Noel Gallagher’s High Flying Birds – Who Built The Moon?

NGHFB-whobuiltthemoon

Kiedy jeszcze istniał zespół Oasis, to trwały dyskusje kto miał większy wpływ na tworzenie muzyki tej grupy: wyszczekany i pyskaty wokalista Liam czy bardziej skupiony na graniu gitarzysta Noel. Ten drugi od 2010 roku tworzy Noel Gallagher’s High Flying Birds, pokazując i potwierdzając, że kreatywność jest po jego stronie. Po dwóch płytach i drobnych roszadach w formacji (perkusistę Jeremy’ego Staceya oraz gitarzystę Tima Smith zastąpili Chris Sharrock z Gemem Archerem, a także dołączył chórek żeński), muzyk postanowił przypomnieć o sobie trzecim wydawnictwem, wyprodukowanym przez specjalistę od elektroniki, Davida Holmesa. Co tym razem wyszło?

To zdecydowanie najbardziej odjechana, psychodeliczna płyta, ale też najtrudniejsza do przełknięcia w dorobku tej formacji. Że będzie inaczej pokazuje “Fort Knox”, gdzie dźwięki wręcz na siebie nakładają się, atakując swoją atonalnością. Ciężkie wejścia elektroniczno-ambientowego tła, nasilające się smyczki oraz dyskotekowa wręcz perkusja zmieszana z wokalizami, a nawet budzikiem. To wszystko brzmi jak narkotyczny trip, tylko podkręcony do granic wytrzymałości uszu, gdzie jest wręcz przeładowanie. Podobnie, choć mniej agresywnie rzuca się “Holy Mountain”, gdzie wchodzą dęciaki oraz lekko przesterowana reszta, mocno garażowa, ale potrafi chwycić swoim refrenem. Podobnie działa rozpędzony, wsparty przez klawisze, fortepian oraz sekcję rytmiczną “Keep on Reaching”, gdzie przełamanie dają dęciaki. O wiele przystępniejszy jest “It’a a Beautiful World” z minimalistyczną perkusją, “mechaniczną” gitarą a’la The Edge, chociaż Gallagher pozwala sobie na pewne eksperymenty (refren z wokalem odbijającym się niczym echo) czy wręcz odjechany “She Taught Me How to Fly”.

Każdy utwór to inna szufladka, inny klimat i faza. Od bluesowego “Be Careful What You Wish For” z riffem oraz perkusją troszkę przypominającą… “Come Together”, ale jest bardziej niepokojąco (te perkusjonalia w tle) przez bardzo dynamiczny “Black & White Shadows” po instrumentalne dwie części “Wednesday”. Ale nic nie jest  stanie przygotować na “The Man Who Built the Moon”, będący wręcz monumentalnym dziełem, pełnym smyczków oraz klimatu znanego fanom Oasis.

Trudno jednoznacznie ocenić nowe dzieło Latających Ptaków Noela, bo jest najbardziej wymagającym ze wszystkich. Jest przebogata i pełna różnych detali na drugim planie, ale jest też bardziej odjechana, mniej przystępna (przynajmniej na początku) oraz trzeba ją przesłuchać kilka razy, by się przekonać. A wtedy daje się pokazać ze swojej strony.

7/10

Radosław Ostrowski

Noel Gallagher’s High Flying Birds – Chasing Yesterday

Chasing_Yesterday

Kiedy doszło do rozpadu Oasis, wydawałoby się, że o braciach Gallagher już nie usłyszymy. Liam z resztą chłopaków założył Beady Eye, które kontynuuje ścieżkę Oasis, a Noel założył własny projekt, idąc swoją własną drogą. Po dość ciepło przyjętym debiucie na drugi album trzeba było czekać cztery lata.

I tak jak na poprzednim albumie słychać Noela zaczynającego każdy utwór od liczenia, potrafi zagrać interesujący riff i stworzyć miejscami mocno brudny klimat, podszyty melancholią. Jak w „Riverman” czy bardziej przebojowym „In the Heat of the Moment” z mocnym basem oraz… dzwonami. Facet wie jak zrobić potencjalny przebój, ale jednocześnie stara się, by tekst nie był o pierdołach. Czasami zdarzają się pewne podobieństwa do Oasis (melancholijne „The Girl with X-Ray Eyes” z Hammondami czy brudniejsze „Look All the Doors” z psychodelicznymi – troszkę – riffami), jednak Gallagher robi wszystko, by uniknąć monotonii, stąd m.in. pojawienie się dęciaków w „The Right Stuff” czy obecność Johnny’ego Marra w kończącym całość „The Ballad of Mighty I”.

Widać, że Noel lata wysoko i nawet pewne powtórzenia czy inspiracje macierzystą grupą jestem w stanie wybaczyć. Jedno jest pewne, Gallagher trzyma formę oraz fason, a słuchanie go sprawia naprawdę wielką frajdę. Mocny kandydat do płyty roku.

8/10

Radosław Ostrowski

Oasis – (What’s The Story) Morning Glory?

Whats_The_Story_Morning_Glory

Kolejna tegoroczna reedycja dotyczy drugiej płyty zespołu Oasis. „(What’s The Story) Morning Glory” wydaje się bardziej brudny i garażowy od debiutu.

Słychać to już w otwierającym całość „Hello”, które po dość delikatnym akustycznym wstępie (w pełni wykorzystanym w „Wonderwall”, ze świetnie dodaną wiolonczelą oraz fortepianem) pojawiają się mocniejsze uderzenia gitary i perkusji oraz „pulsująca” elektronika. Ale nie brakuje tez inspiracji Beatlesami („Don’t Look Back In Anger” czy „She’s Electric”), odrobiny psychodelii (krótki „Untitled” z harmonijką ustną czy „Morning Glory” z helikopterem oraz bardzo ohydnie brzmiącą gitara elektryczną) czy bardziej stonowanych kompozycji (akustyczno-klawiszowe „Cast No Shadow” czy początek „Champagne Supernova”, który potem zmienia totalnie tempo). Mimo upływu lat, brzmi to znakomicie.

I tak jak w przypadku debiutu, dostajemy jeszcze dodatkowe dwie płyty, gdzie dostajemy niepublikowane wcześniej utwory, dema i wersje koncertowe. Są tu zarówno bardziej akustyczne melodie („Night Talks” czy „It’s Better Poeple”) jak i ostrzejsze kawałki („Cum On Feel the Noise” czy instrumentalny „The Swamp Song”). I trzeba przyznać, ze znowu jest to znakomite wydanie, a utwory koncertowe pokazują jakim świetnym zespołem było Oasis.

Musze mówić, ze musicie to mieć u siebie?

10/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Oasis – Definitely Maybe (20th Anniversary Special Edition)

Definitely_Maybe

To jeden z tych zespołów, który stworzył (razem z blur i Travisem) nurt muzyki zwany britpopem, czyli granie bazujące na brzmieniu rocka z lat 60. i 70., tylko nagrywane w latach współczesnych, czyli 90. A wszystko to w czasach, gdy bracia Gallagher byli w stanie jeszcze dogadywać się ze sobą.  A z okazji 20-lecia premiery zremasterowano ich debiutancki album „Definitely Maybe”.

Musze przyznać, że mimo lat utwory nie straciły nic ze swojej siły. Słychać to w dynamicznym „Rock’n’Roll Star” (pod koniec niesamowite ciosy perkusji oraz przesterowana gitara) oraz „Shakermaker”. Miesza się tutaj brud gitarowy z chwytliwymi melodiami oraz mocnymi uderzeniami sekcji rytmicznej, a nawet elementami psychodelii („brudny” wstęp „Columbii”, pojedyncze dźwięki gitarowe w „Supersonic” czy mocne, rytmiczne uderzenia perkusji w „Bring It On Down”). Liam Gallagher na gitarze wyprawia cuda, ale to Noel na wokalu wybija się najbardziej. Pozornie wydaje się, że słyszymy utwory grane trochę na jedno kopyto (choć akustyczne „Married with Children” zaskakuje), nadrabiając to tekstami opisującymi współczesne pokolenie. I to nadal pozostaje aktualne.

Poza zremasterowanym album, dostajemy dwa dodatkowe krążki. Pierwszy zawiera stronę B, zawierającą nie tylko kilka utworów w wersji demo, ale tez parę niepublikowanych piosenek jak akustyczne: „Sad Song”, „Take Me Away” czy „D’Yer Wanna be a Spaceman?”, bardziej rockowe „Cloudburst”, „Fade Away” i „Listen Up”, wersje demo oraz utwory koncertowe (z Paryża, Glasgow Cathouse i Manchester Academy).

Wydanie jest przebogate, muzyka się nie zestarzała – tylko brać.

10/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski