 1995 i na „The Memory of Trees” pojawiają się lekkie zmiany, ponieważ artystka zrezygnowała z muzyków, sama zaczęła komponować i razem z Ricky Romą (autorką tekstów) aranżować je.

Piosenek jest 11, z czego dwie są instrumentalnymi kompozycjami (rozpisanymi na fortepian „From Where I Am” oraz elektroniczne „Tea-House Moon” w azjatyckim wydaniu), czyli tutaj się nie zmieniło. Dominują jednak dłuższe ponad 4-minutowe kompozycje, choć i pojawiają się krótsze. Nadal istotna pozostaje elektronika, co już zostanie na stałe oraz barwa głosu, która nadal potrafi przykuć uwagę, chociaż już czuć jazdę na autopilocie, co jest najbardziej odczuwalne w kompozycjach instrumentalnych, ale nie tylko.

Słychać, że wokalistka sięga po sprawdzone środki (chórki, wokalizy – które z jednej strony budują klimat, ale zaczynają już powoli nużyć), grane na syntezatorze smyczki i pianino jeszcze bronią się, częściej słychać tu bębny („The Memory of Trees”), wciąż dominuje spokojniejsze granie, choć największe wrażenie zrobiły na mnie żywsze „Anything Is” (te smyczki i bęben), organowe „On My Way Place” oraz jedyny gaelicki utwór „Athair ar Neamh”. Jednak artystka próbuje urozmaicić utwory śpiewając też po łacinie (mroczny „Pax Deorum”) i hiszpańsku („La Sonadora”). Ale nie trudno się tu pozbyć wrażenia deja vu, co może w przypadku wykonawczyni z tak wyrazisty stylem jest nieuniknione. Muszę jednak wyznać, że ten album nadal mi się podoba, choć nie tak jak „Watermark” czy „Shepherd Moon”. To po prostu dobra płyta, która jeszcze posiada tę odrobinę magii, umilając czas i pozwalając zrelaksować się.


7,5/10

Radosław Ostrowski

Enya – Shepherd Moons

shepherd_moons

Po wybornej „Watermark” na następną płytę Enyi trzeba było czekać trzy lata. Znów teksty pisała Ricky Roma, za produkcję odpowiedział Nicky Ryan i tym razem mamy 12 piosenek.

Album ten wyróżnia się tym, że Enya ostatni raz zaprosiła zawodowych muzyków do współpracy. Przy następnych sama będzie grała na instrumentach i aranżowała utwory. To, co łączy ten album z poprzednikami poza klimatem, to obecność utworów instrumentalnych (oba rozpisane na fortepian – „No Holly for Miss Queen” oraz „Lothlorien”), a także klimat, choć już nie jest to stricte celtycka muzyka jaką znamy z debiutu. Nie zabrakło wokaliz (genialnie wypadły w „Marble Falls”, choć to w zasadzie to było mruczando), które się nakładają na siebie, utworów śpiewanych po gaelicku („After Mentus” i „Smaointe”), elektroniki i tego głosu, który pokochały miliony.

Po tytułowym utworze z pięknym fortepianem oraz wspomnianymi wokalizami pojawia się kolejny hit „Caribbean Blue” (z elegancką elektroniką i pięknym teledyskiem). Zaś każdy utwór nadal ma swój nastrój (bardzo oszczędna elektronika w „How Can I Keep from Singing?”), jest inny od poprzedniego, zaś elektronika nadal buduje ten niezwykły klimat bardziej niż żywe instrumenty (skoczna „Ebuda”, niebiańskie „Angeles” z chórkiem oraz klarnetem czy najbardziej rozbudowane „Book of Days” z perkusją, tamburynem i kastanietami + elektronika), a także pojawia się też burza, której towarzyszy trąbka i fortepian („Evacuee”). A na mnie i tak największe wrażenie zrobiło „Marble Halls” z czymś, co przypomina harfę oraz mruczeniem.

https://www.youtube.com/watch?v=5yRgiXh2fP4&w=300&h=247

Powiem tylko tyle, że „Shephard Moons” potwierdza tylko umiejętności Enyi w budowaniu nastrojowych piosenek, których słucha się z niekłamaną przyjemnością i pozwalają one odprężyć się. Radzę się zapoznać.

8/10

Radosław Ostrowski

PS. Znowu piękna okładka.