
Tego twórcy przedstawiać nie trzeba – Nick Cave to taka firma, że czegokolwiek się podejmie przekuwa się w sukces. Jednak ta ostatnia płyta powstała w dość szczególnych okolicznościach, o czym wiele osób wie. Śmierć 15-letniego syna mocno odcisnęła piętno na Nicku, który postanowił swój ból w sztukę, a bardzo oszczędna okładka, przypominająca obraz z monitora, daje wiele wskazówek co do treści.
Utworów jest tylko osiem, ale więcej nie trzeba. Jest surowo, bardzo mrocznie i wręcz przygnębiająco. Taki obraz daje otwierający całość „Jesus Alone”. Świdrująca niemal gitara, dziwaczny gwizd wsparty przez ambientowe tło, sporadyczna, marszowa perkusja, a w krótkim refrenie delikatnie swoje miejsce naznacza fortepian. I na finał (ostatnia minuta) przebijają się krótko wchodzące smyczki. Sam Cave bardziej recytuje niż śpiewa, ale od tego nie robi się radośnie i ciepło („With my voice I am calling you”). Pozornie przystępniejsze są „Rings of Saturn” z ciepłymi klawiszami na pierwszym planie, prowadzącymi nas w przestrzeń i czuć tutaj ducha dawnego Cave’a – podobnie jest w utworze tytułowym. Melancholia oraz mrok wraca w „Girl in Amber”, gdzie pojedyncze dźwięki ambientowe, tworzą niby kołysankowy nastrój, przypominające trochę „Mermaids” (podobnie zaśpiewany refren oraz smęcące wsparcie w tle) i tak samo niepokojący (niby tylko na końcu mówi „Don’t touch me”, ale robi to w taki sposób, że nie da się przejść obojętnie).
Ten nieprzyjemny klimat pojawia się także w „Magneto”, gdzie na pierwszy plan wybijają się elektroniczne eksperymenty i zapętlenia, z delikatnym fortepianem (dodaje on odrobiny nadziei) oraz… gitarą akustyczną. Pozornie wydaje się dziwnym połączeniem, ale działa ono znakomicie, chociaż dość szybko się kończy. „Anthrocene” to najbardziej psychodeliczny utwór w tym zestawieniu, co jest zasługą szybkiej gry perkusji oraz dziwacznego zapętlenia ambientowego, chórków, wibrafonu oraz pasaży świdrujących, tajemniczych. Chwyta za serce „I Need You” z organami na przodzie oraz intrygującymi dodatkami jak wokalizy, wibrafon oraz bardziej barwna perkusja, a także zaśpiewany w duecie z Else Torp (głos niemal jak Kate Bush) „Distant Sky”.
Można odnieść wrażenie, że jest to monotonny album, ale trudno przejść obojętnie wobec tych negatywnych emocji – bólu, gniewu, depresji płynących w tekstach, będących opowiastkami osób trzecich o stracie i radzeniu sobie z nią. Także sam Cave inaczej wykonuje swoje utwory – bardziej podłamany, wyniszczony, przygnębiający. Dla mnie to najlepszy Nick Cave od czasów morderczych ballad z 1996 roku. I koniecznie posłuchajcie tego w nocy.
9/10 + znak jakości
Radosław Ostrowski













