Balerina

To, że Netflix produkuje filmy ze wszystkich stron świata jest wiedzą powszechną, nawet z krajów azjatyckich. Przyznaję się, że tych ostatnich nie oglądam zbyt wiele i… nie wiem dlaczego. Może dlatego, że wiem dla kogo to powstaje i jakość raczej pozostawia wiele do życzenia. Dlatego na „Balerinę” podchodziłem z ostrożnością sapera badającego pole minowe bez sprzętu. Koreański film akcji – brzmiało zachęcająco, ale… tylko brzmiało.

Główną bohaterką jest niejaka Ok-joo (Jong-seo Jun) – kiedyś zajmowała się ochroną, potem pracowała w strzelnicy, a teraz zajęcia jako takiego nie ma. Przyjaźni się z poznaną przypadkiem Min-hee (Yoo-rim Park), czyli tytułową baletnicą. Być może nawet jest coś więcej, ale to nie pada wprost. Relacja ta jednak kończy się dość brutalnie, gdy balerina popełnia samobójstwo. Pozostawiona notka zostawia poszlakę i jedną wiadomość: „Pomścij mnie”. Powoli trafia na trop wielkiego miłośnika sado-maso oraz… dilera narkotykowego. Więc decyzja wydaje się prosta: znaleźć gościa, złapać i zabić.

Jeśli spodziewacie się pełnego adrenaliny i popisów strzeleckich a’la „John Wick”, to pomyliście mocno adresy. „Balerina” więcej czasu spędza na powolnym podbudowaniu oraz bliższemu poznawaniu naszych rywali niż na scenach walki. Z jednej strony może to być zaletą, dając szansę na zbudowanie wiarygodnego portretu psychologicznego czy relacji głównego złola z resztą mafijnego półświatka. Problemy jednak są dwa. Po pierwsze, spowalnia to mocno i tak żółwie tempo. Po drugie, nie angażuje to aż tak emocjonalnie jak sobie zaplanowali twórcy. W czym nie pomagają ani dialogi, ani bardzo specyficzne aktorstwo. Pojawiają się pewne drobne akcenty humorystyczne (para staruszków sprzedająca broń czy wyluzowany szef mafii, co beszta i upokarza naszego antagonistę), co jest pewnym przełamaniem. Czego nie można powiedzieć o odrobinę kiczowatej warstwie melodramatycznej (ta k-popowa piosenka na końcu) czy pojawiającej się znikąd dziewczynie z hotelu. Wszystko to sprawia wrażenie na siłę skróconego do półtorej godziny smętu.

Samej akcji jest raptem ze 2-3 sceny, ale one są zrobione całkiem nieźle zrobione. Pełne dynamicznej energii, krwawej przemocy i szybkiego montażu nie pozwalają na złapanie oddechu. Nie jest to może poziom „Johna Wicka”, ale daje radę. To jednak za mało, by polecić „Balerinę” nawet najbardziej zatwardziałym fanom akcyjniaków. Nie wciąga, nuży, ma niezbyt ciekawych bohaterów i nie wyróżnia się z tłumu tak bardzo jakby chciał.

4/10

Radosław Ostrowski

Drive My Car

Są takie filmy, które wydają się nużące i pozornie nie dzieje się nic (pod względem akcji), jednak powoli wsysa niczym odkurzacz. Bo zaczynają interesować postacie oraz relacje między nimi – niełatwe, nieuchwytne, niewypowiedziane wprost. Na tym właśnie skupia się nowy film japońskiego reżysera Ryusuke Hamaguchi.

„Drive My Car” oparty jest na opowiadaniu Haruki Murakamiego, skupionym na aktorze i reżyserze teatralnym, Yusuke Kafuku. Żyje w długim związku z Oto – scenarzystką, pracującą dla telewizji. Ona, niczym Szeherezada opowiada swoje opowieści, mogące być podstawą fabuł po stosunku. On je zapamiętuje, a ona zapisuje je. Po jednym ze spektakli kobieta przedstawia go młodemu aktorowi, Koji Takatsuki. Pozornie niby nic, zwłaszcza że Kafuku ma lecieć na festiwal teatralny do Władywostoku. Lot jednak zostaje przełożony, mężczyzna wraca do domu i zastaje swoją żonę w niedwuznacznej sytuacji z innym facetem. Ale nie zostaje zauważony i wyrusza do hotelu przy lotnisku. Tydzień później wraca do domu, gdzie żona chce z nim o czymś ważnym porozmawiać, gdy mężczyzna wróci do pracy. Do rozmowy nie dochodzi, albowiem kobieta zostaje znaleziona martwa w domu (wylew). To doprowadza do załamania oraz wycofania się z zawodu.

To, co opisałem to zaledwie początek – ledwie 40 minut z trzygodzinnego dzieła. Wtedy dopiero pojawia się czołówka, mijają dwa lata, a Yusuke dostaje propozycję wystawienia „Wujaszka Wanii” Czechowa na festiwalu w Hiroszimie. Jednocześnie – ponieważ takie są przepisy – zostaje mu przydzielony kierowca, młoda dziewczyna Misaki Watari. Wreszcie zaczynają się przygotowania oraz próby, gdzie wśród starających się o angaż jest… Takatsuki.

Reżyser nie spieszy się z niczym, pozwalając bliżej poznać Kafuku (fantastyczny Hidetoshi Nishijima) oraz tłumiony przez niego ból, przygnębienie, rozpacz. Bo jak żyć po takiej tragedii? Czy jest szansa na uwolnienie się z tego cierpienia? Czy jesteśmy w stanie w pełni poznać drugą osobę – nawet tą najbliższą? To brzmi jak coś w stylu „Manchester by the Sea”, jednak Hamaguchi jest bardziej kontemplacyjny, ze sporą ilością długich ujęć (głównie podczas jazdy czerwonym Saabem), z bardzo rzadko obecną muzyką. A jednak nie mogłem oderwać oczu od Yusuke oraz zadziwiającej relacji z kierowcą Watari (wyciszona Toko Miura) – ona nie narzuca się, wydaje tak samo introwertyczna. Z czasem jednak zaczynają się zwierzać, co doprowadza do prostej obserwacji: każdy ma pewien ciężar, z którym się mierzy, dręczy, prześladuje. I w tych drobnych momentach, rozmowach, budując więzi z innymi sprawiają, że świat jest znośniejszy.

Nawet ten wpleciony „Wujaszek Wania” nie jest tutaj przypadkowy, ale w żaden sposób nie jest jego obecność ani mechaniczna, ani wymuszona. Komponuje się z resztą filmu oraz jego tematyką, pomagając też pokazać zmieniającą się dynamikę postaci – także aktorów grających w spektaklu. Z różnych części świata, posługujących się różnymi językami (także migowym) i każdy jest świetny.

Sama historia może wielu znudzić swoim ospałym tempem oraz bardzo miejscami wycofanym aktorstwem, ALE ma w sobie pewien nieopisany klimat i atmosferę, którą próbuje tu opisać, wyrazić słowami. Jednak mój zasób jest zbyt mały do tego zadania, więc powiem tylko jedno: sprawdźcie, bo jest szansa – niewielka, lecz zawsze – że będzie z wami rezonował. Nawet bardziej niż ze mną.

7,5/10

Radosław Ostrowski